[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nazajutrz, wraz znimi, znajdował się na miejskiem targowisku, w ogromnej klatce, którą ów człowiek tu wystawił, abyszpaczki sprzedać.Chociaż Kubuś ani miasta, ani rojnego targowiska nigdy dotąd nie widział, mimo tociekawy ten widok wcale go nie zajmował, gdyż serce niespokojnie w piersi mu biło.Niedługo trwało aprzyszedł kucharz wielkiego pana, wygolony, o brzydkiem wejrzeniu, i ten po krótkiem targu wszystkieszpaki zakupił.W miarę jak szpaki po jednemu z klatki wyjmował, bez miłosierdzia główki im skręcał iwrzucał do kosza, który kuchta przed nim trzymał.Kubuś długo nie wiedział, co go czekało, dotąd bowiem jeszcze nie widział ptaków nieżywych, dopiero gdy sam jeden został, zaczął latać, bić skrzydłami oklatkę i wołać rozpaczliwie: O! la Boga! O! la Boga! Usłyszawszy to kucharz, bardzo się zdziwił imimowoli zapytał: A czyj że ty? Księdza Jana! Księdza Jana! A cóż ty tu robisz? Dla kompanji!Dla kompanji! Uśmiechnął się na to kucharz, wziął Kubusia, życie mu darował, a dowiedziawszy się, żeon mój, przysłał mi go dziś rano przez umyślnego posłańca. Dobry Kubuś! Mądry Kubuś! dzieci zawołały i w dłonie klaszcząc, zaczęły uradowane skakaćdokoła proboszcza.W tej chwili Djana warknęła i z ziemi się zerwawszy poskoczyła ku bramie, gdzie zaraz dało sięsłyszeć zapamiętałe szczekanie.W bramie ukazał się mężczyzna słuszny, smukły i ogorzały, w białej sukmanie, w czarnej kamizelce,na której świeciły się duże, białe guziki metalowe.Na głowie miał spory kosz, w nim pełno garnuszkówróżno kolorowych, szklaneczek, pudełek wykładanych muszelkami i innych drobiazgów.Na jego widokdzieci krzyknęły : Słowak! Słowak!105Był to w rzeczy samej Słowak z ziemi węgierskiej, jeden z tych kilkunastu, którzy rok rocznie, wmiesiącach letnich, przebiegają wszerz i wzdłuż całą Galicję, sprzedając naczynia szklanne, fajansowe irozmaite zabawki.Zna ich każdy dwór, każda chata i są zawsze pożądanem zjawiskiem dla dzieci, którewytłukłszy przez zimę swoje garnuszki, z upragnieniem tej chwili wyglądają, kiedy rodzice będą mielisposobność nowe im kupić.Słowak krokiem wolnym do nas się zbliżył, zdjął kosz i na ziemi go postawił, proboszcza w rękępocałował, nam ukłonił się głęboko, i filcowy kapelusz w ręku trzymając, czekał w milczeniu, aż dzieci cowybiorą.Spojrzałem na niego.Był to mężczyzna jeszcze młody, lat miał czterdzieści dwa lub trzy, rosły, silnie zbudowany.Włosyczarne, połyskujące, na środku głowy rozdzielone, spadały mu na ramiona.Rysy miał regularne, oczyczarne, wyraziste, wąs mały, usta zaciśnięte.Cera jego twarzy była jednostajna, bronzowa, bez śladurumieńca, a jej wyraz był niezbadany.W tej twarzy żaden nerw nie drgnął: wszystko w niej byłonieruchome, skamieniałe.Nic nie mówił, tylko oczyma wciąż w koło wodził, dzieciom, u jego nógszczebioczącym, uważnie się przypatrując.Najdłużej jednak zatrzymał wzrok na moim chłopcu i zdawał siępilnie śledzić każde jego poruszenie.Mrozny smutek wiał od tej postaci pełnej sił i zdrowia, a jednak takiejmilczącej, takiej tajemniczej! Wy z daleka? zapytałem. Z pod Pressburga. Węgier? Boże chroń!.Słowak.Uderzył mnie ton jego mowy. Wy Węgrów nie lubicie? zacząłem go badać. A któżby ich lubił! Oni chcą, żebyśmy wszyscy byli Węgrami, a my tego nie chcemy! Oni dla siebie,my dla siebie!Chwilę milczeliśmy obadwa.Potem znów spytałem: To wasz towar? E, gdzie tam mój! odparł i słowo po słowie mówił tak dalej: W naszej wsi jest jeden takigospodarz, który wciąż spekuluje.Bierze on z fabryki towar, ma się rozumieć za tanie pieniądze, i z nimludzi po świecie rozsyła.Trzyma nas czterech.Wychodzimy i domu na wiosnę, wracamy pod zimę.Jeśliktóremu towar wyjdzie, to pisze do gospodarza, a on mu go zaraz koleją przysyła. A w jednym koszu dużo się mieści? Za trzydzieści pięć reńskich, proszę pana. A ile wam też gospodarz płaci? Na rok czterdzieści reńskich i dziesięć na buty.106 To nie wiele za taką pracę. Pewnie, że nie wiele.lecz co począć.biedny nie może sobie zarobku wybierać, bo żyć trzeba, aczasy dziś ciężkie. Wy biedny? O i jak! [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Nazajutrz, wraz znimi, znajdował się na miejskiem targowisku, w ogromnej klatce, którą ów człowiek tu wystawił, abyszpaczki sprzedać.Chociaż Kubuś ani miasta, ani rojnego targowiska nigdy dotąd nie widział, mimo tociekawy ten widok wcale go nie zajmował, gdyż serce niespokojnie w piersi mu biło.Niedługo trwało aprzyszedł kucharz wielkiego pana, wygolony, o brzydkiem wejrzeniu, i ten po krótkiem targu wszystkieszpaki zakupił.W miarę jak szpaki po jednemu z klatki wyjmował, bez miłosierdzia główki im skręcał iwrzucał do kosza, który kuchta przed nim trzymał.Kubuś długo nie wiedział, co go czekało, dotąd bowiem jeszcze nie widział ptaków nieżywych, dopiero gdy sam jeden został, zaczął latać, bić skrzydłami oklatkę i wołać rozpaczliwie: O! la Boga! O! la Boga! Usłyszawszy to kucharz, bardzo się zdziwił imimowoli zapytał: A czyj że ty? Księdza Jana! Księdza Jana! A cóż ty tu robisz? Dla kompanji!Dla kompanji! Uśmiechnął się na to kucharz, wziął Kubusia, życie mu darował, a dowiedziawszy się, żeon mój, przysłał mi go dziś rano przez umyślnego posłańca. Dobry Kubuś! Mądry Kubuś! dzieci zawołały i w dłonie klaszcząc, zaczęły uradowane skakaćdokoła proboszcza.W tej chwili Djana warknęła i z ziemi się zerwawszy poskoczyła ku bramie, gdzie zaraz dało sięsłyszeć zapamiętałe szczekanie.W bramie ukazał się mężczyzna słuszny, smukły i ogorzały, w białej sukmanie, w czarnej kamizelce,na której świeciły się duże, białe guziki metalowe.Na głowie miał spory kosz, w nim pełno garnuszkówróżno kolorowych, szklaneczek, pudełek wykładanych muszelkami i innych drobiazgów.Na jego widokdzieci krzyknęły : Słowak! Słowak!105Był to w rzeczy samej Słowak z ziemi węgierskiej, jeden z tych kilkunastu, którzy rok rocznie, wmiesiącach letnich, przebiegają wszerz i wzdłuż całą Galicję, sprzedając naczynia szklanne, fajansowe irozmaite zabawki.Zna ich każdy dwór, każda chata i są zawsze pożądanem zjawiskiem dla dzieci, którewytłukłszy przez zimę swoje garnuszki, z upragnieniem tej chwili wyglądają, kiedy rodzice będą mielisposobność nowe im kupić.Słowak krokiem wolnym do nas się zbliżył, zdjął kosz i na ziemi go postawił, proboszcza w rękępocałował, nam ukłonił się głęboko, i filcowy kapelusz w ręku trzymając, czekał w milczeniu, aż dzieci cowybiorą.Spojrzałem na niego.Był to mężczyzna jeszcze młody, lat miał czterdzieści dwa lub trzy, rosły, silnie zbudowany.Włosyczarne, połyskujące, na środku głowy rozdzielone, spadały mu na ramiona.Rysy miał regularne, oczyczarne, wyraziste, wąs mały, usta zaciśnięte.Cera jego twarzy była jednostajna, bronzowa, bez śladurumieńca, a jej wyraz był niezbadany.W tej twarzy żaden nerw nie drgnął: wszystko w niej byłonieruchome, skamieniałe.Nic nie mówił, tylko oczyma wciąż w koło wodził, dzieciom, u jego nógszczebioczącym, uważnie się przypatrując.Najdłużej jednak zatrzymał wzrok na moim chłopcu i zdawał siępilnie śledzić każde jego poruszenie.Mrozny smutek wiał od tej postaci pełnej sił i zdrowia, a jednak takiejmilczącej, takiej tajemniczej! Wy z daleka? zapytałem. Z pod Pressburga. Węgier? Boże chroń!.Słowak.Uderzył mnie ton jego mowy. Wy Węgrów nie lubicie? zacząłem go badać. A któżby ich lubił! Oni chcą, żebyśmy wszyscy byli Węgrami, a my tego nie chcemy! Oni dla siebie,my dla siebie!Chwilę milczeliśmy obadwa.Potem znów spytałem: To wasz towar? E, gdzie tam mój! odparł i słowo po słowie mówił tak dalej: W naszej wsi jest jeden takigospodarz, który wciąż spekuluje.Bierze on z fabryki towar, ma się rozumieć za tanie pieniądze, i z nimludzi po świecie rozsyła.Trzyma nas czterech.Wychodzimy i domu na wiosnę, wracamy pod zimę.Jeśliktóremu towar wyjdzie, to pisze do gospodarza, a on mu go zaraz koleją przysyła. A w jednym koszu dużo się mieści? Za trzydzieści pięć reńskich, proszę pana. A ile wam też gospodarz płaci? Na rok czterdzieści reńskich i dziesięć na buty.106 To nie wiele za taką pracę. Pewnie, że nie wiele.lecz co począć.biedny nie może sobie zarobku wybierać, bo żyć trzeba, aczasy dziś ciężkie. Wy biedny? O i jak! [ Pobierz całość w formacie PDF ]