[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dwóch robotników szlauchami polewało posadzkę, na której szerokimikałużami rozlewała się cieknąca z przeciętych końskich gardeł krew, zmieszana ze strzępamisierści, moczem i odchodami, w której przebłyskiwały kawałki połamanych kości.Spływające do rynsztoka zwoje jelit, pękające żółcią i zielonawymi płynami o piekącymzapachu, parowały, jakby je wyjęto z wrzącej wody, ale posługacze, nic sobie z tego nierobiąc, widłami usypywali pod ścianą rosnącą górę wnętrzności, w której tonęły odrąbanekońskie głowy z wybałuszonymi oczami.Po paru chwilach Maria spostrzegła, że nie ma przy niej chłopca.W rozpiętej kurtce, zzaciśniętymi pięściami, zbiegał w dół po żelaznych schodach, jakby go coś opętało.Krzyknęła, by wracał, ale jej krzyk utonął w ogólnym hałasie, więc pobiegła za nim,przeskakując po kilka stopni, by wciągnąć go z powrotem na górę, ale on był szybszy,zeskoczył ze schodów, przebiegł obok rozrąbanych koni wiszących na łańcuchach, wmieszałsię między posługaczy, byleby tylko znalezć się najbliżej najważniejszego miejsca, któreprzyciągało go jak magnes.Podbiegł do lśniącej od białych kafelków przegrody, gdzie nałańcuchach wisiało ostatnie ogłuszone zwierzę i płasko przyłożył dłoń do końskiej sierścidokładnie w chwili, w której posługacz lewą rękę wsunął do otwartej rany i z rozciętegonożem gardła wyrwał przełyk i tchawicę, aż całe zwierzę wzdrygnęło się jak oparzone,ostatni raz chwytając powietrze do płuc.Trzymając tak dłoń przyłożoną do zwierzęcegoboku, chciał poczuć palcami dreszcz przebiegający pod końską skórą, wyczuć nagły skurczmięśni i nerwów, ostatni objaw życia, które brudną strugą krwi ściekało teraz z rozciętej ranydo odpływu w posadzce, uchwycić krótki jak mgnienie oka moment przeskoku życia wśmierć.Maria chwyciła go za ramię i przeklinając odciągnęła od wstrząsanego drgawkamizwierzęcia. Czyś ty zwariował! szarpnęła go za rękaw, ciągnąc w stronę żelaznychschodów, ale oczy miał zamroczone i dopiero po paru krokach spojrzał na nią przytomniej.Szarpnął się, chcąc wyrwać rękę z uścisku, ale nie puszczała.Gdy go trzasnęła w policzek,by choć trochę oprzytomniał, otworzył oczy szerzej, jakby zobaczył ją po raz pierwszy wżyciu i przygaszony, bezwolny, posłusznie poszedł za nią w stronę żelaznych schodów, któreprowadziły na górną galerię.Przechodząc przez halę rzezni, mijali błyszczące kadzie zkawałkami odciętych końskich nóg, które posługacze pchali po szynach na sześciokołowychwózkach, schylali głowę pod rozrąbanymi żebrami, białe kości świeciły w krwawej masie,ociekającej czymś śliskim, ktoś ich odepchnął na bok, gdy weszli pod kołyszące się łańcuchyz błyszczącymi hakami, ktoś krzyczał, żeby nie plątali się w przejściu, bo konie zaraz tuwbiegną.Minęli wyłożony kafelkami boks, usłyszeli trzask drewnianego młota spadającegona końskie czaszki, przy ścianie na szeroko rozstawionych nogach, ślizgając się w rozlanejkrwi, stał uczeń Mistrza w gumowym fartuchu, tak zajęty ogłuszaniem kolejnych zwierząt, żenawet ich nie zauważył.Gdy przeszli dwa kroki od niego, przerazliwe rżenie koniwpychanych przez posługaczy do boksu przechodziło we wrzask, wysoki ptasi pisk,wszystkie tony i barwy głosu, jakich nie potrafi wydobyć z siebie człowiek, a zwierzę trzymaw swoich trzewiach na ostatnią chwilę życia.Gdy wyprowadziła go bocznym wyjściem z rzezni na puste nabrzeże Motławy za wyspąBleihof, spostrzegła, że ubranie ma umazane krwią.Sprowadziła go po kamiennychschodkach nad samą wodę portowego kanału i umoczoną chusteczką ścierała lśniące ślady zkurtki, nie zauważając, że blady, z sinym cieniem pod oczami chwieje się na nogach,jakby go upiło mocne, słoneczne powietrze, którego mimo starań nie mógł głębiej wciągnąćw płuca, a gdy nim mocniej potrząsnęła, by wreszcie doszedł do siebie, zaczął wymiotowaćkrótkimi, szarpiącymi spazmami, brudząc sobie rękawy żółtawą masą niestrawionegopokarmu. No! trzymała go za czoło, pochylonego nad wodą, z trudem hamując wzburzenie, bosama po tym, co zobaczyła w rzezni, też nie mogła dojść do siebie. Chcesz jeszcze tamwrócić? Chcesz sobie jeszcze popatrzeć?.Nie panowała nad nerwami.Pod wpływem scenwidzianych w rzezni stanął jej przed oczami obraz nagiego, ludzkiego ciała poranionegouderzeniami w ciężkim, więziennym śledztwie.Poczucie zupełnej bezsilności złączyło się zwściekłością, jakiej w sobie nie podejrzewała, a która wbrew niej samej zwróciła sięprzeciwko chłopcu, tak że przez mgnienie chciała go nawet uderzeniem pięści zepchnąć dowody portowego kanału, by zniknął z jej oczu na zawsze.Teraz nienawidziła wszystkiego, boon ten chłopak od Hammelsa, w którym wyczuła cały chłód ojca wydał jej sięuosobieniem tego, co w ludziach najgorsze, więc chociaż widziała to był roztrzęsiony inieszczęśliwy, w tej niedobrej chwili, nie zasługiwał na żadną litość.Wycierając mu kurtkęze śladów końskiej krwi chustką umoczoną w wodzie, nie potrafiła się wyzwolić zgwałtownej niechęci, a on półprzytomny, wstrząsany skurczami żołądka raz po razwymiotował do wody żółcią i śluzem, trzymając się rozcapierzonymi palcami trawy, którarosła w szczelinach kamiennego nabrzeża, jakby przeczuwał, że może w każdej chwili zostaćzepchnięty do kanału. Nie możesz w takim stanie wracać do domu powiedziała, dochodząc do siebie.Wiedziała, że gdyby teraz wrócił do willi pod Lasem Gutenberga, mógłby jeszczeniepostrzeżenie przejść przez ogrodzenie z żelaznych prętów, tak że nikt nawet niezauważyłby jego zniknięcia, bo godzina nie była jeszcze pózna i może pani Sonnenberg niezarządziła jeszcze poszukiwań.Gdyby przełazi na teren ogrodu od strony lasu, gdziewysypaną żwirem ścieżkę zasłaniają kępy różaneczników i azalii, mógłby wślizgnąć się zpowrotem do domu niezauważony i udać przed wszystkimi, że dla kawału siedział przez całyczas na strychu czy na mansardzie, a wtedy nie byłoby żadnej sprawy. Muszę ci oczyścićubranie powiedziała, ciągnąc go za sobą po kamiennym nabrzeżu Motławy w stronęSzafami, aż do mostu przy Stągwiach Mlecznych, po którym właśnie przejeżdżał biało-niebieski tramwaj, jadący w stronę kościoła St.Barbara Kirche.Potem brukowaną jezdniądoszli do Mattenbuden Brucke, gdzie paru żołnierzy z pułku piechoty dokręcało nity nażelaznej konstrukcji, minęli żółty budynek koszar, po czym weszli w ulicę Weidengasse [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Dwóch robotników szlauchami polewało posadzkę, na której szerokimikałużami rozlewała się cieknąca z przeciętych końskich gardeł krew, zmieszana ze strzępamisierści, moczem i odchodami, w której przebłyskiwały kawałki połamanych kości.Spływające do rynsztoka zwoje jelit, pękające żółcią i zielonawymi płynami o piekącymzapachu, parowały, jakby je wyjęto z wrzącej wody, ale posługacze, nic sobie z tego nierobiąc, widłami usypywali pod ścianą rosnącą górę wnętrzności, w której tonęły odrąbanekońskie głowy z wybałuszonymi oczami.Po paru chwilach Maria spostrzegła, że nie ma przy niej chłopca.W rozpiętej kurtce, zzaciśniętymi pięściami, zbiegał w dół po żelaznych schodach, jakby go coś opętało.Krzyknęła, by wracał, ale jej krzyk utonął w ogólnym hałasie, więc pobiegła za nim,przeskakując po kilka stopni, by wciągnąć go z powrotem na górę, ale on był szybszy,zeskoczył ze schodów, przebiegł obok rozrąbanych koni wiszących na łańcuchach, wmieszałsię między posługaczy, byleby tylko znalezć się najbliżej najważniejszego miejsca, któreprzyciągało go jak magnes.Podbiegł do lśniącej od białych kafelków przegrody, gdzie nałańcuchach wisiało ostatnie ogłuszone zwierzę i płasko przyłożył dłoń do końskiej sierścidokładnie w chwili, w której posługacz lewą rękę wsunął do otwartej rany i z rozciętegonożem gardła wyrwał przełyk i tchawicę, aż całe zwierzę wzdrygnęło się jak oparzone,ostatni raz chwytając powietrze do płuc.Trzymając tak dłoń przyłożoną do zwierzęcegoboku, chciał poczuć palcami dreszcz przebiegający pod końską skórą, wyczuć nagły skurczmięśni i nerwów, ostatni objaw życia, które brudną strugą krwi ściekało teraz z rozciętej ranydo odpływu w posadzce, uchwycić krótki jak mgnienie oka moment przeskoku życia wśmierć.Maria chwyciła go za ramię i przeklinając odciągnęła od wstrząsanego drgawkamizwierzęcia. Czyś ty zwariował! szarpnęła go za rękaw, ciągnąc w stronę żelaznychschodów, ale oczy miał zamroczone i dopiero po paru krokach spojrzał na nią przytomniej.Szarpnął się, chcąc wyrwać rękę z uścisku, ale nie puszczała.Gdy go trzasnęła w policzek,by choć trochę oprzytomniał, otworzył oczy szerzej, jakby zobaczył ją po raz pierwszy wżyciu i przygaszony, bezwolny, posłusznie poszedł za nią w stronę żelaznych schodów, któreprowadziły na górną galerię.Przechodząc przez halę rzezni, mijali błyszczące kadzie zkawałkami odciętych końskich nóg, które posługacze pchali po szynach na sześciokołowychwózkach, schylali głowę pod rozrąbanymi żebrami, białe kości świeciły w krwawej masie,ociekającej czymś śliskim, ktoś ich odepchnął na bok, gdy weszli pod kołyszące się łańcuchyz błyszczącymi hakami, ktoś krzyczał, żeby nie plątali się w przejściu, bo konie zaraz tuwbiegną.Minęli wyłożony kafelkami boks, usłyszeli trzask drewnianego młota spadającegona końskie czaszki, przy ścianie na szeroko rozstawionych nogach, ślizgając się w rozlanejkrwi, stał uczeń Mistrza w gumowym fartuchu, tak zajęty ogłuszaniem kolejnych zwierząt, żenawet ich nie zauważył.Gdy przeszli dwa kroki od niego, przerazliwe rżenie koniwpychanych przez posługaczy do boksu przechodziło we wrzask, wysoki ptasi pisk,wszystkie tony i barwy głosu, jakich nie potrafi wydobyć z siebie człowiek, a zwierzę trzymaw swoich trzewiach na ostatnią chwilę życia.Gdy wyprowadziła go bocznym wyjściem z rzezni na puste nabrzeże Motławy za wyspąBleihof, spostrzegła, że ubranie ma umazane krwią.Sprowadziła go po kamiennychschodkach nad samą wodę portowego kanału i umoczoną chusteczką ścierała lśniące ślady zkurtki, nie zauważając, że blady, z sinym cieniem pod oczami chwieje się na nogach,jakby go upiło mocne, słoneczne powietrze, którego mimo starań nie mógł głębiej wciągnąćw płuca, a gdy nim mocniej potrząsnęła, by wreszcie doszedł do siebie, zaczął wymiotowaćkrótkimi, szarpiącymi spazmami, brudząc sobie rękawy żółtawą masą niestrawionegopokarmu. No! trzymała go za czoło, pochylonego nad wodą, z trudem hamując wzburzenie, bosama po tym, co zobaczyła w rzezni, też nie mogła dojść do siebie. Chcesz jeszcze tamwrócić? Chcesz sobie jeszcze popatrzeć?.Nie panowała nad nerwami.Pod wpływem scenwidzianych w rzezni stanął jej przed oczami obraz nagiego, ludzkiego ciała poranionegouderzeniami w ciężkim, więziennym śledztwie.Poczucie zupełnej bezsilności złączyło się zwściekłością, jakiej w sobie nie podejrzewała, a która wbrew niej samej zwróciła sięprzeciwko chłopcu, tak że przez mgnienie chciała go nawet uderzeniem pięści zepchnąć dowody portowego kanału, by zniknął z jej oczu na zawsze.Teraz nienawidziła wszystkiego, boon ten chłopak od Hammelsa, w którym wyczuła cały chłód ojca wydał jej sięuosobieniem tego, co w ludziach najgorsze, więc chociaż widziała to był roztrzęsiony inieszczęśliwy, w tej niedobrej chwili, nie zasługiwał na żadną litość.Wycierając mu kurtkęze śladów końskiej krwi chustką umoczoną w wodzie, nie potrafiła się wyzwolić zgwałtownej niechęci, a on półprzytomny, wstrząsany skurczami żołądka raz po razwymiotował do wody żółcią i śluzem, trzymając się rozcapierzonymi palcami trawy, którarosła w szczelinach kamiennego nabrzeża, jakby przeczuwał, że może w każdej chwili zostaćzepchnięty do kanału. Nie możesz w takim stanie wracać do domu powiedziała, dochodząc do siebie.Wiedziała, że gdyby teraz wrócił do willi pod Lasem Gutenberga, mógłby jeszczeniepostrzeżenie przejść przez ogrodzenie z żelaznych prętów, tak że nikt nawet niezauważyłby jego zniknięcia, bo godzina nie była jeszcze pózna i może pani Sonnenberg niezarządziła jeszcze poszukiwań.Gdyby przełazi na teren ogrodu od strony lasu, gdziewysypaną żwirem ścieżkę zasłaniają kępy różaneczników i azalii, mógłby wślizgnąć się zpowrotem do domu niezauważony i udać przed wszystkimi, że dla kawału siedział przez całyczas na strychu czy na mansardzie, a wtedy nie byłoby żadnej sprawy. Muszę ci oczyścićubranie powiedziała, ciągnąc go za sobą po kamiennym nabrzeżu Motławy w stronęSzafami, aż do mostu przy Stągwiach Mlecznych, po którym właśnie przejeżdżał biało-niebieski tramwaj, jadący w stronę kościoła St.Barbara Kirche.Potem brukowaną jezdniądoszli do Mattenbuden Brucke, gdzie paru żołnierzy z pułku piechoty dokręcało nity nażelaznej konstrukcji, minęli żółty budynek koszar, po czym weszli w ulicę Weidengasse [ Pobierz całość w formacie PDF ]