[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie ma w tym nic szczególnie wspaniałego — odparł ponuro Hamer.— Los biednych z East End kompletnie mnie nie obchodzi.Umieją tylko wyłudzać pieniądze.Ja też byłem nędzarzem, ale wydobyłem się z biedy.Muszę pozbyć się tych pieniędzy, a nie chcę by wpadły w ręce jakiegoś z nie znanych mi towarzystw dobroczynnych.Jesteś jedynym człowiekiem, któremu mogę zaufać.Nakarm ciała lub dusze tych ludzi — lepiej ciała.Wiem, co to głód, ale zrób jak uważasz.— Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym — wyjąkał Borrow.— Cała sprawa jest nieodwołalnie załatwiona — ciągnął Hamer.— Prawnicy sporządzili wreszcie odpowiednie dokumenty, a ja je podpisałem.Muszę ci wyznać, że ostatnie dwa tygodnie spędziłem bardzo pracowicie.Niemal równie trudno pozbyć się majątku, jak go zdobyć.— Ale… zatrzymałeś chyba jakąś jego część?— Ani pensa — odparł pogodnie Hamer.— To znaczy… nie, niezupełnie.Mam w kieszeni tylko dwa pensy — dodał ze śmiechem.Pożegnał się ze zdumionym przyjacielem, opuścił misję i zaczął krążyć po wąskich, smrodliwych uliczkach.Słowa, które wypowiedział przed chwilą tak beztrosko, rozbrzmiewały mu w uszach, budząc dotkliwe poczucie żalu.„Ani pensa!” Nie zatrzymał nic ze swej wielkiej fortuny.Teraz jednak odczuwali lęk — lęk przed biedą, głodem i zimnem.Smak poświęcenia nie był mu, bynajmniej, słodki.Ale w głębi duszy czuł, że spadł mu z piersi groźny ciężar, że nie jest już skrępowany ani przytłoczony.Zerwanie łańcuchów było bolesne i trudne, ale miał nadzieję, że wizja swobody doda mu sił.Że potrzeby materialne mogą zagłuszyć Zew Skrzydeł, ale nie zdołają go stłumić, gdyż był on zjawiskiem nieśmiertelnym.Wiał chłodny, jesienny wiatr.Hamer zadrżał z zimna, a potem poczuł, że jest głodny — zapomniał zjeść lunch.To przybliżyło czekającą go przyszłość.Nadal nie mógł uwierzyć, że tak łatwo ze wszystkiego zrezygnował; z wygody, luksusu, ciepła! Czuł w całym ciele bolesną bezsilność… A potem znów podniosło go na duchu radosne poczucie swobody.Zawahał się.Znajdował się niedaleko stacji kolejki podziemnej.Miał w kieszeni dwa pensy.Zamierzał pojechać do parku, w którym oglądał przed dwoma tygodniami wylegujących się wałkoni.Nie przygotował sobie bardziej dalekosiężnych planów na przyszłość.Teraz wierzył już święcie, że jest obłąkany — ludzie normalni nie postępowali tak jak on.Ale szaleństwo wydawało mu się czymś zdumiewająco pięknym.Postanowił udać się jednak do parku i poczuł szczególne zadowolenie na myśl o tym, że pojedzie tam kolejką podziemną, która symbolizowała w jego oczach wszystkie uciążliwości zapomnianego już życia… Potem wyjdzie z tej więziennej czeluści i znajdzie się na rozległym trawniku, wśród drzew, które zasłonią groźbę napierających na niego budynków.Winda powiozła go szybko i nieubłaganie w dół.Powietrze było ciężkie i nieruchome.Stanął na samym końcu peronu, z dala od tłumu.Na lewo od niego czerniał wylot tunelu, z którego miał wynurzyć się pociąg.Otoczenie napawało go niejasnym lękiem.W pobliżu znajdował się tylko jakiś zgarbiony mężczyzna, drzemiący na ławce — jak się zdawało —w pijackim otępieniu.Z oddali dochodziło słabe, lecz groźne dudnienie pociągu.Mężczyzna wstał z ławki i powłócząc nogami podszedł chwiejnym krokiem do Hamera, a później nachylił się nad peronem, patrząc w czeluść tunelu.Potem — stało się to tak szybko, że było aż nieprawdopodobne — zachwiał się i upadł.W głowie Hamera tłoczyło się równocześnie tysiąc różnych myśli.Ujrzał zniekształcone szczątki człowieka, przejechanego przez autobus i usłyszał ochrypły głos: „Nie powinien pan robić sobie wyrzutów.Nie mógł pan w niczym pomóc”.A potem zdał sobie sprawę, że jeśli można było ocalić życie tego człowieka, to mógł to zrobić tylko on.Nikogo innego nie było w pobliżu, a pociąg już za chwilę powinien wjechać na peron… Myśli przebiegały przez jego głowę z szybkością błyskawicy.Doznał dziwnej jasności umysłu.W ciągu sekundy, jaka pozostała mu na podjęcie decyzji, uświadomił sobie, że jego lęk przed śmiercią nie minął.Odczuwał potworny strach.Pociąg, pokonując już łuk tunelu, jechał zbyt szybko, by się w porę zatrzymać.Hamer szybko skoczył na tory i podniósł leżącego mężczyznę.Nie powodował nim żaden szlachetny impuls.Jego drżące z przerażenia ciało posłuchało rozkazu jakiegoś obcego ducha, wzywającego do poświęcenia.Ostatnim wysiłkiem dźwignął mężczyznę na peron, a sam upadł na tory.Wtedy jego lęk nagle zniknął.Świat materialny nie krępował już jego ruchów.Uwolnił się od swych więzów.Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy pogodne dźwięki fletni Pana.Potem dotarł do niego — coraz głośniejszy, zagłuszający wszystko inne — radosny łopot wielu Skrzydeł… które unosiły go w górę…Ostatni seansRaoul Daubreuil, przystojny, młody, około trzydziestodwuletni Francuz, nucąc pod nosem jakąś melodyjkę, przeszedł na drugą stronę Sekwany.Miał jasną, zdrową cerę i czarne wąsiki.Z zawodu był inżynierem.Po chwili dotarł na ulicę Cardonet i zatrzymał się przed bramą numer 17.Dozorczyni wyjrzała ze swej klitki i rzuciła mu niechętne „Dzień dobry”, a on wesoło jej odpowiedział.Potem ruszył po schodach do mieszkania znajdującego się na trzecim piętrze.Stojąc przed drzwiami i czekając aż ktoś mu otworzy, jeszcze raz zanucił swą melodyjkę.Raoul Daubreuil czuł się tego poranka szczególnie radośnie.Drzwi otworzyła stara Francuzka; na widok przybysza na jej pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech.— Dzień dobry, Monsieur.— Dzień dobry, Elise — pozdrowił ją Raoul.Wszedł do przedpokoju i zdjął rękawiczki.— Madame oczekuje mnie, prawda? — spytał przez ramię.— A jakże, Monsieur.Elise zamknęła frontowe drzwi i odwróciła się w jego stronę.— Proszę przejść do małego salonu, Madame zjawi się tam za parę minut.W tej chwili odpoczywa.Raoul spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem.— Czy nie czuje się dobrze?— Dobrze!?Elise żachnęła się.Minęła Raoula i otworzyła mu drzwi do małego salonu.Raoul wszedł, a ona podążyła za nim.— Dobrze!? — ciągnęła.— Jak może czuć się dobrze, biedactwo? Séances, séances, ciągle séances! To nie jest w porządku, to wbrew naturze, nie tego chciał dla nas dobry Bóg.Moim zdaniem, powiem bez ogródek, jest to układanie się z diabłem.Raoul poklepał ją uspokajająco po ramieniu.— No dobrze, już dobrze, Elise — rzekł łagodnie.— Nie denerwuj się i nie dopatruj się diabła we wszystkim, czego nie pojmujesz.Elise nieufnie potrząsnęła głową.— No cóż — bąknęła pod nosem.— Monsieur może sobie mówić co zechce, a mnie się to nie podoba [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl