[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ach -westchnął usypiający Karolek.Bobiś wrócił na swoje miejsce,położył się, przymknął oczy izaczął odmawiać modlitwę zadusze zmarłych."Wieczneodpoczywanie" - mówił z myślą oojcu.Potem zmówił "Zdrowaśkę"na intencję matki, by do nichprzyjechała.Gdzie ona biedaczkatuła się teraz i jak daje sobieradę sama w tym wrogim, obcymświecie?- Grafinia, grafinia -przedrzezniały ją sowieckiekobiety - na tiebie - i dawałyjej do roboty najgorsze brudy:czyszczenie kloacznych dołów iwynoszenie kału.Naśmiewano sięz niej, a ona wykonywała swojąpracę cicho, z nadzieją w sercu,że przyniesie może więcej chlebadla czworga dzieci.Dopókiojciec żył, było trochęznośniej, ale po jego śmiercizrobiło się bardzo, bardzo zle.Nie dosyć, że głodno i chłodno,ale doszły jeszcze i wyzwiska,którymi ciągle ichprześladowano.Gdy Bobiś poszedłdo roboty, by zastąpić ojca iwalił się pod ciężarem zawielkim na jego dwunastoletnieręce, śmieli się z niego -hrabicz, popatrz jaki delikatny.- A gdy w niedzielę matkawyprała im ubrania iprzygładziła wodą włosy,wytykano ich palcami - popatrzjakie pany, hrabicze.- Aprzecież ubrania ich pstrzyłysię takimi samymi łatami, jak itamtych, przecież ojciec ichwoził w Wilnie, po wejściuSowietów, piasek, siedząc nafurze, by zarobić na utrzymanierodziny.Pracował jak każdyinny, a może i ciężej.Matkasprzątała, gotowała i prałasama.I skąd u ludzi brało sięto różniczkowanie, ta złość donich, wyzwiska rzucane pod ichadresem? Dlaczego mówiono o nimz przekąsem "hrabicz"? On czułsię takim samym jak Wincuk,Józek, czy Franek.Tak samo byłsierotą, tak samo rodzice jegociężko pracowali, tak samo biłsię w Samarkandzie z bandąchłopaków o każdy kawałekchleba, nie dając go sobiewydrzeć, by przynieść go dlachorej matki i braci.Opiekowałsię swoimi braćmi, jak Czynczykswoim rodzeństwem.Więc w czymta różnica, o której mu nigdyprzedtem nie mówiono w domu?Zaczął się nad tym zastanawiać,ale sen zmącił mu myśli, obiecałsobie tylko, że z księdzem jutroo tym wszystkim pomówi i zasnął.Zwit szary, zaspanym okiemleniwie zaczął rozglądać się poniebie.Koła pociągu zwolniłybiegu, a ożywczy porannywietrzyk trzepotał firankami,zasłaniającymi otwarte okna.Pani Maria obudziła siępierwsza i wyjrzała przez okno.Dzieci spały smacznie,zaróżowione ich policzki miarowowydymały się.Mała stacyjka, naktórej pociąg stanął, tonęła wzieleni starych, rozłożystychdrzew, po których goniły sięszare, niewielkie małpki.Niewidać było ludzi, pozanaczelnikiem ruchu i jegopomocnikiem.Spojrzała nazegarek, było wpół do piątej.Przed chwilą było jeszcze szaro,teraz już różowe obłoczkiobsiadły niebo błękitniutkie,jak oczy dziecka po przebudzeniusię.- Jak tu szybko wschodzi izachodzi słońce - pomyślałaziewając.O dach wagonu zaczęło cośbębnić, jakby wysypywano nańwory kartofli.Nagle przezotwarte okna wpadły małpy,czepiając się firanek izdzierając je z piskiem, skakałyz półki na półkę, z ławki naławkę, rzucając w siebie, wdzieci, lub na ziemię co im podłapy wpadło.Dzieci,niespodzianie przebudzone,zaczęły przerazliwie krzyczeć,płakać i biec do pani Marii,której uspokajający głos zginąłw ogólnej wrzawie.Pociąg stanął.Małpy z piskiemstłoczyły się u okien,wyskakując na peron lubczepiając się, zwisających jaksznury koło wagonów, lian igałęzi drzew.Wszedł kierownik transportu.- Nic się nie stało? - spytałod drzwi, obrzucającniespokojnym spojrzeniem dziecii smętny wygląd wagonu.- Nic.Pokradły trochę -uspokoiła go pani Maria.Dzieci zaś lamentowały,szukając porozrzucanych przezmałpy przedmiotów.- Banani, banani.- płakałaGenia - banani.- Cukierki.- piszczałaMarcelka.- Mańtki, mańtki - denerwowałasię Zosia.Kaziunia, przyciśnięta do ramyokiennej, z respektem patrzyłana małpie harce.A małpysiedziały już na drzewach,rzucając skradzionymi rzeczamiw przechodzącego naczelnikastacji.Dzieci z innych wagonów,zaalarmowane napadem, wychylałysię z okien.Zaczęło sięwidowisko.Dwie małpki odbierałysobie skradzione topi, goniącsię z piskiem po drzewach.Wreszcie jedna z nich z triumfemzawiesiła sobie na szyi wydartyrywalce hełm.Ale krótka byłajej radość, topi bowiemprzeszkadzało jej w ruchach izaczęło denerwować ją.Kręciłasię więc niespokojnie,przezabawnymi ruchami usiłującwyswobodzić się od niego.Gdy tonie udawało się, dała szybkonurka w dół i topi zleciało naziemię.Dzieci zaczęły klaskać zradości, a małpka nie zwracałana nie uwagi, machnęła parękoziołków, chwyciła dopiero coodrzucone topi i zadowolonarozsiadła się w nim, jak wfotelu, zajadając ukradzionycukierek.- Jak w cyrku, jak w cyrku -zachwycał się Krzysztof.- Bęc - i dostał w nos skórkąz banana.I on, i Józek duży, iBobiś, i Franek, a sprawczynietych psot, chichocząc uciekły nadrzewo, gdzie zajęły sięwyłuskiwaniem cukierków zkolorowych papierków, bynastępnie obrzucać nimi siebienawzajem.- Właściwie małpy to są głupie- zdecydował z pogardą Józekduży.- Zamiast jeść wyłuskanecukierki, rzucają nimi, a potempodnoszą brudne z piasku ijedzą.Huraganowy śmiech przerwałjego wywody.Jedna z małp bowiemdefilowała po peronie wmajteczkach Zosi, druga zaśwciskała obydwie łapy w rękawekod sukienki, wywracając się przytym co chwila.Wincuk, stojący przy oknie,obserwował drzewa, którychgałęzie zwieszały się, jakpowrozy okryte liśćmi, a na nichhuśtały się, przerzucając się zmiejsca na miejsce, małpki.- O, miałbym już teraz coopowiadać gajowemu Szałkowskiemui folwarcznym - pomyślał.Przypomniało mu się jakSzałkowski mawiał, że "choćbyświat cały przeszedł, to takichdrzew, jak w Zapródzkim lesienie obaczy, ni kwiatów, nimchów, ni ozior."Może i miał rację starySzałkowski.Wincuk zjezdziłprzecież już kawał świata, anigdzie nic podobnego jak wZapródziu nie widział.Wszędzietu piękna przyroda, ale inna, aon tęsknił do tamtej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.- Ach -westchnął usypiający Karolek.Bobiś wrócił na swoje miejsce,położył się, przymknął oczy izaczął odmawiać modlitwę zadusze zmarłych."Wieczneodpoczywanie" - mówił z myślą oojcu.Potem zmówił "Zdrowaśkę"na intencję matki, by do nichprzyjechała.Gdzie ona biedaczkatuła się teraz i jak daje sobieradę sama w tym wrogim, obcymświecie?- Grafinia, grafinia -przedrzezniały ją sowieckiekobiety - na tiebie - i dawałyjej do roboty najgorsze brudy:czyszczenie kloacznych dołów iwynoszenie kału.Naśmiewano sięz niej, a ona wykonywała swojąpracę cicho, z nadzieją w sercu,że przyniesie może więcej chlebadla czworga dzieci.Dopókiojciec żył, było trochęznośniej, ale po jego śmiercizrobiło się bardzo, bardzo zle.Nie dosyć, że głodno i chłodno,ale doszły jeszcze i wyzwiska,którymi ciągle ichprześladowano.Gdy Bobiś poszedłdo roboty, by zastąpić ojca iwalił się pod ciężarem zawielkim na jego dwunastoletnieręce, śmieli się z niego -hrabicz, popatrz jaki delikatny.- A gdy w niedzielę matkawyprała im ubrania iprzygładziła wodą włosy,wytykano ich palcami - popatrzjakie pany, hrabicze.- Aprzecież ubrania ich pstrzyłysię takimi samymi łatami, jak itamtych, przecież ojciec ichwoził w Wilnie, po wejściuSowietów, piasek, siedząc nafurze, by zarobić na utrzymanierodziny.Pracował jak każdyinny, a może i ciężej.Matkasprzątała, gotowała i prałasama.I skąd u ludzi brało sięto różniczkowanie, ta złość donich, wyzwiska rzucane pod ichadresem? Dlaczego mówiono o nimz przekąsem "hrabicz"? On czułsię takim samym jak Wincuk,Józek, czy Franek.Tak samo byłsierotą, tak samo rodzice jegociężko pracowali, tak samo biłsię w Samarkandzie z bandąchłopaków o każdy kawałekchleba, nie dając go sobiewydrzeć, by przynieść go dlachorej matki i braci.Opiekowałsię swoimi braćmi, jak Czynczykswoim rodzeństwem.Więc w czymta różnica, o której mu nigdyprzedtem nie mówiono w domu?Zaczął się nad tym zastanawiać,ale sen zmącił mu myśli, obiecałsobie tylko, że z księdzem jutroo tym wszystkim pomówi i zasnął.Zwit szary, zaspanym okiemleniwie zaczął rozglądać się poniebie.Koła pociągu zwolniłybiegu, a ożywczy porannywietrzyk trzepotał firankami,zasłaniającymi otwarte okna.Pani Maria obudziła siępierwsza i wyjrzała przez okno.Dzieci spały smacznie,zaróżowione ich policzki miarowowydymały się.Mała stacyjka, naktórej pociąg stanął, tonęła wzieleni starych, rozłożystychdrzew, po których goniły sięszare, niewielkie małpki.Niewidać było ludzi, pozanaczelnikiem ruchu i jegopomocnikiem.Spojrzała nazegarek, było wpół do piątej.Przed chwilą było jeszcze szaro,teraz już różowe obłoczkiobsiadły niebo błękitniutkie,jak oczy dziecka po przebudzeniusię.- Jak tu szybko wschodzi izachodzi słońce - pomyślałaziewając.O dach wagonu zaczęło cośbębnić, jakby wysypywano nańwory kartofli.Nagle przezotwarte okna wpadły małpy,czepiając się firanek izdzierając je z piskiem, skakałyz półki na półkę, z ławki naławkę, rzucając w siebie, wdzieci, lub na ziemię co im podłapy wpadło.Dzieci,niespodzianie przebudzone,zaczęły przerazliwie krzyczeć,płakać i biec do pani Marii,której uspokajający głos zginąłw ogólnej wrzawie.Pociąg stanął.Małpy z piskiemstłoczyły się u okien,wyskakując na peron lubczepiając się, zwisających jaksznury koło wagonów, lian igałęzi drzew.Wszedł kierownik transportu.- Nic się nie stało? - spytałod drzwi, obrzucającniespokojnym spojrzeniem dziecii smętny wygląd wagonu.- Nic.Pokradły trochę -uspokoiła go pani Maria.Dzieci zaś lamentowały,szukając porozrzucanych przezmałpy przedmiotów.- Banani, banani.- płakałaGenia - banani.- Cukierki.- piszczałaMarcelka.- Mańtki, mańtki - denerwowałasię Zosia.Kaziunia, przyciśnięta do ramyokiennej, z respektem patrzyłana małpie harce.A małpysiedziały już na drzewach,rzucając skradzionymi rzeczamiw przechodzącego naczelnikastacji.Dzieci z innych wagonów,zaalarmowane napadem, wychylałysię z okien.Zaczęło sięwidowisko.Dwie małpki odbierałysobie skradzione topi, goniącsię z piskiem po drzewach.Wreszcie jedna z nich z triumfemzawiesiła sobie na szyi wydartyrywalce hełm.Ale krótka byłajej radość, topi bowiemprzeszkadzało jej w ruchach izaczęło denerwować ją.Kręciłasię więc niespokojnie,przezabawnymi ruchami usiłującwyswobodzić się od niego.Gdy tonie udawało się, dała szybkonurka w dół i topi zleciało naziemię.Dzieci zaczęły klaskać zradości, a małpka nie zwracałana nie uwagi, machnęła parękoziołków, chwyciła dopiero coodrzucone topi i zadowolonarozsiadła się w nim, jak wfotelu, zajadając ukradzionycukierek.- Jak w cyrku, jak w cyrku -zachwycał się Krzysztof.- Bęc - i dostał w nos skórkąz banana.I on, i Józek duży, iBobiś, i Franek, a sprawczynietych psot, chichocząc uciekły nadrzewo, gdzie zajęły sięwyłuskiwaniem cukierków zkolorowych papierków, bynastępnie obrzucać nimi siebienawzajem.- Właściwie małpy to są głupie- zdecydował z pogardą Józekduży.- Zamiast jeść wyłuskanecukierki, rzucają nimi, a potempodnoszą brudne z piasku ijedzą.Huraganowy śmiech przerwałjego wywody.Jedna z małp bowiemdefilowała po peronie wmajteczkach Zosi, druga zaśwciskała obydwie łapy w rękawekod sukienki, wywracając się przytym co chwila.Wincuk, stojący przy oknie,obserwował drzewa, którychgałęzie zwieszały się, jakpowrozy okryte liśćmi, a na nichhuśtały się, przerzucając się zmiejsca na miejsce, małpki.- O, miałbym już teraz coopowiadać gajowemu Szałkowskiemui folwarcznym - pomyślał.Przypomniało mu się jakSzałkowski mawiał, że "choćbyświat cały przeszedł, to takichdrzew, jak w Zapródzkim lesienie obaczy, ni kwiatów, nimchów, ni ozior."Może i miał rację starySzałkowski.Wincuk zjezdziłprzecież już kawał świata, anigdzie nic podobnego jak wZapródziu nie widział.Wszędzietu piękna przyroda, ale inna, aon tęsknił do tamtej [ Pobierz całość w formacie PDF ]