[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po dalszych kilku dniach zupełnie odzyskał formę, dołączyliśmy więc do tego potwora, Belchera.Zapomniałam, dokąd ruszyliśmy potem - do Ottawy? Urokliwe miasto.Była jesień, cudnie wyglądały klonowe lasy.Mieszkaliśmy w prywatnym domu pewnego admirała, uroczego pana w średnim wieku.Miał wspaniałego owczarka alzackiego.Zabierał mnie na przejażdżki, jeździliśmy bryczką pośród klonów.Następny przystanek po Ottawie wypadał w Górach Skalistych, nad Lakę Louise i w Banff.Przez wiele lat na pytanie o najpiękniejsze miejsce na ziemi odpowiadałam: Lakę Louise.Majestatyczne, długie modre jezioro, po obu stronach niewysokie góry o iście bajkowych kształtach, ośnieżone szczyty w tle.W Banff los się do mnie uśmiechnął.Wciąż mi okrutnie dokuczało neuritis, toteż za radą kilku osób postanowiłam spróbować kąpieli w wodach siarkowych.Pławiłam się tak co rano.Był tam rodzaj basenu, z gorącym źródłem bijącym przy jednym końcu; w powietrzu unosił się przejmujący odór siarki.Podpłynąwszy blisko, nadstawiałam szyję i bark pod strumień wody.Ku mojej wielkiej radości, czwartego dnia neuritis opuściło mnie na dobre.Nareszcie uwolniłam się od bólu - niewysłowiona rozkosz.I oto znaleźliśmy się, Archie i ja, w Montrealu.Tutaj rozchodziły się nasze drogi: Archie z Belcherem ruszał na przegląd hodowli srebrnych lisów, ja zaś na południe, do Nowego Jorku.Moje fundusze ostatecznie się wyczerpały.W Nowym Jorku już czekała kochana ciotka Cassie.Była dla mnie taka dobra, taka serdeczna i czuła.Zamieszkałam w jej apartamencie przy Riverside Drive.Wówczas miała już swoje lata, pewno dobijała do osiemdziesiątki.Złożyłyśmy wizytę jej szwagierce, pani Pierpontowej Morgan, jak również kilkorgu młodszym Morganom.Prowadzała mnie po znakomitych restauracjach, jadałam same frykasy.Wiele opowiadała o moim ojcu, o tamtych wczesnych latach w Nowym Jorku.Spędziłam urocze chwile.Pod koniec pobytu ciotka zapytała, na co mam ochotę ostatniego dnia.Na lunch w barze samoobsługowym, oświadczyłam zdecydowanie.Bary samoobsługowe były czymś nie znanym w Anglii, czytałam o nich i marzyłam, żeby któryś zobaczyć na własne oczy.Ciotka Cassie uznała to za wielce osobliwą zachciankę.Nie mieściło jej się w głowie, jak można odwiedzać takie miejsca, lecz jak zwykle pełna dobrej woli, poszła tam razem ze mną.Pierwszy raz w życiu, przyznała.Chwyciłam tacę i wybrałam sobie różne różności z lady, zachwycona i ubawiona tym nowym doświadczeniem.Niebawem mieli się zjawić Archie i Belcher.Cieszyłam się, gdyż pomimo całej dobroci ciotki Cassie zaczynałam się czuć jak ptak w złotej klatce.Nigdzie nie puszczała mnie samej.Po absolutnej swobodzie, której zażywałam w Londynie, takie ograniczenia z lekka irytowały.- Ale dlaczego, ciociu?- Och, nigdy nie wiadomo, co może się przytrafić komuś tak ładnemu i młodemu jak ty, kto nie zna Nowego Jorku.Zapewniałam, że doskonale sobie poradzę.Na próżno.Albo posyłała mnie samochodem z szoferem, albo sama mi towarzyszyła.Marzyłam o paru godzinach wagarów, powstrzymywałam się jednak wiedząc, że sprawiłabym jej przykrość.Coraz bardziej tęskniłam do Londynu - tam przynajmniej mogłam wychodzić z domu, ile i kiedy wola.Panowie zatrzymali się w Nowym Jorku na jedną noc, a nazajutrz ruszyliśmy „Berengarią” w rejs do Anglii.Nie powiem, żeby wybitnie mnie uradował powrót na morze, choć tym razem choroba morska mniej mi się dała we znaki.Niestety, pogoda zepsuła się w dość niefortunnym momencie, bo podczas turnieju brydżowego, w którym partnerowałam Belcherowi.Partnerowałam niechętnie, ponieważ Belcher, jakkolwiek świetny brydżysta, nienawidził przegrywać i zaraz się dąsał.Wkrótce jednak miałam się od niego uwolnić na dobre, dlatego dałam się namówić.O dziwo, doszliśmy do finału.Akurat tego dnia wiatr się wzmógł, statkiem zaczęło kiwać.Nie śmiałam się wycofać z rozgrywek, modliłam się tylko, żeby się nie zhańbić przy stoliku.Rozdano karty - ostatnie rozdanie - i niemal natychmiast Belcher, siny z wściekłości, trzasnął swoimi o stół.- Nie, to bez sensu - wysyczał.- Całkiem bez sensu.Jeszcze trochę, a oddałby partię walkowerem.Aliści ja zebrałam chyba każdego asa i króla z talii.Grałam fatalnie, na szczęście karty załatwiły sprawę za mnie.Grały same.Nie mogłam przegrać.Udręczona, z żołądkiem w gardle, wyciągałam nie tę, co trzeba, zapominałam, co jest atu, popełniałam najgłupsze błędy - lecz po prostu moja karta była za dobra.Turniej zakończył się naszym triumfalnym zwycięstwem.Nie zwlekając uciekłam do kajuty i przejęczałam resztę drogi do Anglii.Jako postscriptum do przygód owego roku dodam, iż nie dotrzymaliśmy przysięgi, że nigdy w życiu nie odezwiemy się do Belchera.Każdy, kto czyta te słowa, z pewnością mnie zrozumie.Furie, które nami miotają, gdy chcąc nie chcąc ocieramy się o nieznośnego towarzysza, wraz z rozstaniem znikają bez śladu.Ku naszemu niebotycznemu zdumieniu odkryliśmy, że w gruncie rzeczy obydwoje lubimy Belchera.Jeszcze nieraz bywał u nas na kolacji, my bywaliśmy u niego.W niezmąconej zgodzie wspominaliśmy rozmaite scenki z podróży, od czasu do czasu wytykając: - Wiesz, naprawdę byłeś okropny.- Nie wątpię, nie wątpię - wzdychał.- No cóż, taki już mam charakter.- Machał ręką.- Już nie wspomnę, ile rzeczy mi stargało nerwy.Och, nie wy dwoje.Wy aż tak mi nie dopiekliście.no, chyba tylko Archie, wtedy kiedy tak idiotycznie się pochorował.Byłem w kropce, po prostu w kropce, przez te dwa tygodnie bez niego.Słuchaj, może byś wreszcie coś zrobił z tym swoim nosem, z tymi zatokami? Jak można żyć, mając takie zatoki? Ja bym nie wytrzymał.Belcher całkiem niespodziewanie przywiózł sobie z podróży narzeczoną.Śliczną dziewczynę, córkę pewnego australijskiego urzędnika, swoją sekretarkę.Miał minimum pięćdziesiąt lat, ona nie więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście.Tak czy siak któregoś dnia wypalił: - Chcę wam coś powiedzieć.Żenię się z Gladys! - Co też się stało.Gladys przypłynęła do Anglii niedługo po nas.O dziwo, tworzyli szczęśliwą parę, przynajmniej do czasu.Dziewczyna była spokojna i miła, polubiła Anglię, umiała też skutecznie wziąć w karby męża-choleryka.W jakieś osiem, dziesięć lat później doszły nas wieści o rozwodzie.- Znalazła sobie innego, bardzo jej się podobał - oznajmił Belcher.- Właściwie to nie mam jej za złe.Jest taka młoda, a ja, cóż, stary zrzęda.Rozstajemy się po przyjacielsku, dostanie ode mnie ładną sumkę.To dobre dziecko.Podczas jednej z pierwszych kolacji po powrocie musiałam mu o czymś przypomnieć.- Wiesz co? Wciąż mi jesteś winien dwa funty, osiemnaście szylingów i pięć pensów za białe skarpetki.- Popatrz, popatrz - rzucił.- Naprawdę? Spodziewasz się, że zwrócę?- Nie.- I bardzo słusznie.Obydwoje parsknęliśmy śmiechem.IIŻycie jest jak statek - to znaczy, jak wnętrze statku.Ma wodoszczelne komory.Człowiek wynurza się z jednej, zamyka, rygluje drzwi, i znajduje się w następnej.Moje życie od dnia, kiedyśmy wypłynęli z Southampton, do dnia powrotu tworzyło taką osobną komorę.To zresztą natura wszystkich podróży.Przechodzi się z jednego życia w drugie.Zarazem jest się i nie jest sobą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Po dalszych kilku dniach zupełnie odzyskał formę, dołączyliśmy więc do tego potwora, Belchera.Zapomniałam, dokąd ruszyliśmy potem - do Ottawy? Urokliwe miasto.Była jesień, cudnie wyglądały klonowe lasy.Mieszkaliśmy w prywatnym domu pewnego admirała, uroczego pana w średnim wieku.Miał wspaniałego owczarka alzackiego.Zabierał mnie na przejażdżki, jeździliśmy bryczką pośród klonów.Następny przystanek po Ottawie wypadał w Górach Skalistych, nad Lakę Louise i w Banff.Przez wiele lat na pytanie o najpiękniejsze miejsce na ziemi odpowiadałam: Lakę Louise.Majestatyczne, długie modre jezioro, po obu stronach niewysokie góry o iście bajkowych kształtach, ośnieżone szczyty w tle.W Banff los się do mnie uśmiechnął.Wciąż mi okrutnie dokuczało neuritis, toteż za radą kilku osób postanowiłam spróbować kąpieli w wodach siarkowych.Pławiłam się tak co rano.Był tam rodzaj basenu, z gorącym źródłem bijącym przy jednym końcu; w powietrzu unosił się przejmujący odór siarki.Podpłynąwszy blisko, nadstawiałam szyję i bark pod strumień wody.Ku mojej wielkiej radości, czwartego dnia neuritis opuściło mnie na dobre.Nareszcie uwolniłam się od bólu - niewysłowiona rozkosz.I oto znaleźliśmy się, Archie i ja, w Montrealu.Tutaj rozchodziły się nasze drogi: Archie z Belcherem ruszał na przegląd hodowli srebrnych lisów, ja zaś na południe, do Nowego Jorku.Moje fundusze ostatecznie się wyczerpały.W Nowym Jorku już czekała kochana ciotka Cassie.Była dla mnie taka dobra, taka serdeczna i czuła.Zamieszkałam w jej apartamencie przy Riverside Drive.Wówczas miała już swoje lata, pewno dobijała do osiemdziesiątki.Złożyłyśmy wizytę jej szwagierce, pani Pierpontowej Morgan, jak również kilkorgu młodszym Morganom.Prowadzała mnie po znakomitych restauracjach, jadałam same frykasy.Wiele opowiadała o moim ojcu, o tamtych wczesnych latach w Nowym Jorku.Spędziłam urocze chwile.Pod koniec pobytu ciotka zapytała, na co mam ochotę ostatniego dnia.Na lunch w barze samoobsługowym, oświadczyłam zdecydowanie.Bary samoobsługowe były czymś nie znanym w Anglii, czytałam o nich i marzyłam, żeby któryś zobaczyć na własne oczy.Ciotka Cassie uznała to za wielce osobliwą zachciankę.Nie mieściło jej się w głowie, jak można odwiedzać takie miejsca, lecz jak zwykle pełna dobrej woli, poszła tam razem ze mną.Pierwszy raz w życiu, przyznała.Chwyciłam tacę i wybrałam sobie różne różności z lady, zachwycona i ubawiona tym nowym doświadczeniem.Niebawem mieli się zjawić Archie i Belcher.Cieszyłam się, gdyż pomimo całej dobroci ciotki Cassie zaczynałam się czuć jak ptak w złotej klatce.Nigdzie nie puszczała mnie samej.Po absolutnej swobodzie, której zażywałam w Londynie, takie ograniczenia z lekka irytowały.- Ale dlaczego, ciociu?- Och, nigdy nie wiadomo, co może się przytrafić komuś tak ładnemu i młodemu jak ty, kto nie zna Nowego Jorku.Zapewniałam, że doskonale sobie poradzę.Na próżno.Albo posyłała mnie samochodem z szoferem, albo sama mi towarzyszyła.Marzyłam o paru godzinach wagarów, powstrzymywałam się jednak wiedząc, że sprawiłabym jej przykrość.Coraz bardziej tęskniłam do Londynu - tam przynajmniej mogłam wychodzić z domu, ile i kiedy wola.Panowie zatrzymali się w Nowym Jorku na jedną noc, a nazajutrz ruszyliśmy „Berengarią” w rejs do Anglii.Nie powiem, żeby wybitnie mnie uradował powrót na morze, choć tym razem choroba morska mniej mi się dała we znaki.Niestety, pogoda zepsuła się w dość niefortunnym momencie, bo podczas turnieju brydżowego, w którym partnerowałam Belcherowi.Partnerowałam niechętnie, ponieważ Belcher, jakkolwiek świetny brydżysta, nienawidził przegrywać i zaraz się dąsał.Wkrótce jednak miałam się od niego uwolnić na dobre, dlatego dałam się namówić.O dziwo, doszliśmy do finału.Akurat tego dnia wiatr się wzmógł, statkiem zaczęło kiwać.Nie śmiałam się wycofać z rozgrywek, modliłam się tylko, żeby się nie zhańbić przy stoliku.Rozdano karty - ostatnie rozdanie - i niemal natychmiast Belcher, siny z wściekłości, trzasnął swoimi o stół.- Nie, to bez sensu - wysyczał.- Całkiem bez sensu.Jeszcze trochę, a oddałby partię walkowerem.Aliści ja zebrałam chyba każdego asa i króla z talii.Grałam fatalnie, na szczęście karty załatwiły sprawę za mnie.Grały same.Nie mogłam przegrać.Udręczona, z żołądkiem w gardle, wyciągałam nie tę, co trzeba, zapominałam, co jest atu, popełniałam najgłupsze błędy - lecz po prostu moja karta była za dobra.Turniej zakończył się naszym triumfalnym zwycięstwem.Nie zwlekając uciekłam do kajuty i przejęczałam resztę drogi do Anglii.Jako postscriptum do przygód owego roku dodam, iż nie dotrzymaliśmy przysięgi, że nigdy w życiu nie odezwiemy się do Belchera.Każdy, kto czyta te słowa, z pewnością mnie zrozumie.Furie, które nami miotają, gdy chcąc nie chcąc ocieramy się o nieznośnego towarzysza, wraz z rozstaniem znikają bez śladu.Ku naszemu niebotycznemu zdumieniu odkryliśmy, że w gruncie rzeczy obydwoje lubimy Belchera.Jeszcze nieraz bywał u nas na kolacji, my bywaliśmy u niego.W niezmąconej zgodzie wspominaliśmy rozmaite scenki z podróży, od czasu do czasu wytykając: - Wiesz, naprawdę byłeś okropny.- Nie wątpię, nie wątpię - wzdychał.- No cóż, taki już mam charakter.- Machał ręką.- Już nie wspomnę, ile rzeczy mi stargało nerwy.Och, nie wy dwoje.Wy aż tak mi nie dopiekliście.no, chyba tylko Archie, wtedy kiedy tak idiotycznie się pochorował.Byłem w kropce, po prostu w kropce, przez te dwa tygodnie bez niego.Słuchaj, może byś wreszcie coś zrobił z tym swoim nosem, z tymi zatokami? Jak można żyć, mając takie zatoki? Ja bym nie wytrzymał.Belcher całkiem niespodziewanie przywiózł sobie z podróży narzeczoną.Śliczną dziewczynę, córkę pewnego australijskiego urzędnika, swoją sekretarkę.Miał minimum pięćdziesiąt lat, ona nie więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście.Tak czy siak któregoś dnia wypalił: - Chcę wam coś powiedzieć.Żenię się z Gladys! - Co też się stało.Gladys przypłynęła do Anglii niedługo po nas.O dziwo, tworzyli szczęśliwą parę, przynajmniej do czasu.Dziewczyna była spokojna i miła, polubiła Anglię, umiała też skutecznie wziąć w karby męża-choleryka.W jakieś osiem, dziesięć lat później doszły nas wieści o rozwodzie.- Znalazła sobie innego, bardzo jej się podobał - oznajmił Belcher.- Właściwie to nie mam jej za złe.Jest taka młoda, a ja, cóż, stary zrzęda.Rozstajemy się po przyjacielsku, dostanie ode mnie ładną sumkę.To dobre dziecko.Podczas jednej z pierwszych kolacji po powrocie musiałam mu o czymś przypomnieć.- Wiesz co? Wciąż mi jesteś winien dwa funty, osiemnaście szylingów i pięć pensów za białe skarpetki.- Popatrz, popatrz - rzucił.- Naprawdę? Spodziewasz się, że zwrócę?- Nie.- I bardzo słusznie.Obydwoje parsknęliśmy śmiechem.IIŻycie jest jak statek - to znaczy, jak wnętrze statku.Ma wodoszczelne komory.Człowiek wynurza się z jednej, zamyka, rygluje drzwi, i znajduje się w następnej.Moje życie od dnia, kiedyśmy wypłynęli z Southampton, do dnia powrotu tworzyło taką osobną komorę.To zresztą natura wszystkich podróży.Przechodzi się z jednego życia w drugie.Zarazem jest się i nie jest sobą [ Pobierz całość w formacie PDF ]