[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuła, że wszystko ma jakiś związek z patetyczną, a zarazem tak niepozorną osobą Edgara Lawsona.Gdyby tylko potrafiła przypomnieć sobie stosowne porównanie.Po dokładnym rozważeniu odrzuciła jako nieprzydatną historię niecodziennych perypetii samochodu dostawczego pana Selkirka, sprawę roztargnionego listonosza i historię ogrodnika, który wybrał się do pracy w drugi dzień Zielonych Świątek.Tak, z Edgarem Lawsonem było coś nie w porządku.Coś, czego nie potrafiła dokładnie sprecyzować, co zdawało się przeczyć dość oczywistym faktom i wymykało się spod obserwacji.Ale w jaki sposób to „coś” mogłoby dotyczyć Carrie Louise? Myśli, troski, życzenia mieszkańców Stonygates często wykluczały się wzajemnie, ale żadne z nich nie dotyczyło chyba samej Carrie Louise.Carrie Louise.W tym momencie panna Marple uświadomiła sobie, że tylko ona jedna, pomijając nieobecną Ruth, nazywa przyjaciółkę tym właśnie imieniem.Lewis Serrocold preferował imię Caroline, panna Bellever mówiła do niej Cara, Stephen Restarick używał najczęściej określenia Madonna, Walter Hudd mówił oficjalnie pani Serrocold, a dla Giny Carrie Louise była po prostu babunią.Czy tak wiele imion, jakimi obdarzono jedną osobę, nie kryło w sobie pewnej symboliki? Czyżby dla mieszkańców Stonygates Carrie Louise była raczej symbolem niż osobą z krwi i kości?***Gdy następnego ranka pani Serrocold lekko utykając zeszła do ogrodu, zastała swoją przyjaciółkę siedzącą na ławce.Zapytana, o czym myśli, panna Marple odparła natychmiast:- O tobie, moja droga.- O mnie?- Powiedz mi, ale zupełnie szczerze, czy coś cię niepokoi?- Niepokoi? - Carrie Louise podniosła na przyjaciółkę zdumione oczy.- Ależ Jane, dlaczego miałoby mnie coś niepokoić?- Cóż, każdy z nas ma jakieś problemy - mówiła panna Marple z powagą, choć w jej oczach migotały figlarne błyski.- Mnie na przykład do pasji doprowadzają ślimaki na grządkach.Irytuje mnie, że nigdy nie można się doprosić, aby bielizna wracała z pralni zacerowana jak należy, że nigdy nie mam pewności, czy uda mi się kupić właściwy gatunek cukru na nalewkę, i cała masa innych drobiazgów.To chyba niemożliwe, aby w twoim życiu nie było niczego, co by cię niepokoiło, drażniło, irytowało.- Och, znalazłoby się to czy tamto - powiedziała Carrie Louise powoli.- Lewis pracuje zbyt ciężko, Stephen jest tak pochłonięty teatrem, że zapomina o posiłkach, Gina bywa rozdrażniona.Ale przecież nie jestem w stanie zmienić ludzi.Nie wtem, jak można by to zrobić, dlatego martwienie się tym wydaje mi się bezcelowe.- Nie wymieniłaś Mildred.Ona chyba nie jest zbyt szczęśliwa.- Tak - zgodziła się Carrie Louise - Mildred nigdy nie bywa szczęśliwa.Już jako dziecko była taka.Była zupełnym przeciwieństwem Pippy, która zawsze tryskała humorem.- Może nie ma zbyt wielu powodów, aby czuć się szczęśliwą? - podsunęła panna Marple.- Czy to z powodu zazdrości? - zapytała Carrie Louise spokojnie.- No, może.Mnie się jednak wydaje, że ludzie często nie mają żadnych podstaw, aby żywić takie uczucia, jakie żywią.Po prostu są tak stworzeni.Nie wydaje ci się, Jane?Panna Marple pomyślała przelotnie o pannie Moncrieff, prawdziwej niewolnicy swojej chorej, despotycznej matki.Jedynym marzeniem panny Moncrieff były podróże.Całe St Mary Mead cieszyło się w duchu, gdy pani Moncrieff spoczęła wreszcie na parafialnym cmentarzu, a jej córka uzyskała wolność i trochę gotówki na dodatek.Niestety, podróż panny Moncrieff nie była zbyt daleka; biedaczka zdążyła zajechać zaledwie do Hyares, gdzie postanowiła złożyć krótką wizytę „dawnej przyjaciółce mamy”.Stan zdrowia tej nieznośnej, hipochondrycznej starej panny tak bardzo ją przejął, że natychmiast odwołała wszystkie rezerwacje i przeniosła się do willi starszej damy, gdzie ponownie dała się tyranizować.I oczywiście znowu zaczęła marzyć o podróżach.- Myślę, że masz dużo racji, Carrie Louise - przyznała panna Marple.- Oczywiście to, że mogę żyć bez kłopotów, zawdzięczam w dużym stopniu Jolly.Ona jest doprawdy kochana.Zjawiła się niedługo po tym, jak poślubiłam Johnniego i od samego początku stała się niezastąpiona.Opiekuje się mną niczym małym bezradnym dzieckiem.Zrobiłaby dla mnie dosłownie wszystko.Czasami mnie to wręcz zawstydza.Myślę, że dla mnie potrafiłaby się posunąć nawet do morderstwa.Czy to nie okropne, że tak mówię?- Rzeczywiście, jest ci bardzo oddana.Pani Serrocold roześmiała się dźwięcznie.- Czasami Jolly bardzo się na mnie złości.Chciałaby, żebym sprawiła sobie kosztowne toalety i zaczęła otaczać się luksusem.Uważa, że powinno się posadzić mnie na tronie i oddawać mi hołdy.Jolly jest jedyną osobą, na której pasja Lewisa nie robi najmniejszego wrażenia.Uważa naszych podopiecznych za bandę kryminalistów, którymi nie należy zaprzątać sobie głowy.Mówi też, że dom jest pełen wilgoci, co źle wpływa na mój reumatyzm.Powinnam, jej zdaniem, wyjechać do Egiptu, gdzie jest ciepło i sucho.- Dokucza ci reumatyzm?- Tak.Ostatnio mocno mi się pogorszyło.Chodzenie zaczyna mi sprawiać kłopot.Odczuwam silne kurcze w nogach.Cóż, starość.- Carrie Louise znowu się roześmiała.Panna Bellever wyszła przez francuskie okno i zbliżyła się do ławki, na której siedziały obie przyjaciółki.- Cara, właśnie przyszedł telegram.„Przyjeżdżam dzisiaj po południu.Christian Gulbrandsen”.- Christian? - Carrie Louise wyglądała na mocno zdumioną.- Nie miałam pojęcia, że wybiera się do Anglii.- Pokój z dębową boazerią, jak sądzę?- Tak, oszczędzi mu to wchodzenia po schodach.Panna Bellever skinęła głową i pośpieszyła do domu.- Christian Gulbrandsen to mój pasierb - wyjaśniła Carrie Louise.- To najstarszy syn Erica.Jest dwa lata starszy ode mnie.Pełni funkcję kuratora Instytutu.Jaka szkoda, że Lewis musiał właśnie wyjechać.Christian z reguły nie zatrzymuje się u nas dłużej niż na jedną noc.Jest bardzo zajęty.Z pewnością chce coś omówić z Lewisem.***Christian Gulbrandsen przyjechał po południu, tuż przed herbatą.Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna.Mówiąc dobierał słowa powoli i z namysłem.Z Carrie Louise przywitał się z wielką serdecznością.- Nasza mała Carrie Louise, jakże się cieszę.Jak się miewasz? Ty się chyba wcale nie starzejesz! - Opiekuńczym gestem położył ręce na jej ramionach i przyglądał się z sympatią.Czyjaś dłoń pociągnęła go za rękaw.- Christian! Gulbrandsen obejrzał się.- A, to ty, Mildred.Jak się czujesz?- Nie najlepiej ostatnio.- To niedobrze, to bardzo niedobrze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Czuła, że wszystko ma jakiś związek z patetyczną, a zarazem tak niepozorną osobą Edgara Lawsona.Gdyby tylko potrafiła przypomnieć sobie stosowne porównanie.Po dokładnym rozważeniu odrzuciła jako nieprzydatną historię niecodziennych perypetii samochodu dostawczego pana Selkirka, sprawę roztargnionego listonosza i historię ogrodnika, który wybrał się do pracy w drugi dzień Zielonych Świątek.Tak, z Edgarem Lawsonem było coś nie w porządku.Coś, czego nie potrafiła dokładnie sprecyzować, co zdawało się przeczyć dość oczywistym faktom i wymykało się spod obserwacji.Ale w jaki sposób to „coś” mogłoby dotyczyć Carrie Louise? Myśli, troski, życzenia mieszkańców Stonygates często wykluczały się wzajemnie, ale żadne z nich nie dotyczyło chyba samej Carrie Louise.Carrie Louise.W tym momencie panna Marple uświadomiła sobie, że tylko ona jedna, pomijając nieobecną Ruth, nazywa przyjaciółkę tym właśnie imieniem.Lewis Serrocold preferował imię Caroline, panna Bellever mówiła do niej Cara, Stephen Restarick używał najczęściej określenia Madonna, Walter Hudd mówił oficjalnie pani Serrocold, a dla Giny Carrie Louise była po prostu babunią.Czy tak wiele imion, jakimi obdarzono jedną osobę, nie kryło w sobie pewnej symboliki? Czyżby dla mieszkańców Stonygates Carrie Louise była raczej symbolem niż osobą z krwi i kości?***Gdy następnego ranka pani Serrocold lekko utykając zeszła do ogrodu, zastała swoją przyjaciółkę siedzącą na ławce.Zapytana, o czym myśli, panna Marple odparła natychmiast:- O tobie, moja droga.- O mnie?- Powiedz mi, ale zupełnie szczerze, czy coś cię niepokoi?- Niepokoi? - Carrie Louise podniosła na przyjaciółkę zdumione oczy.- Ależ Jane, dlaczego miałoby mnie coś niepokoić?- Cóż, każdy z nas ma jakieś problemy - mówiła panna Marple z powagą, choć w jej oczach migotały figlarne błyski.- Mnie na przykład do pasji doprowadzają ślimaki na grządkach.Irytuje mnie, że nigdy nie można się doprosić, aby bielizna wracała z pralni zacerowana jak należy, że nigdy nie mam pewności, czy uda mi się kupić właściwy gatunek cukru na nalewkę, i cała masa innych drobiazgów.To chyba niemożliwe, aby w twoim życiu nie było niczego, co by cię niepokoiło, drażniło, irytowało.- Och, znalazłoby się to czy tamto - powiedziała Carrie Louise powoli.- Lewis pracuje zbyt ciężko, Stephen jest tak pochłonięty teatrem, że zapomina o posiłkach, Gina bywa rozdrażniona.Ale przecież nie jestem w stanie zmienić ludzi.Nie wtem, jak można by to zrobić, dlatego martwienie się tym wydaje mi się bezcelowe.- Nie wymieniłaś Mildred.Ona chyba nie jest zbyt szczęśliwa.- Tak - zgodziła się Carrie Louise - Mildred nigdy nie bywa szczęśliwa.Już jako dziecko była taka.Była zupełnym przeciwieństwem Pippy, która zawsze tryskała humorem.- Może nie ma zbyt wielu powodów, aby czuć się szczęśliwą? - podsunęła panna Marple.- Czy to z powodu zazdrości? - zapytała Carrie Louise spokojnie.- No, może.Mnie się jednak wydaje, że ludzie często nie mają żadnych podstaw, aby żywić takie uczucia, jakie żywią.Po prostu są tak stworzeni.Nie wydaje ci się, Jane?Panna Marple pomyślała przelotnie o pannie Moncrieff, prawdziwej niewolnicy swojej chorej, despotycznej matki.Jedynym marzeniem panny Moncrieff były podróże.Całe St Mary Mead cieszyło się w duchu, gdy pani Moncrieff spoczęła wreszcie na parafialnym cmentarzu, a jej córka uzyskała wolność i trochę gotówki na dodatek.Niestety, podróż panny Moncrieff nie była zbyt daleka; biedaczka zdążyła zajechać zaledwie do Hyares, gdzie postanowiła złożyć krótką wizytę „dawnej przyjaciółce mamy”.Stan zdrowia tej nieznośnej, hipochondrycznej starej panny tak bardzo ją przejął, że natychmiast odwołała wszystkie rezerwacje i przeniosła się do willi starszej damy, gdzie ponownie dała się tyranizować.I oczywiście znowu zaczęła marzyć o podróżach.- Myślę, że masz dużo racji, Carrie Louise - przyznała panna Marple.- Oczywiście to, że mogę żyć bez kłopotów, zawdzięczam w dużym stopniu Jolly.Ona jest doprawdy kochana.Zjawiła się niedługo po tym, jak poślubiłam Johnniego i od samego początku stała się niezastąpiona.Opiekuje się mną niczym małym bezradnym dzieckiem.Zrobiłaby dla mnie dosłownie wszystko.Czasami mnie to wręcz zawstydza.Myślę, że dla mnie potrafiłaby się posunąć nawet do morderstwa.Czy to nie okropne, że tak mówię?- Rzeczywiście, jest ci bardzo oddana.Pani Serrocold roześmiała się dźwięcznie.- Czasami Jolly bardzo się na mnie złości.Chciałaby, żebym sprawiła sobie kosztowne toalety i zaczęła otaczać się luksusem.Uważa, że powinno się posadzić mnie na tronie i oddawać mi hołdy.Jolly jest jedyną osobą, na której pasja Lewisa nie robi najmniejszego wrażenia.Uważa naszych podopiecznych za bandę kryminalistów, którymi nie należy zaprzątać sobie głowy.Mówi też, że dom jest pełen wilgoci, co źle wpływa na mój reumatyzm.Powinnam, jej zdaniem, wyjechać do Egiptu, gdzie jest ciepło i sucho.- Dokucza ci reumatyzm?- Tak.Ostatnio mocno mi się pogorszyło.Chodzenie zaczyna mi sprawiać kłopot.Odczuwam silne kurcze w nogach.Cóż, starość.- Carrie Louise znowu się roześmiała.Panna Bellever wyszła przez francuskie okno i zbliżyła się do ławki, na której siedziały obie przyjaciółki.- Cara, właśnie przyszedł telegram.„Przyjeżdżam dzisiaj po południu.Christian Gulbrandsen”.- Christian? - Carrie Louise wyglądała na mocno zdumioną.- Nie miałam pojęcia, że wybiera się do Anglii.- Pokój z dębową boazerią, jak sądzę?- Tak, oszczędzi mu to wchodzenia po schodach.Panna Bellever skinęła głową i pośpieszyła do domu.- Christian Gulbrandsen to mój pasierb - wyjaśniła Carrie Louise.- To najstarszy syn Erica.Jest dwa lata starszy ode mnie.Pełni funkcję kuratora Instytutu.Jaka szkoda, że Lewis musiał właśnie wyjechać.Christian z reguły nie zatrzymuje się u nas dłużej niż na jedną noc.Jest bardzo zajęty.Z pewnością chce coś omówić z Lewisem.***Christian Gulbrandsen przyjechał po południu, tuż przed herbatą.Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna.Mówiąc dobierał słowa powoli i z namysłem.Z Carrie Louise przywitał się z wielką serdecznością.- Nasza mała Carrie Louise, jakże się cieszę.Jak się miewasz? Ty się chyba wcale nie starzejesz! - Opiekuńczym gestem położył ręce na jej ramionach i przyglądał się z sympatią.Czyjaś dłoń pociągnęła go za rękaw.- Christian! Gulbrandsen obejrzał się.- A, to ty, Mildred.Jak się czujesz?- Nie najlepiej ostatnio.- To niedobrze, to bardzo niedobrze [ Pobierz całość w formacie PDF ]