[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czasem była mu za to wdzięczna.Potrzebowała po Connorzechwili oddechu.Bywały jednak momenty, kiedy wydawało się jej, że tylkodotyk jego ust mógłby przywrócić sens tej cholernej szarpaninie.Weszła do budynku i rozejrzała się.Było ciemno.Wnętrze oświetlałotylko mętne, żółtawe światło na szczycie schodów i sączący się przezszparę w drzwiach anemiczny odblask promieni słonecznych.Ogarnęło jądziwne uczucie, że nie powinna tu wchodzić.- Panno Montgomery, czy to pani?Podniosła wzrok i zobaczyła na szczycie schodów kobietę i mężczyznę,których rozpoznała jako właścicieli Sportowej Odzieży Spielmana.Kobietauśmiechnęła się do niej.- Wiem, że nie jest pani przyzwyczajona do takich widoków, ale dopierosię rozkręcamy i to jest najlepsze miejsce, jakie się nam udało znalezć.Wykorzystujemy jako studia dwa przylegające do siebie pokoje na piętrze.Klementyna przełknęła resztki dumy i odwzajemniła uśmiech.- Nic nie szkodzi - odparła, wchodząc po schodach.Taką ma pracę itylko ona się liczy.Nie mają znaczenia ani biegające po podłodzeRS147karaluchy, ani lodowaty przeciąg, ani protekcjonalne spojrzenia panaSpielmana, który najwyrazniej daje do zrozumienia, że robi jej wielką łaskępozwalając, by się poprzebierała w jego ubrania na tym zadupiu.Tylkopraca się liczy.Spędziła siedem godzin w jego klitce, pozując we wszystkim - od sukienwieczorowych po bieliznę.Ubrania nie były takie okropne, ale też niemiały nic wspólnego z najnowszą modą.Spielmanowie wydadzą kolejnytandetny katalog pocztowy, który dziewięćdziesiąt dziewięć procentAmerykanów natychmiast wyrzuci do śmieci.Klementyna siedziała, klęczała, uśmiechała się i udawała, że rzuca piłkęna tle kleistych, pomalowanych sprayem plansz, które nikogo nie zwiodą.Płacili jej - a raczej Arturowi, który rozliczał się z nią, zachowując dlasiebie piętnasto-procentową prowizję - czterdzieści dolarów za godzinę.Dwieście osiemdziesiąt dolarów.Dla niej dwieście trzydzieści osiem,obliczyła błyskawicznie w pamięci, jak kobieta, dla której pieniądze znacząwszystko.O północy, kiedy wreszcie skończyli, przebrała się z powrotemwe własne ubranie.Miała zesztywniałe kości, żołądek zwijał jej się zgłodu, a dusza tęskniła do innych słów niż proszę się odwrócić", proszęsię uśmiechnąć", nie, nie tak".Te pieniądze w żadnym stopniu tego nierekompensowały.Spielmanowie i ich fotograf zaprosili ją na kawę, ale odmówiła.Marzyłajuż tylko o tym, żeby wrócić taksówką do swojego nowego mieszkania wpółnocnej części West Side, zrobić sobie gigantyczną kanapkę z indykiem ipomoczyć się parę godzin w wannie.- Zatrzaśnie pani drzwi, prawda? - zapytała pani Spielman.- Tak, oczywiście.Wyszli, a Klementyna pozbierała swoje rzeczy.Wychodząc, zatrzasnęładrzwi studia na cztery zamki i zeszła po schodach.Była już prawie przydrzwiach, kiedy usłyszała skrzypienie podłogi za plecami.Odwróciła się powoli, a przynajmniej zawsze tak jej się potemwydawało.Minęło wiele dni i lat, zanim zdołała sobie dokładnieprzypomnieć wydarzenia następnych dwóch godzin.Stał tuż za nią.Ciemne włosy wpadały mu do oczu, wąsy zakrywały usta, a w brudnejdłoni lśnił nóż.- Czego.czego pan chce?Kiedy się zbliżył, poczuła, że śmierdzi rynsztokiem.Rzuciła okiem napiętro, potem za jego plecy, wreszcie w obie strony.Przesunęła stopę wkierunku drzwi, aż na nie trafiła.Zrobiła błyskawiczny zwrot do tyłu iRS148rzuciła się w ich kierunku, ale dopadł ją, zanim zdążyła przekręcić gałkę.Pchnął ją na ścianę i przystawił ostrze do gardła.- Wydaje ci się, że jesteś taka sprytna, co? - powiedział.Tylko nie płacz,powiedziała do siebie Klementyna.Cokolwiek się z tobą stanie, niech niewidzi twoich łez.Uśmiechnął się do niej, odsłaniając żółte zęby.Jednego na przodziebrakowało.- Widziałem, jak wchodziłaś.Modelka jesteś, nie?Nic się nie odzywając, skupiła wzrok na ścianie za jego plecami, naplamce rozmazanej krwi albo kału.- Odpowiadaj! - wrzasnął, potrząsając nią.- Tak.Znów się uśmiechnął.Cofnął się, w dalszym ciągu trzymając nóż przedsobą, i obrzucił ją wzrokiem.- Niezła jesteś.Do Marylin Monroe to ci daleko, ale jesteś niezła.- Czego pan chce? - zapytała.- Nie mam dużo pieniędzy, alę mogę jepanu dać.Niech pan bierze i sobie idzie.Wziął do ręki jej torebkę i wyjął z portmonetki kilka banknotów.Wyciągnął karty kredytowe i je także zabrał.Następnie znów się zbliżył do Klementyny i przesunął jej po policzkutępą stroną noża.Poczuła jego lodowaty chłód i zamknęła oczy.- Jeszcze nigdy nie miałem modelki.Przygniótł jej nogę kolanem.Natychmiast otworzyła oczy.Miaławrażenie, że łażą po niej tysiące mrówek.Zaczęła drżeć, a w uszachusłyszała dziwny dzwięk, który przypominał piskliwy gwizd.- Jak się nazywasz? - zapytał.Gwizd stał się głośniejszy, a dreszcze się wzmogły.Chciała podnieśćręce i bronić się, robić coś zamiast stać jak słup soli i pozwalać mu, żebyprzyciskał do niej tę swoją obrzydliwą nogę, ale - jeśli nie liczyć drżenia -była sparaliżowana.- Dalej, do cholery.Jak się nazywasz?Otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.Zamachnął sięnożem i pchnął ją w ramię.Poczuła rozdzierający ból, który strzelił jej wdół ręki aż do opuszków palców.Z rany trysnęła krew i zaczęła kapać napodłogę.Krzyknęła, ale zatkał jej usta ręką.- Jak się, kurwa, nazywasz?Po policzkach popłynęły jej łzy.Dostała zawrotów głowy i przemknęłojej przez myśl, że leci za dużo krwi jak na jedną ranę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Czasem była mu za to wdzięczna.Potrzebowała po Connorzechwili oddechu.Bywały jednak momenty, kiedy wydawało się jej, że tylkodotyk jego ust mógłby przywrócić sens tej cholernej szarpaninie.Weszła do budynku i rozejrzała się.Było ciemno.Wnętrze oświetlałotylko mętne, żółtawe światło na szczycie schodów i sączący się przezszparę w drzwiach anemiczny odblask promieni słonecznych.Ogarnęło jądziwne uczucie, że nie powinna tu wchodzić.- Panno Montgomery, czy to pani?Podniosła wzrok i zobaczyła na szczycie schodów kobietę i mężczyznę,których rozpoznała jako właścicieli Sportowej Odzieży Spielmana.Kobietauśmiechnęła się do niej.- Wiem, że nie jest pani przyzwyczajona do takich widoków, ale dopierosię rozkręcamy i to jest najlepsze miejsce, jakie się nam udało znalezć.Wykorzystujemy jako studia dwa przylegające do siebie pokoje na piętrze.Klementyna przełknęła resztki dumy i odwzajemniła uśmiech.- Nic nie szkodzi - odparła, wchodząc po schodach.Taką ma pracę itylko ona się liczy.Nie mają znaczenia ani biegające po podłodzeRS147karaluchy, ani lodowaty przeciąg, ani protekcjonalne spojrzenia panaSpielmana, który najwyrazniej daje do zrozumienia, że robi jej wielką łaskępozwalając, by się poprzebierała w jego ubrania na tym zadupiu.Tylkopraca się liczy.Spędziła siedem godzin w jego klitce, pozując we wszystkim - od sukienwieczorowych po bieliznę.Ubrania nie były takie okropne, ale też niemiały nic wspólnego z najnowszą modą.Spielmanowie wydadzą kolejnytandetny katalog pocztowy, który dziewięćdziesiąt dziewięć procentAmerykanów natychmiast wyrzuci do śmieci.Klementyna siedziała, klęczała, uśmiechała się i udawała, że rzuca piłkęna tle kleistych, pomalowanych sprayem plansz, które nikogo nie zwiodą.Płacili jej - a raczej Arturowi, który rozliczał się z nią, zachowując dlasiebie piętnasto-procentową prowizję - czterdzieści dolarów za godzinę.Dwieście osiemdziesiąt dolarów.Dla niej dwieście trzydzieści osiem,obliczyła błyskawicznie w pamięci, jak kobieta, dla której pieniądze znacząwszystko.O północy, kiedy wreszcie skończyli, przebrała się z powrotemwe własne ubranie.Miała zesztywniałe kości, żołądek zwijał jej się zgłodu, a dusza tęskniła do innych słów niż proszę się odwrócić", proszęsię uśmiechnąć", nie, nie tak".Te pieniądze w żadnym stopniu tego nierekompensowały.Spielmanowie i ich fotograf zaprosili ją na kawę, ale odmówiła.Marzyłajuż tylko o tym, żeby wrócić taksówką do swojego nowego mieszkania wpółnocnej części West Side, zrobić sobie gigantyczną kanapkę z indykiem ipomoczyć się parę godzin w wannie.- Zatrzaśnie pani drzwi, prawda? - zapytała pani Spielman.- Tak, oczywiście.Wyszli, a Klementyna pozbierała swoje rzeczy.Wychodząc, zatrzasnęładrzwi studia na cztery zamki i zeszła po schodach.Była już prawie przydrzwiach, kiedy usłyszała skrzypienie podłogi za plecami.Odwróciła się powoli, a przynajmniej zawsze tak jej się potemwydawało.Minęło wiele dni i lat, zanim zdołała sobie dokładnieprzypomnieć wydarzenia następnych dwóch godzin.Stał tuż za nią.Ciemne włosy wpadały mu do oczu, wąsy zakrywały usta, a w brudnejdłoni lśnił nóż.- Czego.czego pan chce?Kiedy się zbliżył, poczuła, że śmierdzi rynsztokiem.Rzuciła okiem napiętro, potem za jego plecy, wreszcie w obie strony.Przesunęła stopę wkierunku drzwi, aż na nie trafiła.Zrobiła błyskawiczny zwrot do tyłu iRS148rzuciła się w ich kierunku, ale dopadł ją, zanim zdążyła przekręcić gałkę.Pchnął ją na ścianę i przystawił ostrze do gardła.- Wydaje ci się, że jesteś taka sprytna, co? - powiedział.Tylko nie płacz,powiedziała do siebie Klementyna.Cokolwiek się z tobą stanie, niech niewidzi twoich łez.Uśmiechnął się do niej, odsłaniając żółte zęby.Jednego na przodziebrakowało.- Widziałem, jak wchodziłaś.Modelka jesteś, nie?Nic się nie odzywając, skupiła wzrok na ścianie za jego plecami, naplamce rozmazanej krwi albo kału.- Odpowiadaj! - wrzasnął, potrząsając nią.- Tak.Znów się uśmiechnął.Cofnął się, w dalszym ciągu trzymając nóż przedsobą, i obrzucił ją wzrokiem.- Niezła jesteś.Do Marylin Monroe to ci daleko, ale jesteś niezła.- Czego pan chce? - zapytała.- Nie mam dużo pieniędzy, alę mogę jepanu dać.Niech pan bierze i sobie idzie.Wziął do ręki jej torebkę i wyjął z portmonetki kilka banknotów.Wyciągnął karty kredytowe i je także zabrał.Następnie znów się zbliżył do Klementyny i przesunął jej po policzkutępą stroną noża.Poczuła jego lodowaty chłód i zamknęła oczy.- Jeszcze nigdy nie miałem modelki.Przygniótł jej nogę kolanem.Natychmiast otworzyła oczy.Miaławrażenie, że łażą po niej tysiące mrówek.Zaczęła drżeć, a w uszachusłyszała dziwny dzwięk, który przypominał piskliwy gwizd.- Jak się nazywasz? - zapytał.Gwizd stał się głośniejszy, a dreszcze się wzmogły.Chciała podnieśćręce i bronić się, robić coś zamiast stać jak słup soli i pozwalać mu, żebyprzyciskał do niej tę swoją obrzydliwą nogę, ale - jeśli nie liczyć drżenia -była sparaliżowana.- Dalej, do cholery.Jak się nazywasz?Otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.Zamachnął sięnożem i pchnął ją w ramię.Poczuła rozdzierający ból, który strzelił jej wdół ręki aż do opuszków palców.Z rany trysnęła krew i zaczęła kapać napodłogę.Krzyknęła, ale zatkał jej usta ręką.- Jak się, kurwa, nazywasz?Po policzkach popłynęły jej łzy.Dostała zawrotów głowy i przemknęłojej przez myśl, że leci za dużo krwi jak na jedną ranę [ Pobierz całość w formacie PDF ]