[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O pierwszej piętnaście Bobby Sledge usiłował skryć się w tłumie pod osłoną ciemności izacinającego deszczu.Podziurawiono go szybko i sprawnie.Garraty zastanawiał się, czy dokonał tegojasnowłosy żołnierz, który jemu niemalże wlepił czerwoną kartkę.Wiedział, że jasnowłosy ma służbę;wyraznie dojrzał jego twarz w świetle punktowców kina.Całym sercem żałował, że to nie jego Parkerwysłał do parku sztywnych.Za dwadzieścia druga Baker upadł i uderzył głową o nawierzchnię drogi.Garraty bez namysłu ruszyłku niemu.Ktoś chwycił go silnie za ramię.McVries.Oczywiście McVries.- Nie - powiedział.- Koniec z muszkieterstwem.Teraz na serio.Poszli dalej.Baker uzbierał trzy upomnienia, potem cisza przeciągała się w nieskończoność.Garraty czekał nastrzały karabinowe, a kiedy się nie rozległy, sprawdził czas.Minęły cztery minuty.Niedługo potem Bakerprzemaszerował obok niego i McVriesa, nie patrząc na nikogo.Na czole miał brzydką krwawiącą ranę,ale patrzył trzezwiej.Tuż przed drugą przekroczyli granicę stanu New Hampshire pośród największego do tej porypandemonium.Rozległy się wystrzały z armat.Sztuczne ognie wzleciały w niebo, oświetlając masy ludzi,ustawione dokąd sięgał wzrok w szalonym rozgorączkowanym blasku.Współzawodniczące orkiestry dętegrały marsze wojskowe.Owacje przeszły w gromy.Fajerwerki wyrysowały na niebie ognistą twarzmajora, tak że Garraty pomyślał tępo o Bogu.Po niej pokazało się oblicze wojskowego gubernatora stanu,człowieka znanego z tego, że dawno temu, w pięćdziesiątym trzecim, prawie w pojedynkę zaatakowałniemiecką bazę nuklearną w Santiago.Stracił nogę w wyniku napromieniowania.Garraty znów drzemał.Jego myśli były coraz bardziej nie-zborne.Pokraka D'Allesio kulił się podbujanym fotelem ciotki Bakera, zwinięty w kłębek w malutkiej trumience.Miał ciało tłustego Kota zCheshire.Szczerzył wszystkie zęby w uśmiechu.Między zezującymi zielonymi oczami, na futerku, widaćbyło zaleczone ślady starej rany po piłce baseballowej, jak ślad po cechowaniu cielaka.I zaraz do czarnejnie oznakowanej furgonetki prowadzono ojca Garraty'ego.Jednym z prowadzących był jasnowłosyżołnierz.Ojciec miał na sobie tylko spodenki.Drugi żołnierz obejrzał się przez ramię i Garraty'emuprzelotnie wydało się, że to major.Potem jednak dojrzał Stebbinsa.Wrócił spojrzeniem do fotela i Kot zCheshire z głową Pokraki znikł - tylko uśmiech wisiał w powietrzu pod fotelem jak księżyc przed nowiemalbo wyjedzona łupina arbuza.Karabiny znów strzelały, Boże, tym razem strzelały do niego, czuł podmuch pocisku, już powszystkim, już po wszystkim.Nagle obudził się i pobiegł dwa kroki, narażając się na błyskawice bólu od stóp aż po krocze, zanimzorientował się, że strzelano do kogoś innego i ten ktoś leży w deszczu martwy twarzą do drogi.- Zdrowaś Mario - mruknął McVries.- Aaskiś pełna - odezwał się zza ich pleców Stebbins.Skrócił dystans i uśmiechał się jak Kot zCheshire.- Daj mi wygrać spluwę z drewna.- Uspokój się - powiedział McVries.- Nie bądz taki hop--siup do przodu.- Mój hop-siup nie wystaje bardziej w przód niż twój.McVries i Garraty roześmieli się niepewnie.- No, może trochę - powiedział Stebbins.- Gira góra, girą dół, zamknij gębę, boś nie muł - wy-skandował McVries.Przetarł drżącą dłoniątwarz i maszerował dalej, wpatrzony prosto przed siebie, z ramionami jak złamany łuk.Jeszcze jeden wytasował się do parku sztywnych przed trzecią - zastrzelony w deszczu i wietrznejciemności, kiedy padł na kolana gdzieś nieopodal Portsmouth.Abraham, kaszlący bez ustanku, szedł wbeznadziejnym blasku gorączki, jakby łunie śmierci, jasności, która nasuwała Garraty'emu wizjęspadających meteorów.Niebawem miał spłonąć siejąc żar, zamiast wyżarzyć się od środka - tak byłrozpalony.Baker maszerował z nieugiętą ponurą determinacją, usiłując zatrzeć trzy upomnienia, zanim one zetrąjego.Garraty ledwo go widział w zacinającym deszczu, kulejącego, z dłońmi przyciśniętymi do boków.A McVries zapadał się w sobie.Garraty nie był pewien, kiedy się to zaczęło.W jednym momenciebył silny (Garraty pamiętał uścisk palców McVriesa na swoim przedramieniu, kiedy Baker upadł), a terazprzypominał starca.Stebbins się nie zmienił.Maszerował i maszerował jak buty Abrahama.Chyba nieco oszczędzałjedną nogę, ale Garraty'emu mogło się to wydawać.Z pozostałych dziesięciu pięciu dało się wciągnąć w niezwykły nierealny świat, który odkrył Olson -jeden krok poza ból i zrozumienie tego, co ich czeka.Szli przez deszcz i ciemność jak wychudłe zjawy.Garraty nie lubił na nich patrzeć, byli maszerującymi trupami.Tuż przed brzaskiem trzech spośród nich wytasowało się jednocześnie.Tłum zaryczał i czknąłnowym entuzjazmem, kiedy ciała padły na ziemię jak wiązki chrustu.W oczach Garraty'ego wyglądało tona początek koszmarnej reakcji łańcuchowej, która mogła dosięgnąć i wykończyć wszystkich.Ale ustała.Ustała na Abrahamie; sunął na klęczkach, oczy skierował na ślepo ku transporterowi i tłumowi w głębi,bezmyślne i pełne nieogarnionego bólu.Oczy owcy zaplątanej w ogrodzenie z drutu kolczastego.Potempadł na twarz.Ciężkie oksfordy dudniły w paroksyzmie o mokrą nawierzchnię, aż zastygły.Niebawem rozpoczęła się deszczowa symfonia brzasku.Ostatni dzień Wielkiego Marszu wstałmokry i zachmurzony.Wiatr wył nad prawie pustą drogą jak zagubiony pies pędzony batami przezdziwną i straszliwą okolicę.Część trzeciaZającRozdział siedemnastyMatko! Matko! Matko! Matko!wielebny Jim Jones w chwili apostazjiKoncentraty rozdano po raz piąty i ostatni.Teraz zrobił to jeden żołnierz.Zostało tylko dziewięciuzawodników.Niektórzy z nich tępo spoglądali na pasy, jakby nigdy nie widzieli niczego podobnego, iwypuszczali je z dłoni niczym śliskie węże.Garraty miał wrażenie, że potrzebował godziny naskomplikowany rytuał zapięcia pasa, a myśl o jedzeniu wzbudziła w odrętwiałym i skurczonym żołądkuból i mdłości.Stebbins szedł teraz obok niego.Mój anioł stróż, pomyślał cierpko Garraty.Stebbins uśmiechnął sięszeroko i wpakował sobie do ust dwa krakersy z masłem orzechowym.Mlaskał.Garraty'emu zrobiło sięniedobrze.- Co jest? - spytał Stebbins z pełnymi ustami.- Nie masz ochoty?- Nie twój interes [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.O pierwszej piętnaście Bobby Sledge usiłował skryć się w tłumie pod osłoną ciemności izacinającego deszczu.Podziurawiono go szybko i sprawnie.Garraty zastanawiał się, czy dokonał tegojasnowłosy żołnierz, który jemu niemalże wlepił czerwoną kartkę.Wiedział, że jasnowłosy ma służbę;wyraznie dojrzał jego twarz w świetle punktowców kina.Całym sercem żałował, że to nie jego Parkerwysłał do parku sztywnych.Za dwadzieścia druga Baker upadł i uderzył głową o nawierzchnię drogi.Garraty bez namysłu ruszyłku niemu.Ktoś chwycił go silnie za ramię.McVries.Oczywiście McVries.- Nie - powiedział.- Koniec z muszkieterstwem.Teraz na serio.Poszli dalej.Baker uzbierał trzy upomnienia, potem cisza przeciągała się w nieskończoność.Garraty czekał nastrzały karabinowe, a kiedy się nie rozległy, sprawdził czas.Minęły cztery minuty.Niedługo potem Bakerprzemaszerował obok niego i McVriesa, nie patrząc na nikogo.Na czole miał brzydką krwawiącą ranę,ale patrzył trzezwiej.Tuż przed drugą przekroczyli granicę stanu New Hampshire pośród największego do tej porypandemonium.Rozległy się wystrzały z armat.Sztuczne ognie wzleciały w niebo, oświetlając masy ludzi,ustawione dokąd sięgał wzrok w szalonym rozgorączkowanym blasku.Współzawodniczące orkiestry dętegrały marsze wojskowe.Owacje przeszły w gromy.Fajerwerki wyrysowały na niebie ognistą twarzmajora, tak że Garraty pomyślał tępo o Bogu.Po niej pokazało się oblicze wojskowego gubernatora stanu,człowieka znanego z tego, że dawno temu, w pięćdziesiątym trzecim, prawie w pojedynkę zaatakowałniemiecką bazę nuklearną w Santiago.Stracił nogę w wyniku napromieniowania.Garraty znów drzemał.Jego myśli były coraz bardziej nie-zborne.Pokraka D'Allesio kulił się podbujanym fotelem ciotki Bakera, zwinięty w kłębek w malutkiej trumience.Miał ciało tłustego Kota zCheshire.Szczerzył wszystkie zęby w uśmiechu.Między zezującymi zielonymi oczami, na futerku, widaćbyło zaleczone ślady starej rany po piłce baseballowej, jak ślad po cechowaniu cielaka.I zaraz do czarnejnie oznakowanej furgonetki prowadzono ojca Garraty'ego.Jednym z prowadzących był jasnowłosyżołnierz.Ojciec miał na sobie tylko spodenki.Drugi żołnierz obejrzał się przez ramię i Garraty'emuprzelotnie wydało się, że to major.Potem jednak dojrzał Stebbinsa.Wrócił spojrzeniem do fotela i Kot zCheshire z głową Pokraki znikł - tylko uśmiech wisiał w powietrzu pod fotelem jak księżyc przed nowiemalbo wyjedzona łupina arbuza.Karabiny znów strzelały, Boże, tym razem strzelały do niego, czuł podmuch pocisku, już powszystkim, już po wszystkim.Nagle obudził się i pobiegł dwa kroki, narażając się na błyskawice bólu od stóp aż po krocze, zanimzorientował się, że strzelano do kogoś innego i ten ktoś leży w deszczu martwy twarzą do drogi.- Zdrowaś Mario - mruknął McVries.- Aaskiś pełna - odezwał się zza ich pleców Stebbins.Skrócił dystans i uśmiechał się jak Kot zCheshire.- Daj mi wygrać spluwę z drewna.- Uspokój się - powiedział McVries.- Nie bądz taki hop--siup do przodu.- Mój hop-siup nie wystaje bardziej w przód niż twój.McVries i Garraty roześmieli się niepewnie.- No, może trochę - powiedział Stebbins.- Gira góra, girą dół, zamknij gębę, boś nie muł - wy-skandował McVries.Przetarł drżącą dłoniątwarz i maszerował dalej, wpatrzony prosto przed siebie, z ramionami jak złamany łuk.Jeszcze jeden wytasował się do parku sztywnych przed trzecią - zastrzelony w deszczu i wietrznejciemności, kiedy padł na kolana gdzieś nieopodal Portsmouth.Abraham, kaszlący bez ustanku, szedł wbeznadziejnym blasku gorączki, jakby łunie śmierci, jasności, która nasuwała Garraty'emu wizjęspadających meteorów.Niebawem miał spłonąć siejąc żar, zamiast wyżarzyć się od środka - tak byłrozpalony.Baker maszerował z nieugiętą ponurą determinacją, usiłując zatrzeć trzy upomnienia, zanim one zetrąjego.Garraty ledwo go widział w zacinającym deszczu, kulejącego, z dłońmi przyciśniętymi do boków.A McVries zapadał się w sobie.Garraty nie był pewien, kiedy się to zaczęło.W jednym momenciebył silny (Garraty pamiętał uścisk palców McVriesa na swoim przedramieniu, kiedy Baker upadł), a terazprzypominał starca.Stebbins się nie zmienił.Maszerował i maszerował jak buty Abrahama.Chyba nieco oszczędzałjedną nogę, ale Garraty'emu mogło się to wydawać.Z pozostałych dziesięciu pięciu dało się wciągnąć w niezwykły nierealny świat, który odkrył Olson -jeden krok poza ból i zrozumienie tego, co ich czeka.Szli przez deszcz i ciemność jak wychudłe zjawy.Garraty nie lubił na nich patrzeć, byli maszerującymi trupami.Tuż przed brzaskiem trzech spośród nich wytasowało się jednocześnie.Tłum zaryczał i czknąłnowym entuzjazmem, kiedy ciała padły na ziemię jak wiązki chrustu.W oczach Garraty'ego wyglądało tona początek koszmarnej reakcji łańcuchowej, która mogła dosięgnąć i wykończyć wszystkich.Ale ustała.Ustała na Abrahamie; sunął na klęczkach, oczy skierował na ślepo ku transporterowi i tłumowi w głębi,bezmyślne i pełne nieogarnionego bólu.Oczy owcy zaplątanej w ogrodzenie z drutu kolczastego.Potempadł na twarz.Ciężkie oksfordy dudniły w paroksyzmie o mokrą nawierzchnię, aż zastygły.Niebawem rozpoczęła się deszczowa symfonia brzasku.Ostatni dzień Wielkiego Marszu wstałmokry i zachmurzony.Wiatr wył nad prawie pustą drogą jak zagubiony pies pędzony batami przezdziwną i straszliwą okolicę.Część trzeciaZającRozdział siedemnastyMatko! Matko! Matko! Matko!wielebny Jim Jones w chwili apostazjiKoncentraty rozdano po raz piąty i ostatni.Teraz zrobił to jeden żołnierz.Zostało tylko dziewięciuzawodników.Niektórzy z nich tępo spoglądali na pasy, jakby nigdy nie widzieli niczego podobnego, iwypuszczali je z dłoni niczym śliskie węże.Garraty miał wrażenie, że potrzebował godziny naskomplikowany rytuał zapięcia pasa, a myśl o jedzeniu wzbudziła w odrętwiałym i skurczonym żołądkuból i mdłości.Stebbins szedł teraz obok niego.Mój anioł stróż, pomyślał cierpko Garraty.Stebbins uśmiechnął sięszeroko i wpakował sobie do ust dwa krakersy z masłem orzechowym.Mlaskał.Garraty'emu zrobiło sięniedobrze.- Co jest? - spytał Stebbins z pełnymi ustami.- Nie masz ochoty?- Nie twój interes [ Pobierz całość w formacie PDF ]