[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dawali wolę ludowi rolnemu w Woli Kopcowej, Ra-dlinie, Górnie, Leszczynach, Woli Jachowej, Napieńkowie.Trzon wyższy długo jeszcze trwałpo staremu.Kiedyś dopiero rolnicy podejdą bliżej, wyrąbią polany, gdzie bielą się Bieliny,ciągną się Porąbki, i wgryzą się w samą Łysicę i Krajno, wiszące na skłonie wysokim.Jak niegdyś niezwyciężeni królowie i potężni krakowscy książęta, tak później polowalitutaj rycerscy biskupi – Lambert, Gedko, Prandota, Bodzanta, Florian Jelitczyk z Mokrzka,Paweł z Przemankowa, Zbigniew z Oleśnicy, Gamrat, Zadzik i inni.Otoczeni zdrowym, wy-niosłym, zahartowanym w srogim klimacie, potężnym fizycznie, dzielnym i walecznym naro-dem górskim, gminem szczwaczów, przebiegłych i czujnych ślakowników zwierza, chytrych,jakoby cuchem psim obdarzonych kłusowników, wśród chartów, ogarów, kundlów na dziki,jamników na lisy i borsuki oraz wszelakiej innej psiarni, roznoszącej po szczytach i dolinachecha wrzaskliwe – przebiegali puszczę odziani w pancerz, z oszczepem i łukiem w dłoni.Walczyli pierś w pierś z włochatym niedźwiedziem, rozjuszonym wilkiem i srogim odyńcem,który, ciapiąc groźnie w stanowisku, szarpał kielcami psy i martwe miotał na strony.Tam to spoczywał onego dnia, jak głosiła jedna z powieści, potężny Bodzanta na pochyło-ści matki-góry.Miękki nasuwień, szatę tkaną, wzorzystą miał powierzeń napierśnych blach.Zsiadł z konia, runął na ziemię.Skinieniem dłoni odegnał zgraję pochlebców, wesołków, bła-znów i wszelakich służalców.Precz kazał zabrać psy na smycze.Z rękoma założonymi podgłowę, z nogami w skórzniach po pachwiny rozwalonymi szeroko, z oczyma zatopionymi wniebie, gdzie białe chmurki sunęły ponad przypłaszczonymi głowicami, leżał na wznak.Słu-chał, jak jedle niezmierne pieśń mu wywodzą jedyną, której słuchać warto, albowiem nigdynie wygasa i na sile nie traci – pieśń o przepotędze i zuchwałych żądzach młodości, i o zgniłejrozpaczy starości – o pasjach i furiach ducha rozszalałego.Wołały go ku modlitwie lecącej wniebo, gdyż przesmutnym wzdychaniem swoim trwogę poznania wszechrzeczy rzucały wjego sumienie.Wspominały mu lata minione – odpłynione, których nie wróci nikt, nigdy.Wspominały mu tajnice grzechów, w których był skowany jako kłodnik w ciemnicy.Nikt onich nie wiedział nic, jeno te drzewa.Pobudzały go, ponęcały i powabiały ku czemuści in-szemu, nieznanemu.Przyciskał do serca swego pienie ich biskup Bodzanta poprzysięgając jenajmocniejszym zaklęciem, ażeby jeszcze śpiewały.135W ten to leśny kraj, jeszcze bezludny i nie zabudowany, dziedzinę biskupich łowów, gdziesynowie boru snuli się na wzór zwierząt, tropiąc i zabijając zwierzęta oraz śmiałków, którzyby z jakimkolwiek towarem ośmielili się ciągnąć korzenistym, piaszczystym i mokrym szla-kiem z podgrodzia w Kielcach ku podgrodziu Bodzentyna – przybyli jednak nieustraszeniludzie i między świętokrzyskimi zbójcami, właśnie obok starej drogi, na dobre zasiedli.Bylito anachoreci, benedyktyńscy eremici.Pobudowali sobie małe domki z pniów jodłowych,które wicher z ziemi wyrwał i na trawę obalił.Wyszukiwali miejsca przy wodzie – ten ci przyźródle burzliwym i kipiącym wieczyście, tamten przy strumieniu, co migoce w słońcu, mienisię, połyskuje i błyszczy, a trzeci jeszcze niżej, nad potokiem zarośniętym tarniną, kalinami igąszczem leśnych malin, gdzie srokosze kują swe dzwonne pieśni, a zatajona kędyś kukułkazabawia się w chowanego.Domki ich do dnia dzisiejszego przetrwały, zamienione na przy-drożne kapliczki, gdy eremitów nie stało, pamięć o nich wygasła, i gdy już nikt nie wie, niepamięta, nie rozumie, czemu to tutaj właśnie stoją te puste chatki boże.Owocześni przybyszenie lękali się niczyjej napaści, gdyż nie posiadali nic zgoła, co by się dało zrabować.Pustelni-cy ci prowadzili życie ostre wstrzymując się po lat kilka, w największe nawet święta, od po-karmów mięsnych, niełatwo przyjmując, i to czasem tylko – jałmużnę.Służyli ludziom cią-gnącym tymi stronami poprzez Kamień Kraiński czy brzegiem rzeki – za przewodników iudzielali noclegu zabłąkanym we wielkich lasach.Pierwsi też pewnie rozmawiali z myśliw-cami i osadnikami o tajemnicy bytu i śmierci.Gdy pierwszy anachoreta, pono Włoch rodem, przybył w tę puszczę ciemnozieloną, szumjedlany wspominał mu pewnie niebo Południa, widok Kampanii neapolitańskiej, błękitne wy-spy w błękitnym morzu, widzialne jako skupienia mgły z góry Cassino – albo zachylenieziemskie najwdzięczniejsze na ziemi, gdzie morze w ląd się wlewa obok Santa MargheritaLigure – ul mnichów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Dawali wolę ludowi rolnemu w Woli Kopcowej, Ra-dlinie, Górnie, Leszczynach, Woli Jachowej, Napieńkowie.Trzon wyższy długo jeszcze trwałpo staremu.Kiedyś dopiero rolnicy podejdą bliżej, wyrąbią polany, gdzie bielą się Bieliny,ciągną się Porąbki, i wgryzą się w samą Łysicę i Krajno, wiszące na skłonie wysokim.Jak niegdyś niezwyciężeni królowie i potężni krakowscy książęta, tak później polowalitutaj rycerscy biskupi – Lambert, Gedko, Prandota, Bodzanta, Florian Jelitczyk z Mokrzka,Paweł z Przemankowa, Zbigniew z Oleśnicy, Gamrat, Zadzik i inni.Otoczeni zdrowym, wy-niosłym, zahartowanym w srogim klimacie, potężnym fizycznie, dzielnym i walecznym naro-dem górskim, gminem szczwaczów, przebiegłych i czujnych ślakowników zwierza, chytrych,jakoby cuchem psim obdarzonych kłusowników, wśród chartów, ogarów, kundlów na dziki,jamników na lisy i borsuki oraz wszelakiej innej psiarni, roznoszącej po szczytach i dolinachecha wrzaskliwe – przebiegali puszczę odziani w pancerz, z oszczepem i łukiem w dłoni.Walczyli pierś w pierś z włochatym niedźwiedziem, rozjuszonym wilkiem i srogim odyńcem,który, ciapiąc groźnie w stanowisku, szarpał kielcami psy i martwe miotał na strony.Tam to spoczywał onego dnia, jak głosiła jedna z powieści, potężny Bodzanta na pochyło-ści matki-góry.Miękki nasuwień, szatę tkaną, wzorzystą miał powierzeń napierśnych blach.Zsiadł z konia, runął na ziemię.Skinieniem dłoni odegnał zgraję pochlebców, wesołków, bła-znów i wszelakich służalców.Precz kazał zabrać psy na smycze.Z rękoma założonymi podgłowę, z nogami w skórzniach po pachwiny rozwalonymi szeroko, z oczyma zatopionymi wniebie, gdzie białe chmurki sunęły ponad przypłaszczonymi głowicami, leżał na wznak.Słu-chał, jak jedle niezmierne pieśń mu wywodzą jedyną, której słuchać warto, albowiem nigdynie wygasa i na sile nie traci – pieśń o przepotędze i zuchwałych żądzach młodości, i o zgniłejrozpaczy starości – o pasjach i furiach ducha rozszalałego.Wołały go ku modlitwie lecącej wniebo, gdyż przesmutnym wzdychaniem swoim trwogę poznania wszechrzeczy rzucały wjego sumienie.Wspominały mu lata minione – odpłynione, których nie wróci nikt, nigdy.Wspominały mu tajnice grzechów, w których był skowany jako kłodnik w ciemnicy.Nikt onich nie wiedział nic, jeno te drzewa.Pobudzały go, ponęcały i powabiały ku czemuści in-szemu, nieznanemu.Przyciskał do serca swego pienie ich biskup Bodzanta poprzysięgając jenajmocniejszym zaklęciem, ażeby jeszcze śpiewały.135W ten to leśny kraj, jeszcze bezludny i nie zabudowany, dziedzinę biskupich łowów, gdziesynowie boru snuli się na wzór zwierząt, tropiąc i zabijając zwierzęta oraz śmiałków, którzyby z jakimkolwiek towarem ośmielili się ciągnąć korzenistym, piaszczystym i mokrym szla-kiem z podgrodzia w Kielcach ku podgrodziu Bodzentyna – przybyli jednak nieustraszeniludzie i między świętokrzyskimi zbójcami, właśnie obok starej drogi, na dobre zasiedli.Bylito anachoreci, benedyktyńscy eremici.Pobudowali sobie małe domki z pniów jodłowych,które wicher z ziemi wyrwał i na trawę obalił.Wyszukiwali miejsca przy wodzie – ten ci przyźródle burzliwym i kipiącym wieczyście, tamten przy strumieniu, co migoce w słońcu, mienisię, połyskuje i błyszczy, a trzeci jeszcze niżej, nad potokiem zarośniętym tarniną, kalinami igąszczem leśnych malin, gdzie srokosze kują swe dzwonne pieśni, a zatajona kędyś kukułkazabawia się w chowanego.Domki ich do dnia dzisiejszego przetrwały, zamienione na przy-drożne kapliczki, gdy eremitów nie stało, pamięć o nich wygasła, i gdy już nikt nie wie, niepamięta, nie rozumie, czemu to tutaj właśnie stoją te puste chatki boże.Owocześni przybyszenie lękali się niczyjej napaści, gdyż nie posiadali nic zgoła, co by się dało zrabować.Pustelni-cy ci prowadzili życie ostre wstrzymując się po lat kilka, w największe nawet święta, od po-karmów mięsnych, niełatwo przyjmując, i to czasem tylko – jałmużnę.Służyli ludziom cią-gnącym tymi stronami poprzez Kamień Kraiński czy brzegiem rzeki – za przewodników iudzielali noclegu zabłąkanym we wielkich lasach.Pierwsi też pewnie rozmawiali z myśliw-cami i osadnikami o tajemnicy bytu i śmierci.Gdy pierwszy anachoreta, pono Włoch rodem, przybył w tę puszczę ciemnozieloną, szumjedlany wspominał mu pewnie niebo Południa, widok Kampanii neapolitańskiej, błękitne wy-spy w błękitnym morzu, widzialne jako skupienia mgły z góry Cassino – albo zachylenieziemskie najwdzięczniejsze na ziemi, gdzie morze w ląd się wlewa obok Santa MargheritaLigure – ul mnichów [ Pobierz całość w formacie PDF ]