[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdaje się, że miała na imię Doris; należała do typu kobiet, którego pan Satterthwaite serdecznie nie znosił.Istnienia takiej Doris nie usprawiedliwiało nic pokrewnego sztuce.Po drugiej ręce Madge siedział mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna, którego podobieństwo do siwowłosej kobiety pozwalało domyślić się w nim jej syna.A dalej…Pan Satterthwaite wstrzymał oddech.Nie wiedział, jak to określić.Nie było to czyste piękno.Coś jeszcze, coś bardziej ulotnego, nieuchwytnego.Słuchała przyciężkiego monologu pana Keeleya, skłoniwszy lekko głowę w bok.Była tam, ale jakby nie całkiem obecna — pomyślał pan Satterthwaite.Wydawała się o wiele mniej rzeczywista niż reszta gości.W lekkim przechyleniu jej ciała było coś przepięknego.Podniosła wzrok i na chwilę ich oczy spotkały się ponad stołem, a pan pan Salterthwaite odnalazł słowo, którego szukał.Czar — to było to.Miała w sobie czar.Może była jedną z tych na wpół ludzkich istot — jedną z Tajemniczego Ludu z Hollow Hills.Sprawiała, że wszyscy wokół wyglądali aż zbyt realnie.Jednocześnie, o dziwo, wzbudzała w nim litość.Jakby to, iż zdawała się nie całkiem należeć do ludzkiej rasy w jakiś sposób ją okaleczało.Szukał właściwego określenia, i po chwili je znalazł: ptak ze złamanym skrzydłem.Zadowolony, skupił się ponownie na temacie żeńskich drużyn skautów i miał nadzieję, że harcerka Doris nie zauważyła jego roztargnienia.Kiedy zwróciła się do mężczyzny po swojej drugiej stronie, którego pan Satterthwaite ledwie zauważył, sam pochylił się ku Madge.— Kim jest dama siedząca obok twojego ojca? — rzuził szeptem.— Pani Graham? A nie, pyta pan o Mabelle.Nie zna jej pan? Mabelle Annesley.Z domu Clydesley, z tych nieszczęsnych Clydesleyów.Drgnął.Nieszczęśni Clydesleyowie.Pamiętał.Brat zastrzelił się, siostra utonęła, druga zginęła w czasie trzęsienia ziemi.Dziwna, skazana na zagładę rodzina.Ta dziewczyna musiała być najmłodszą z rodzeństwa.Nagle został przywołany do rzeczywistości.Madge dotknęła pod stołem jego ręki.Wszyscy poza nimi rozmawiali.Leciutko skinęła głową w lewo.— To on — szepnęła.Pan Satterthwaite krótko kiwnął głową na znak zrozumienia.Więc to młody Graham był wybrankiem Madge.Cóż, na pozór nie mogła wybrać lepiej.Miły, sympatyczny, dość konkretny młody człowiek.Stworzą ładną parę: oboje są rozsądni, dobrzy, zdrowi, towarzyscy, młodzi.W Laidell panowały staromodne zwyczaje.Panie pierwsze wstały od stołu.Pan Satterthwaite przeniósł się bliżej Grahama i zaczął rozmowę.Potwierdziła się jego ocena młodego człowieka, jednak uderzyło go coś, co nie bardzo pasowało do charakteru młodzieńca.Roger Graham był roztargniony, błądził myślami gdzieś daleko, a kiedy odstawiał kieliszek na stół, jego ręka drżała.Coś go gnębi — odgadł bystro pan Satterthwaite.— Choć nic aż tak ważnego, jak mu się wydaje.Niemniej ciekawi mnie, co to jest.Pan Satterthwaite miał w zwyczaju zażywać po posiłku kilka tabletek na trawienie.Ponieważ zapomniał wziąć je ze sobą, udał się na górę do swojego pokoju.Wracając na dół, poszedł długim korytarzem na parterze.W połowie korytarza były drzwi prowadzące do pokoju nazywanego balkonowym.Kiedy je mijał, zerknął przez otwarte wejście i zatrzymał się raptownie.Do pokoju, przez małe szybki w oknach, wpadało światło księżyca, tworząc na podłodze osobliwy, regularny wzór z kwadratów.Na niskim parapecie siedziała jakaś postać, przechylona lekko w bok, uderzając cicho w struny ukulele — melodia nie przypominała modnego jazzu, lecz rytmy o wiele starsze: niczym tętent baśniowych koni galopujących po baśniowych wzgórzach.Pan Satterthwaite stał zafascynowany.Kobieta miała na sobie suknię z granatowego szyfonu, z krezami i plisami przywodzącymi na myśl ptasie pióra.Nucąc pochyliła się nad instrumentem.Wszedł do środka wolno, krok za krokiem.Nie wystraszyła się i nie wyglądała na zdziwioną.— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — zaczął.— Proszę, niech pan usiądzie.Usiadł blisko niej na gładkim, dębowym krześle.Nuciła dalej, miękko i cicho.— Dzisiejsza noc ma w sobie magię — powiedziała.— Nie sądzi pan?— Tak, unosi się wokół.— Chcieli, żebym przyniosła moje ukulele — wyjaśniła.— I kiedy przechodziłam obok tego pokoju, pomyślałam, jak wspaniale byłoby usiąść tu samej, w ciemności, przy księżycu.— W takim razie… — Pan Satterthwaite zaczai się podnosić, lecz powstrzymała go.— Proszę zostać.Pan… pan tu pasuje.To dziwne, ale tak jest.Ponownie opadł na krzesło.— To był dziwny wieczór — ciągnęła.— Po południu poszłam do lasu, i spotkałam tam pewnego człowieka… niezwykłego: był wysoki, śniady, przypominał zbłąkaną duszę.Słońce właśnie zachodziło i w promieniach prześwitujących przez liście wyglądał jak arlekin.— Ach! — Pan Satterthwaite pochylił się do przodu z zaciekawieniem.— Chciałam odezwać się do niego… wyglądał jak ktoś, kogo znam.Ale zniknął wśród drzew.— Ja chyba go znam — powiedział pan Satterthwaite.— Naprawdę? Jest… interesujący, prawda?— Tak.Umilkli.Pan Satterthwaite był zakłopotany.Czuł, że powinien coś zrobić, ale nie wiedział co.Na pewno miało to związek z dziewczyną.Powiedział dość niezręcznie:— Czasem, gdy ktoś jest nieszczęśliwy, pragnie… uciec.— Tak, to prawda.— Przerwała nagle.— Och! Rozumiem, co miał pan na myśli.Ale pan się myli.Jest dokładnie na odwrót.Chciałam zostać sama, ponieważ jestem szczęśliwa.— Szczęśliwa?— Ogromnie.Mówiła cicho, lecz pan Satterthwaite doznał wstrząsu.To, co ta dziwna dziewczyna rozumiała przez szczęście, nie miało nic wspólnego ze szczęściem w rozumieniu Madge Keeley.Dla Mabelle Annesley szczęście oznaczało uniesienie — silne, gwałtowne… coś, co przerastało ludzkie odczucia.Odsunął się trochę.— Nie… nie wiedziałem — powiedział nieskładnie.— Oczywiście, skąd by pan mógł.I to nie dzieje się teraz, jeszcze nie jestem szczęśliwa… ale będę.— Pochyliła się do przodu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Zdaje się, że miała na imię Doris; należała do typu kobiet, którego pan Satterthwaite serdecznie nie znosił.Istnienia takiej Doris nie usprawiedliwiało nic pokrewnego sztuce.Po drugiej ręce Madge siedział mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna, którego podobieństwo do siwowłosej kobiety pozwalało domyślić się w nim jej syna.A dalej…Pan Satterthwaite wstrzymał oddech.Nie wiedział, jak to określić.Nie było to czyste piękno.Coś jeszcze, coś bardziej ulotnego, nieuchwytnego.Słuchała przyciężkiego monologu pana Keeleya, skłoniwszy lekko głowę w bok.Była tam, ale jakby nie całkiem obecna — pomyślał pan Satterthwaite.Wydawała się o wiele mniej rzeczywista niż reszta gości.W lekkim przechyleniu jej ciała było coś przepięknego.Podniosła wzrok i na chwilę ich oczy spotkały się ponad stołem, a pan pan Salterthwaite odnalazł słowo, którego szukał.Czar — to było to.Miała w sobie czar.Może była jedną z tych na wpół ludzkich istot — jedną z Tajemniczego Ludu z Hollow Hills.Sprawiała, że wszyscy wokół wyglądali aż zbyt realnie.Jednocześnie, o dziwo, wzbudzała w nim litość.Jakby to, iż zdawała się nie całkiem należeć do ludzkiej rasy w jakiś sposób ją okaleczało.Szukał właściwego określenia, i po chwili je znalazł: ptak ze złamanym skrzydłem.Zadowolony, skupił się ponownie na temacie żeńskich drużyn skautów i miał nadzieję, że harcerka Doris nie zauważyła jego roztargnienia.Kiedy zwróciła się do mężczyzny po swojej drugiej stronie, którego pan Satterthwaite ledwie zauważył, sam pochylił się ku Madge.— Kim jest dama siedząca obok twojego ojca? — rzuził szeptem.— Pani Graham? A nie, pyta pan o Mabelle.Nie zna jej pan? Mabelle Annesley.Z domu Clydesley, z tych nieszczęsnych Clydesleyów.Drgnął.Nieszczęśni Clydesleyowie.Pamiętał.Brat zastrzelił się, siostra utonęła, druga zginęła w czasie trzęsienia ziemi.Dziwna, skazana na zagładę rodzina.Ta dziewczyna musiała być najmłodszą z rodzeństwa.Nagle został przywołany do rzeczywistości.Madge dotknęła pod stołem jego ręki.Wszyscy poza nimi rozmawiali.Leciutko skinęła głową w lewo.— To on — szepnęła.Pan Satterthwaite krótko kiwnął głową na znak zrozumienia.Więc to młody Graham był wybrankiem Madge.Cóż, na pozór nie mogła wybrać lepiej.Miły, sympatyczny, dość konkretny młody człowiek.Stworzą ładną parę: oboje są rozsądni, dobrzy, zdrowi, towarzyscy, młodzi.W Laidell panowały staromodne zwyczaje.Panie pierwsze wstały od stołu.Pan Satterthwaite przeniósł się bliżej Grahama i zaczął rozmowę.Potwierdziła się jego ocena młodego człowieka, jednak uderzyło go coś, co nie bardzo pasowało do charakteru młodzieńca.Roger Graham był roztargniony, błądził myślami gdzieś daleko, a kiedy odstawiał kieliszek na stół, jego ręka drżała.Coś go gnębi — odgadł bystro pan Satterthwaite.— Choć nic aż tak ważnego, jak mu się wydaje.Niemniej ciekawi mnie, co to jest.Pan Satterthwaite miał w zwyczaju zażywać po posiłku kilka tabletek na trawienie.Ponieważ zapomniał wziąć je ze sobą, udał się na górę do swojego pokoju.Wracając na dół, poszedł długim korytarzem na parterze.W połowie korytarza były drzwi prowadzące do pokoju nazywanego balkonowym.Kiedy je mijał, zerknął przez otwarte wejście i zatrzymał się raptownie.Do pokoju, przez małe szybki w oknach, wpadało światło księżyca, tworząc na podłodze osobliwy, regularny wzór z kwadratów.Na niskim parapecie siedziała jakaś postać, przechylona lekko w bok, uderzając cicho w struny ukulele — melodia nie przypominała modnego jazzu, lecz rytmy o wiele starsze: niczym tętent baśniowych koni galopujących po baśniowych wzgórzach.Pan Satterthwaite stał zafascynowany.Kobieta miała na sobie suknię z granatowego szyfonu, z krezami i plisami przywodzącymi na myśl ptasie pióra.Nucąc pochyliła się nad instrumentem.Wszedł do środka wolno, krok za krokiem.Nie wystraszyła się i nie wyglądała na zdziwioną.— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — zaczął.— Proszę, niech pan usiądzie.Usiadł blisko niej na gładkim, dębowym krześle.Nuciła dalej, miękko i cicho.— Dzisiejsza noc ma w sobie magię — powiedziała.— Nie sądzi pan?— Tak, unosi się wokół.— Chcieli, żebym przyniosła moje ukulele — wyjaśniła.— I kiedy przechodziłam obok tego pokoju, pomyślałam, jak wspaniale byłoby usiąść tu samej, w ciemności, przy księżycu.— W takim razie… — Pan Satterthwaite zaczai się podnosić, lecz powstrzymała go.— Proszę zostać.Pan… pan tu pasuje.To dziwne, ale tak jest.Ponownie opadł na krzesło.— To był dziwny wieczór — ciągnęła.— Po południu poszłam do lasu, i spotkałam tam pewnego człowieka… niezwykłego: był wysoki, śniady, przypominał zbłąkaną duszę.Słońce właśnie zachodziło i w promieniach prześwitujących przez liście wyglądał jak arlekin.— Ach! — Pan Satterthwaite pochylił się do przodu z zaciekawieniem.— Chciałam odezwać się do niego… wyglądał jak ktoś, kogo znam.Ale zniknął wśród drzew.— Ja chyba go znam — powiedział pan Satterthwaite.— Naprawdę? Jest… interesujący, prawda?— Tak.Umilkli.Pan Satterthwaite był zakłopotany.Czuł, że powinien coś zrobić, ale nie wiedział co.Na pewno miało to związek z dziewczyną.Powiedział dość niezręcznie:— Czasem, gdy ktoś jest nieszczęśliwy, pragnie… uciec.— Tak, to prawda.— Przerwała nagle.— Och! Rozumiem, co miał pan na myśli.Ale pan się myli.Jest dokładnie na odwrót.Chciałam zostać sama, ponieważ jestem szczęśliwa.— Szczęśliwa?— Ogromnie.Mówiła cicho, lecz pan Satterthwaite doznał wstrząsu.To, co ta dziwna dziewczyna rozumiała przez szczęście, nie miało nic wspólnego ze szczęściem w rozumieniu Madge Keeley.Dla Mabelle Annesley szczęście oznaczało uniesienie — silne, gwałtowne… coś, co przerastało ludzkie odczucia.Odsunął się trochę.— Nie… nie wiedziałem — powiedział nieskładnie.— Oczywiście, skąd by pan mógł.I to nie dzieje się teraz, jeszcze nie jestem szczęśliwa… ale będę.— Pochyliła się do przodu [ Pobierz całość w formacie PDF ]