[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wślad za uciekającym słońcem.Zgrzytając zębami, jechałem tam, gdzie życzył sobienieprzenikniony umysł czarodzieja.Dogoniłem ich następnego dnia.Wypasione konie ciągnęły dwa wozy, których boki - wozów, oczywiście -pomalowane były w wizerunki rozradowanych lic, czaszek, kart wróżebnych, błyskawic iinnych omenów.Komedianci nie wyglądali najlepiej.Zmęczeni wlekli się pieszo za wozami,nie chcąc dodatkowo obciążać koni.Było ich sześcioro: trzech mężczyzn, urodziwa niewiastaw porządnej sukni, młoda, zezowata garbuska i piętnastoletnia panienka w postrzępionejsukience nie swojego rozmiaru, dziwnie skulona i utykająca na obie nogi.Dogoniłem ich na długim wzniesieniu.Odczułem na sobie sześć czujnych spojrzeń.Szef grupy, niewysoki, z okrągłą twarzą i krzaczastymi brwiami, spoglądał na mnie ponuro iwrogo, jego dwaj towarzysze obojętnie, piękność uśmiechała się machinalnie, garbuskamrugała wielokrotnie, a dzieweczka.Spojrzała na mnie dwa razy.Pierwszy raz krótko, na jedno mgnienie.Przy okazjizauważyłem siniec pod jednym okiem.Pózniej, wyprzedzając powoli wlokącą się trupę,złowiłem drugie spojrzenie i zrobiło mi się gorąco.Błagała.Nie rozumiałem, o co, lecz jej spojrzenie było rozpaczliwe, jakby tonęła i niemogła krzyczeć.Zatrzymałem konia i zapytałem przyjaznie:- Dokąd wędrujecie, drodzy komedianci?Szef nachmurzył się jeszcze bardziej, dwaj młodsi zagapili się ze zdziwieniem,piękność uśmiechnęła się szerzej, garbuska westchnęła.Dziewczyna patrzyła w kurz drogipod nogami.- Uwielbiam teatr - podjąłem łaskawie.- Niech pan przyjdzie na przedstawienie - równie łaskawie zaprosiła niewiasta.-Okażcie swoje uwielbienie, kiedy dotrzemy na jarmark.Wtedy zagramy.- A daleko ten jarmark? - zainteresowałem się żywo.- Tam.Kobieta wykonała nieokreślony gest ręką.Mężczyzni spojrzeli po sobie.Jeden z nichbył zdrowo wyglądającym młodzikiem o twarzy wiejskiego głupka, drugi miał ewidentnieprzymieszkę szlachetnej krwi, zapewne jakiś bastard, wypędzony z zamku rozpustnego tatki.Zerknąłem na dziewczynę.Gdyby choć na chwilę podniosła oczy, gdyby powtórzyła swą niemą prośbę, kto wie,jak skończyłoby się to spotkanie na trakcie.Nadal patrzyła w ziemię.Zawahałem się.Przeróżne kłopoty mogą spotkać młodą osóbkę, która przystała do komediantów.Zwłaszcza, jeśli ma białe dłonie, cienki palce i jasne potargane włosy, znające lepsze czasy.Kto wie, czy nie dzieli losu tego młodego bękarta, urodzona do lepszego życia, lecz skazanaprzez los na tułaczkę w kolorowym wozie, smagana zimnym, jesiennym wiatrem.- Przyjdę obejrzeć - obiecałem solennie.Rozluzniłem wodze i pogalopowałemprzodem.Egert wrócił mroczny jak gradowa chmura, ze spękanymi na wietrze wargami, zmęczony ipostarzały.Miał nadzieję, że Tantala wybiegnie mu na spotkanie, krzycząc na całą ulicę, żeAlana wróciła już dawno do domu.Nadzieja zgasła, gdy tylko ujrzał jej twarz.Mimowszystko jednak zapytał:- Nic?- Nic.Było zimno.We wnętrzach szalały przeciągi.Stara niania od tygodnia obłożniechorowała.Egert przeszukał wieś Zgliszcza i okoliczne chutory.Bez skutku.W kominku trzaskał ogień.Tantala siedziała tam przygarbiona, niepodobna do siebie.Na jej twarzy odbijał się miedziany poblask płomieni.Egert wspomniał ze smutkiem innykominek i ogień, inną kobietę, ciepłe morze, w którego falach pierwszy raz dotknął swejprzyszłej pięknej żony, Torii.- Trzeba powiedzieć Torii - mruknęła cicho Tantala.Egert skinął głową, nie patrząc.Jarmark istotnie odbywał się całkiem niedaleko.Na trakcie zrobiło się tłoczno odokolicznych, odświętnie odzianych wieśniaków.Szczególnie wstrząsnęła mną pewna młodachłopka, zasiadająca na piramidzie worków.Ryzykowała upadek, gdyż furmanka co rusztrafiała kołem w rozmaite wyboje.Młódka, jakby nigdy nic, podrygiwała w kwiecistejspódnicy, wystawiając na widok publiczny nowe, żółte jak dynie, błyszczące tłuszczembuciki.Wysoko zadzierała nosek, spoglądając na wszystkich z góry.Widocznie zdawało sięjej, że buciki przyćmiewają blaskiem cały jarmark, a nawet słońce.Targ trwał już od paru dni.Wokół zatłoczonego placu zdążyły się utworzyć góryodpadków.Bezpańskie psy usiłowały wyżerać karmę dla miejskich kotów, które, choć dobrzeutrzymane, także starały się wtykać pyszczki w sterty śmieci.Skrzywiłem się.Mój nos byłbardzo wrażliwy na odór nieprzebranej ciżby.Powinienem był jechać dalej, lecz w końcu placu znajdowała się solidnie wyglądająca,zbudowana z kamienia oberża i moja swędząca skóra zapragnęła gorącej wody, miękkiejpościeli i spokojnego noclegu.Zostałem.Noc zepsuły mi psy, które urządziły pod mym oknem najpierw głośną orgię, potemjeszcze głośniejszą walkę.Rankiem, płacąc za pokój, wyłudziłem pięć monet zniżki napokrycie strat moralnych.Oberżysta był oburzony, lecz wystarczyło jedno moje spojrzenie,by się powstrzymał od kłótni.Niech lepiej pilnuje własnych i cudzych psów.Niezbyt wypoczęty, ale za to zadowolony z siebie, wybierałem się w dalszą drogę.Zamierzałem przy okazji objechać plac boczną drogą.Nie zdołałem jednak wprowadzićswego zamiaru w czyn.Na trzecim zaułku od placu targowego dosłyszałem odgłosy głuchodudniącego bębna i pisk fujarki.- Komedianci! Komedianci!Cwany malec ściągnął bułkę z koszyka zażywnej wielbicielki sztuki teatralnej.- Komedianci! Będą komedianci!Namyślałem się jakiś czas.W końcu zwyciężyła ciekawość.Nie schodząc z konia,pokrzykując z pańska na gapiów, wróciłem na plac w to miejsce, gdzie z daleka pstrzyły siękolorowe wozy.Komedianci walili się wzajemnie po łbach szmacianymi maczugami.Ten, któregouznałem za bastarda, tańczył jak marionetka, z nieruchomą twarzą kukły.Garbuska cieniutkopiszczała, rozśmieszając publikę, a ślicznotka przechadzała się dumnie z piersiamisterczącymi jak przód okrętu.Dziewczyny nigdzie nie było.Moja klacz nie zamierzała stać spokojnie, drażniły ją ciżba i pisk fujarki.Niewiedziałem czemu jeszcze nie odjechałem.Uspokajałem niedbale kobyłę i czekałem.Niewiedząc na co.Dzieciak z twarzą wioskowego głupka przeszedł się wokół z glinianą miseczką.Datkinie były skąpe, ale też nie rewelacyjne.Widziałem, jak szef teatru zsypał garstkę monet dotrzosu u pasa.Gdzie do diabła ukryli dziewczynę?!Zeskoczyłem z siodła.Tłum rozpierzchnął się, ustępując mi z drogi, nawet niemusiałem się rozpychać łokciami.Zdążyłem w ciągu minuty uwiązać konia do drewnianegoschodka jednego z wozów.Była tutaj.Moje oczy potrzebowały chwili, by przywyknąć do półmroku, dlatego w pierwszymmomencie sądziłem, że na dziurawej podłodze leży jakiś worek.Nagle tłumok drgnął ibłysnął w ciemności białkami oczu.Zobaczyłem leżącą na boku dziewczynę ze związanymidłońmi za plecami i zakneblowanymi ustami.Nawet się nie zdziwiłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Wślad za uciekającym słońcem.Zgrzytając zębami, jechałem tam, gdzie życzył sobienieprzenikniony umysł czarodzieja.Dogoniłem ich następnego dnia.Wypasione konie ciągnęły dwa wozy, których boki - wozów, oczywiście -pomalowane były w wizerunki rozradowanych lic, czaszek, kart wróżebnych, błyskawic iinnych omenów.Komedianci nie wyglądali najlepiej.Zmęczeni wlekli się pieszo za wozami,nie chcąc dodatkowo obciążać koni.Było ich sześcioro: trzech mężczyzn, urodziwa niewiastaw porządnej sukni, młoda, zezowata garbuska i piętnastoletnia panienka w postrzępionejsukience nie swojego rozmiaru, dziwnie skulona i utykająca na obie nogi.Dogoniłem ich na długim wzniesieniu.Odczułem na sobie sześć czujnych spojrzeń.Szef grupy, niewysoki, z okrągłą twarzą i krzaczastymi brwiami, spoglądał na mnie ponuro iwrogo, jego dwaj towarzysze obojętnie, piękność uśmiechała się machinalnie, garbuskamrugała wielokrotnie, a dzieweczka.Spojrzała na mnie dwa razy.Pierwszy raz krótko, na jedno mgnienie.Przy okazjizauważyłem siniec pod jednym okiem.Pózniej, wyprzedzając powoli wlokącą się trupę,złowiłem drugie spojrzenie i zrobiło mi się gorąco.Błagała.Nie rozumiałem, o co, lecz jej spojrzenie było rozpaczliwe, jakby tonęła i niemogła krzyczeć.Zatrzymałem konia i zapytałem przyjaznie:- Dokąd wędrujecie, drodzy komedianci?Szef nachmurzył się jeszcze bardziej, dwaj młodsi zagapili się ze zdziwieniem,piękność uśmiechnęła się szerzej, garbuska westchnęła.Dziewczyna patrzyła w kurz drogipod nogami.- Uwielbiam teatr - podjąłem łaskawie.- Niech pan przyjdzie na przedstawienie - równie łaskawie zaprosiła niewiasta.-Okażcie swoje uwielbienie, kiedy dotrzemy na jarmark.Wtedy zagramy.- A daleko ten jarmark? - zainteresowałem się żywo.- Tam.Kobieta wykonała nieokreślony gest ręką.Mężczyzni spojrzeli po sobie.Jeden z nichbył zdrowo wyglądającym młodzikiem o twarzy wiejskiego głupka, drugi miał ewidentnieprzymieszkę szlachetnej krwi, zapewne jakiś bastard, wypędzony z zamku rozpustnego tatki.Zerknąłem na dziewczynę.Gdyby choć na chwilę podniosła oczy, gdyby powtórzyła swą niemą prośbę, kto wie,jak skończyłoby się to spotkanie na trakcie.Nadal patrzyła w ziemię.Zawahałem się.Przeróżne kłopoty mogą spotkać młodą osóbkę, która przystała do komediantów.Zwłaszcza, jeśli ma białe dłonie, cienki palce i jasne potargane włosy, znające lepsze czasy.Kto wie, czy nie dzieli losu tego młodego bękarta, urodzona do lepszego życia, lecz skazanaprzez los na tułaczkę w kolorowym wozie, smagana zimnym, jesiennym wiatrem.- Przyjdę obejrzeć - obiecałem solennie.Rozluzniłem wodze i pogalopowałemprzodem.Egert wrócił mroczny jak gradowa chmura, ze spękanymi na wietrze wargami, zmęczony ipostarzały.Miał nadzieję, że Tantala wybiegnie mu na spotkanie, krzycząc na całą ulicę, żeAlana wróciła już dawno do domu.Nadzieja zgasła, gdy tylko ujrzał jej twarz.Mimowszystko jednak zapytał:- Nic?- Nic.Było zimno.We wnętrzach szalały przeciągi.Stara niania od tygodnia obłożniechorowała.Egert przeszukał wieś Zgliszcza i okoliczne chutory.Bez skutku.W kominku trzaskał ogień.Tantala siedziała tam przygarbiona, niepodobna do siebie.Na jej twarzy odbijał się miedziany poblask płomieni.Egert wspomniał ze smutkiem innykominek i ogień, inną kobietę, ciepłe morze, w którego falach pierwszy raz dotknął swejprzyszłej pięknej żony, Torii.- Trzeba powiedzieć Torii - mruknęła cicho Tantala.Egert skinął głową, nie patrząc.Jarmark istotnie odbywał się całkiem niedaleko.Na trakcie zrobiło się tłoczno odokolicznych, odświętnie odzianych wieśniaków.Szczególnie wstrząsnęła mną pewna młodachłopka, zasiadająca na piramidzie worków.Ryzykowała upadek, gdyż furmanka co rusztrafiała kołem w rozmaite wyboje.Młódka, jakby nigdy nic, podrygiwała w kwiecistejspódnicy, wystawiając na widok publiczny nowe, żółte jak dynie, błyszczące tłuszczembuciki.Wysoko zadzierała nosek, spoglądając na wszystkich z góry.Widocznie zdawało sięjej, że buciki przyćmiewają blaskiem cały jarmark, a nawet słońce.Targ trwał już od paru dni.Wokół zatłoczonego placu zdążyły się utworzyć góryodpadków.Bezpańskie psy usiłowały wyżerać karmę dla miejskich kotów, które, choć dobrzeutrzymane, także starały się wtykać pyszczki w sterty śmieci.Skrzywiłem się.Mój nos byłbardzo wrażliwy na odór nieprzebranej ciżby.Powinienem był jechać dalej, lecz w końcu placu znajdowała się solidnie wyglądająca,zbudowana z kamienia oberża i moja swędząca skóra zapragnęła gorącej wody, miękkiejpościeli i spokojnego noclegu.Zostałem.Noc zepsuły mi psy, które urządziły pod mym oknem najpierw głośną orgię, potemjeszcze głośniejszą walkę.Rankiem, płacąc za pokój, wyłudziłem pięć monet zniżki napokrycie strat moralnych.Oberżysta był oburzony, lecz wystarczyło jedno moje spojrzenie,by się powstrzymał od kłótni.Niech lepiej pilnuje własnych i cudzych psów.Niezbyt wypoczęty, ale za to zadowolony z siebie, wybierałem się w dalszą drogę.Zamierzałem przy okazji objechać plac boczną drogą.Nie zdołałem jednak wprowadzićswego zamiaru w czyn.Na trzecim zaułku od placu targowego dosłyszałem odgłosy głuchodudniącego bębna i pisk fujarki.- Komedianci! Komedianci!Cwany malec ściągnął bułkę z koszyka zażywnej wielbicielki sztuki teatralnej.- Komedianci! Będą komedianci!Namyślałem się jakiś czas.W końcu zwyciężyła ciekawość.Nie schodząc z konia,pokrzykując z pańska na gapiów, wróciłem na plac w to miejsce, gdzie z daleka pstrzyły siękolorowe wozy.Komedianci walili się wzajemnie po łbach szmacianymi maczugami.Ten, któregouznałem za bastarda, tańczył jak marionetka, z nieruchomą twarzą kukły.Garbuska cieniutkopiszczała, rozśmieszając publikę, a ślicznotka przechadzała się dumnie z piersiamisterczącymi jak przód okrętu.Dziewczyny nigdzie nie było.Moja klacz nie zamierzała stać spokojnie, drażniły ją ciżba i pisk fujarki.Niewiedziałem czemu jeszcze nie odjechałem.Uspokajałem niedbale kobyłę i czekałem.Niewiedząc na co.Dzieciak z twarzą wioskowego głupka przeszedł się wokół z glinianą miseczką.Datkinie były skąpe, ale też nie rewelacyjne.Widziałem, jak szef teatru zsypał garstkę monet dotrzosu u pasa.Gdzie do diabła ukryli dziewczynę?!Zeskoczyłem z siodła.Tłum rozpierzchnął się, ustępując mi z drogi, nawet niemusiałem się rozpychać łokciami.Zdążyłem w ciągu minuty uwiązać konia do drewnianegoschodka jednego z wozów.Była tutaj.Moje oczy potrzebowały chwili, by przywyknąć do półmroku, dlatego w pierwszymmomencie sądziłem, że na dziurawej podłodze leży jakiś worek.Nagle tłumok drgnął ibłysnął w ciemności białkami oczu.Zobaczyłem leżącą na boku dziewczynę ze związanymidłońmi za plecami i zakneblowanymi ustami.Nawet się nie zdziwiłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]