[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stara miała oczy zamknięte, głowę wtuliła w futrzany kołnierz, najwidoczniej drzemała.Parę obdartych dzieciaków pobiegło za platformą w nadziei, że uda się coś ukraść. Ulica ożywała wieczorem.Na granatowym niebie złoty księżyc toczył się naprzeciw pierzastym obłokom jak krążek ananasu i metalicznym blaskiem opadał na dachy ulicy, w zasłony murów, na chrzęszczący jak srebrna blacha śnieg trotuaru.Przed szkołą chodził dorodny żandarm, cały niebieski od zmroku.Panny z pralni przesuwały się pod fioletową latarnią i znikały w cieniu spalonego domu.Od sklepikarza wychodzili podochoceni policjanci na służbę nocną.Dzwonek w odnawianym naszym cementem i wapnem kościółku poczynał świegotać radośnie jak bawiące się dziecko, płosząc uśpione na parapecie dzwonnicy gołębie, które z łopotem skrzydeł wzbijały się nad wieżę i jak płaty chryzantem sennie osuwały się na dach. Traktor z cementem ostrożnie wyminął doły na wapno i zatrąbiwszy na pożegnanie opuścił podwórze.Doskoczyłem do przyczepki i wsadziłem pieniądze w wyciągniętą rękę robotnika. - Dziesięć było, dziesięć! - krzyknął.Plandeka zakryła się za nim. - Obłatwiłiśmy dzień - rzekł kierownik przepasując rzemieniem tramwajarski płaszcz.Ściągnął pas rzetelnie, na siłę, gdyż lubił wydawać się szczupłym.- Zostajesz pan sam.Coś narzeczona nie przyjeżdża? - Boję się o nią - odpowiedziałem.- Łapanka trwa cały dzień.Musieli sporo nałapać. - Co robić? - westchnął ciężko kierownik.- Narzeczona pewno nie może się dostać do pana.- Włożył do teczki kawał mięsa, które wybrał na jutrzejszy obiad. - Czekaj pan, pójdę coś kupić na kolację.Jeść się chce po tym głupim dniu.- Wyszliśmy na ulicę zatrzaskując furtkę.Niemiecki traktor zamykał wylot ulicy, trząsł się i dymił.Przechodnie gromadzili się na chodniku i patrzyli na plac.Przy rynsztoku stała platforma z betami.Woźnica cierpliwie czekał na wolny przejazd. Wieczór zapadał coraz głębszy.Za czarnym pasem pola, nad srebrnym nurtem rzeki kamienny most napinał się na tle nieba jak łuk.Na drugim brzegu czarna bryła miasta zapadała w grząską ciemność.Nad nią wysokie słupy reflektorów wzbijały się rtęciowym światłem w niebo, przekreślały je jak ramiona marionetek, bezwładnie opadały wzdłuż ziemi.Świat na chwilę zwężał się do jednej ulicy tętniącej jak otwarta żyła. Z chrzęstem, przy pełnych reflektorach waliły jezdnią wypchane ludźmi ciężarówki, przelewając się na wybojach.Twarze ludzi ukazywały się spod brezentu białe, jakby posypane mąką, i jak zdmuchnięte wiatrem nikły w ciemności.Motocykle, obsadzone żołnierzami w hełmach, wynurzały się spod wiaduktu i trzepocząc skrzydłem cienia, jak potworne motyle, znikały z hukiem za samochodami.Duszący dym spalinowych motorów słał się na jezdni.Kolumna szła w stronę mostu. - Nałapali pod cerkwią - rzekł za mną sklepikarz.Położył mi ciężko rękę na ramionach.Biło od niego odorem wódki i śmierdziało machorką.- Żeby ich ziemia pochłonęła! - Zabierają się do nas - rzekł ponuro policjant z paskiem zapiętym służbowo pod brodą.Zdjął czapkę i otarł czoło rękawem.Czerwona pręga odciśnięta na łysinie przez czapkę bielała na chłodzie.- Ano, tak - dodał przez zęby. - Ta Żydówka wyprowadziła się od was? - szepnął konfidencjonalnie sklepikarz.- Tak szybko? - Wyprowadziła się gdzie indziej. - To co będzie z mieszkaniem? - zaniepokoił się sklepikarz.Nachylił się do ucha.- Ja już z ludźmi gadałem.Pan kierownik miał dzisiaj dać zadatek. - To szukaj pan kierownika - powiedziałem niecierpliwie i otrząsnąłem jego łapy. - Przepraszam - szepnął sklepikarz.Światło reflektora przejechało po jego twarzy.Zamrugał powiekami odpędzając się od jego blasku.Reflektor oświetlił wnętrze ulicy, twarz sklepikarza oblekła się w mrok. - Ona wraca do getta.Ma tam córkę, która nie może się wydostać. - No pewno - rzekł z przekonaniem sklepikarz.- Przynajmniej umrze z nią, jak człowiek.- westchnął ciężko i zapatrzył się w ulicę. Na zakręcie alei powstał zator.Kolumna zatrzymała się, samochody zbliżyły się do siebie.Padły gardłowe nawoływania.Motocykle wytoczyły się zza aut i oświetliły reflektorami jezdnię, tramwaje, trotuar i tłum.Reflektory prześliznęły się po twarzach ludzkich jak po zbielałych kościach; zajrzały w czarne, ślepe okna mieszkań; ogarnęły jarzącą się zielonymi lampionami, zatrzymaną wpół taktu karuzelę z chwiejącymi się na linach pstrokatymi końmi na biegunach, łabędziami o wygiętych łagodnie szyjach, drewnianymi autami, rowerami; pomacały głąb placu końskiego; otarły się o namiot ogrodu zoologicznego z krokodylem, wilkiem i wielbłądem, zbadały wnętrze tramwajów stojących ze zgaszonymi światłami, zawahały się na lewo i na prawo, jak głowa rozdrażnionego węża, powróciły do ludzi, oświetliły jeszcze raz oczy i i skierowały się na auta. Twarz Marii, otoczona szerokim rondem czarnego kapelusza, była biała jak wapno.Trupioblade, kredowe dłonie podniosła spazmatycznie ku piersiom jak w geście pożegnania.Stała w aucie, wciśnięta w tłum tuż przy żandarmie.Patrzyła z natężeniem w moją twarz jak ślepa, prosto w reflektor.Poruszyła wargami, jakby chciała zawołać.Zachwiała się, omal nie upadła.Samochód zatrząsł się, zawarczał i nagle szarpnął.Nie wiedziałem zupełnie, co robić. Jak się później dowiedziałem, Marię, jako aryjsko-semickiego mischlinga, wywieziono z transportem żydowskim do osławionego obozu nad morzem, zagazowano w komorze krematoryjnej, a ciało jej zapewne przerobiono na mydło [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Stara miała oczy zamknięte, głowę wtuliła w futrzany kołnierz, najwidoczniej drzemała.Parę obdartych dzieciaków pobiegło za platformą w nadziei, że uda się coś ukraść. Ulica ożywała wieczorem.Na granatowym niebie złoty księżyc toczył się naprzeciw pierzastym obłokom jak krążek ananasu i metalicznym blaskiem opadał na dachy ulicy, w zasłony murów, na chrzęszczący jak srebrna blacha śnieg trotuaru.Przed szkołą chodził dorodny żandarm, cały niebieski od zmroku.Panny z pralni przesuwały się pod fioletową latarnią i znikały w cieniu spalonego domu.Od sklepikarza wychodzili podochoceni policjanci na służbę nocną.Dzwonek w odnawianym naszym cementem i wapnem kościółku poczynał świegotać radośnie jak bawiące się dziecko, płosząc uśpione na parapecie dzwonnicy gołębie, które z łopotem skrzydeł wzbijały się nad wieżę i jak płaty chryzantem sennie osuwały się na dach. Traktor z cementem ostrożnie wyminął doły na wapno i zatrąbiwszy na pożegnanie opuścił podwórze.Doskoczyłem do przyczepki i wsadziłem pieniądze w wyciągniętą rękę robotnika. - Dziesięć było, dziesięć! - krzyknął.Plandeka zakryła się za nim. - Obłatwiłiśmy dzień - rzekł kierownik przepasując rzemieniem tramwajarski płaszcz.Ściągnął pas rzetelnie, na siłę, gdyż lubił wydawać się szczupłym.- Zostajesz pan sam.Coś narzeczona nie przyjeżdża? - Boję się o nią - odpowiedziałem.- Łapanka trwa cały dzień.Musieli sporo nałapać. - Co robić? - westchnął ciężko kierownik.- Narzeczona pewno nie może się dostać do pana.- Włożył do teczki kawał mięsa, które wybrał na jutrzejszy obiad. - Czekaj pan, pójdę coś kupić na kolację.Jeść się chce po tym głupim dniu.- Wyszliśmy na ulicę zatrzaskując furtkę.Niemiecki traktor zamykał wylot ulicy, trząsł się i dymił.Przechodnie gromadzili się na chodniku i patrzyli na plac.Przy rynsztoku stała platforma z betami.Woźnica cierpliwie czekał na wolny przejazd. Wieczór zapadał coraz głębszy.Za czarnym pasem pola, nad srebrnym nurtem rzeki kamienny most napinał się na tle nieba jak łuk.Na drugim brzegu czarna bryła miasta zapadała w grząską ciemność.Nad nią wysokie słupy reflektorów wzbijały się rtęciowym światłem w niebo, przekreślały je jak ramiona marionetek, bezwładnie opadały wzdłuż ziemi.Świat na chwilę zwężał się do jednej ulicy tętniącej jak otwarta żyła. Z chrzęstem, przy pełnych reflektorach waliły jezdnią wypchane ludźmi ciężarówki, przelewając się na wybojach.Twarze ludzi ukazywały się spod brezentu białe, jakby posypane mąką, i jak zdmuchnięte wiatrem nikły w ciemności.Motocykle, obsadzone żołnierzami w hełmach, wynurzały się spod wiaduktu i trzepocząc skrzydłem cienia, jak potworne motyle, znikały z hukiem za samochodami.Duszący dym spalinowych motorów słał się na jezdni.Kolumna szła w stronę mostu. - Nałapali pod cerkwią - rzekł za mną sklepikarz.Położył mi ciężko rękę na ramionach.Biło od niego odorem wódki i śmierdziało machorką.- Żeby ich ziemia pochłonęła! - Zabierają się do nas - rzekł ponuro policjant z paskiem zapiętym służbowo pod brodą.Zdjął czapkę i otarł czoło rękawem.Czerwona pręga odciśnięta na łysinie przez czapkę bielała na chłodzie.- Ano, tak - dodał przez zęby. - Ta Żydówka wyprowadziła się od was? - szepnął konfidencjonalnie sklepikarz.- Tak szybko? - Wyprowadziła się gdzie indziej. - To co będzie z mieszkaniem? - zaniepokoił się sklepikarz.Nachylił się do ucha.- Ja już z ludźmi gadałem.Pan kierownik miał dzisiaj dać zadatek. - To szukaj pan kierownika - powiedziałem niecierpliwie i otrząsnąłem jego łapy. - Przepraszam - szepnął sklepikarz.Światło reflektora przejechało po jego twarzy.Zamrugał powiekami odpędzając się od jego blasku.Reflektor oświetlił wnętrze ulicy, twarz sklepikarza oblekła się w mrok. - Ona wraca do getta.Ma tam córkę, która nie może się wydostać. - No pewno - rzekł z przekonaniem sklepikarz.- Przynajmniej umrze z nią, jak człowiek.- westchnął ciężko i zapatrzył się w ulicę. Na zakręcie alei powstał zator.Kolumna zatrzymała się, samochody zbliżyły się do siebie.Padły gardłowe nawoływania.Motocykle wytoczyły się zza aut i oświetliły reflektorami jezdnię, tramwaje, trotuar i tłum.Reflektory prześliznęły się po twarzach ludzkich jak po zbielałych kościach; zajrzały w czarne, ślepe okna mieszkań; ogarnęły jarzącą się zielonymi lampionami, zatrzymaną wpół taktu karuzelę z chwiejącymi się na linach pstrokatymi końmi na biegunach, łabędziami o wygiętych łagodnie szyjach, drewnianymi autami, rowerami; pomacały głąb placu końskiego; otarły się o namiot ogrodu zoologicznego z krokodylem, wilkiem i wielbłądem, zbadały wnętrze tramwajów stojących ze zgaszonymi światłami, zawahały się na lewo i na prawo, jak głowa rozdrażnionego węża, powróciły do ludzi, oświetliły jeszcze raz oczy i i skierowały się na auta. Twarz Marii, otoczona szerokim rondem czarnego kapelusza, była biała jak wapno.Trupioblade, kredowe dłonie podniosła spazmatycznie ku piersiom jak w geście pożegnania.Stała w aucie, wciśnięta w tłum tuż przy żandarmie.Patrzyła z natężeniem w moją twarz jak ślepa, prosto w reflektor.Poruszyła wargami, jakby chciała zawołać.Zachwiała się, omal nie upadła.Samochód zatrząsł się, zawarczał i nagle szarpnął.Nie wiedziałem zupełnie, co robić. Jak się później dowiedziałem, Marię, jako aryjsko-semickiego mischlinga, wywieziono z transportem żydowskim do osławionego obozu nad morzem, zagazowano w komorze krematoryjnej, a ciało jej zapewne przerobiono na mydło [ Pobierz całość w formacie PDF ]