[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wolałem unikać16zmian Cienia, które zapewne zniosłyby mnie z kursu.Chciałem możliwie szybkowrócić na znany teren, gdzie moje przeczucia miałyby szansę poprawności.Pozwoliłem więc, by skała wyhamowała ostatecznie, zsunąłem się na ziemię iruszyłem pieszo.Po drodze grałem z Cieniem tak, jak to robiliśmy będąc dziećmi.Wiesz, mijasz jakąś przegrodę - suche drzewo albo samotny głaz - i sprawiasz, żeniebo po obu stronach wygląda inaczej.Stopniowo przywróciłem znajomegwiazdozbiory.Wiedziałem, że będę schodził z innego szczytu niż ten, na który sięwspiąłem.Rany wciąż mi doskwierały, za to kostka przestała przeszkadzać.Byłatylko trochę sztywna.Wypocząłem.Wiedziałem, że mogę tak iść bardzo długo.Znów wszystko wydawało się takie, jak być powinno.Przez długi czas wspinałem się coraz, bardziej stromym zboczem.Na szczęścietrafiłem w końcu na szlak, co ułatwiło marsz.Szedłem wyżej i wyżej, podznajomym już niebem, zdecydowany nie zatrzymywać się i dotrzeć do celu przedświtem.Po drodze ubranie zmieniło się, dopasowując do cienia: dżinsowe spodniei kurtka, sucha peleryna zamiast mokrego płaszcza.W pobliżu zahukała sowa, agdzieś daleko, z tyłu i w dole, rozległo się coś, co mogło być wyciem kojota.Teoznaki znanych mi miejsc sprawiły, że poczułem się pewniej i zwalczyłem resztkidesperacji, jakie pozostały mi po ucieczce.Godzinę pózniej uległem pokusie, by pobawić się trochę Cieniem.Byłocałkiem prawdopodobne, że jakiś zagubiony koń błąka się w okolicy i naturalnie,znalazłem go.Zaprzyjaznialiśmy się przez jakieś dziesięć minut, po czym siadłemna oklep i ruszyłem do szczytu w sposób bardziej dla mnie stosowny.Wiatrrzucał szron na naszą ścieżkę.Zbudził się do życia księżyc i wyszedł na niebo.Krótko mówiąc, jechałem przez całą noc, minąłem wierzchołek i długo przedświtem zacząłem zjazd.Góra wznosiła się nade mną coraz większa i, samrozumiesz, byłem zadowolony, że nie urosła wcześniej.Po tej stronie zieleńrozcinały dobrze utrzymane szlaki z rzadkimi punktami domostw.Wszystkotoczyło się zgodnie z kierunkiem moich pragnień.Wczesny ranek.Zjechałem między wzgórza, dżins zmienił się w spodnie khakii jaskrawą koszulę.Sportowa kurtka leżała zwinięta na końskim grzbiecie.Bardzo wysoko jakiś odrzutowiec wybijał dziury w atmosferze, mknąc międzyhoryzontem a horyzontem.Wokół śpiewały ptaki, dzień był słoneczny i spokojny.Wtedy właśnie usłyszałem swoje imię i poczułem dotknięcie Atutu.Zatrzymałem się i odpowiedziałem.- Tak?To był Julian.- Gdzie jesteś, Randomie? - zapytał.- Spory kawałek od Amberu - odparłem.- Czemu pytasz?- Czy ktoś z pozostałych kontaktował się z tobą ostatnio?- Ostatnio nie.Ale wczoraj ktoś próbował mnie złapać.Miałem robotę i niemogłem rozmawiać.- To byłem ja - wyjaśnił.- Wynikła sytuacja, o której powinieneś byćpoinformowany.- A gdzie teraz jesteś? - spytałem.- W Amberze.Ostatnio wiele się zdarzyło.- Na przykład co?17 - Taty nie ma od wyjątkowo długiego czasu.Nikt nie wie, gdzie zniknął.- Robił już takie rzeczy.- Ale zawsze zostawiał instrukcje i wyznaczał zastępcę.- To fakt - przyznałem.- A jak długi jest "długi czas"?- Dobrze ponad rok.Nie wiedziałeś o tym?- Wiedziałem, że wyjechał.Gerard wspominał mi o tym jakiś czas temu.- Więc dodaj tego czasu jeszcze trochę.- Rozumiem.Jak sobie radziliście?- O to właśnie chodzi.Jak dotąd rozwiązywaliśmy problemy w miarę tego, jaksię pojawiały.Gerard i Caine dowodzili flotą, z rozkazu taty, ale bez niego musielisami podejmować decyzje.Ja znowu objąłem patrole w Ardenie.Ale nie macentralnej władzy, kogoś, kto by rozsądzał spory, podejmował decyzje politycznei występował w imieniu całego Amberu.- Czyli potrzebujemy regenta.Możemy chyba ciagnąć karty.- To nie takie proste.Uważamy, że tato nie żyje [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Wolałem unikać16zmian Cienia, które zapewne zniosłyby mnie z kursu.Chciałem możliwie szybkowrócić na znany teren, gdzie moje przeczucia miałyby szansę poprawności.Pozwoliłem więc, by skała wyhamowała ostatecznie, zsunąłem się na ziemię iruszyłem pieszo.Po drodze grałem z Cieniem tak, jak to robiliśmy będąc dziećmi.Wiesz, mijasz jakąś przegrodę - suche drzewo albo samotny głaz - i sprawiasz, żeniebo po obu stronach wygląda inaczej.Stopniowo przywróciłem znajomegwiazdozbiory.Wiedziałem, że będę schodził z innego szczytu niż ten, na który sięwspiąłem.Rany wciąż mi doskwierały, za to kostka przestała przeszkadzać.Byłatylko trochę sztywna.Wypocząłem.Wiedziałem, że mogę tak iść bardzo długo.Znów wszystko wydawało się takie, jak być powinno.Przez długi czas wspinałem się coraz, bardziej stromym zboczem.Na szczęścietrafiłem w końcu na szlak, co ułatwiło marsz.Szedłem wyżej i wyżej, podznajomym już niebem, zdecydowany nie zatrzymywać się i dotrzeć do celu przedświtem.Po drodze ubranie zmieniło się, dopasowując do cienia: dżinsowe spodniei kurtka, sucha peleryna zamiast mokrego płaszcza.W pobliżu zahukała sowa, agdzieś daleko, z tyłu i w dole, rozległo się coś, co mogło być wyciem kojota.Teoznaki znanych mi miejsc sprawiły, że poczułem się pewniej i zwalczyłem resztkidesperacji, jakie pozostały mi po ucieczce.Godzinę pózniej uległem pokusie, by pobawić się trochę Cieniem.Byłocałkiem prawdopodobne, że jakiś zagubiony koń błąka się w okolicy i naturalnie,znalazłem go.Zaprzyjaznialiśmy się przez jakieś dziesięć minut, po czym siadłemna oklep i ruszyłem do szczytu w sposób bardziej dla mnie stosowny.Wiatrrzucał szron na naszą ścieżkę.Zbudził się do życia księżyc i wyszedł na niebo.Krótko mówiąc, jechałem przez całą noc, minąłem wierzchołek i długo przedświtem zacząłem zjazd.Góra wznosiła się nade mną coraz większa i, samrozumiesz, byłem zadowolony, że nie urosła wcześniej.Po tej stronie zieleńrozcinały dobrze utrzymane szlaki z rzadkimi punktami domostw.Wszystkotoczyło się zgodnie z kierunkiem moich pragnień.Wczesny ranek.Zjechałem między wzgórza, dżins zmienił się w spodnie khakii jaskrawą koszulę.Sportowa kurtka leżała zwinięta na końskim grzbiecie.Bardzo wysoko jakiś odrzutowiec wybijał dziury w atmosferze, mknąc międzyhoryzontem a horyzontem.Wokół śpiewały ptaki, dzień był słoneczny i spokojny.Wtedy właśnie usłyszałem swoje imię i poczułem dotknięcie Atutu.Zatrzymałem się i odpowiedziałem.- Tak?To był Julian.- Gdzie jesteś, Randomie? - zapytał.- Spory kawałek od Amberu - odparłem.- Czemu pytasz?- Czy ktoś z pozostałych kontaktował się z tobą ostatnio?- Ostatnio nie.Ale wczoraj ktoś próbował mnie złapać.Miałem robotę i niemogłem rozmawiać.- To byłem ja - wyjaśnił.- Wynikła sytuacja, o której powinieneś byćpoinformowany.- A gdzie teraz jesteś? - spytałem.- W Amberze.Ostatnio wiele się zdarzyło.- Na przykład co?17 - Taty nie ma od wyjątkowo długiego czasu.Nikt nie wie, gdzie zniknął.- Robił już takie rzeczy.- Ale zawsze zostawiał instrukcje i wyznaczał zastępcę.- To fakt - przyznałem.- A jak długi jest "długi czas"?- Dobrze ponad rok.Nie wiedziałeś o tym?- Wiedziałem, że wyjechał.Gerard wspominał mi o tym jakiś czas temu.- Więc dodaj tego czasu jeszcze trochę.- Rozumiem.Jak sobie radziliście?- O to właśnie chodzi.Jak dotąd rozwiązywaliśmy problemy w miarę tego, jaksię pojawiały.Gerard i Caine dowodzili flotą, z rozkazu taty, ale bez niego musielisami podejmować decyzje.Ja znowu objąłem patrole w Ardenie.Ale nie macentralnej władzy, kogoś, kto by rozsądzał spory, podejmował decyzje politycznei występował w imieniu całego Amberu.- Czyli potrzebujemy regenta.Możemy chyba ciagnąć karty.- To nie takie proste.Uważamy, że tato nie żyje [ Pobierz całość w formacie PDF ]