[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po kolejnym zakręcie oślepiły ich gwałtownie włączonereflektory.Ledwo padli na ziemię, gdy runęła na nichprawdziwa lawina ognia.Wprawdzie ukryli się za głazami, alekule świstały wokół nich, siekąc wodę lub odłupując okruchyskalne.Ani iść naprzód, ani się wycofać! Joe zorientował się, żesamochód ich prześladowców stanął w poprzek wysokiegomostku około stu metrów przed nimi.- I co teraz? Ma ksiądz jakiś pomysł? - zapytał Miles.- Bomnie już nic nie przychodzi do głowy.- Pokładajmy ufność w Panu - powtórzył egzorcysta.I miał rację.Wnet rozległ się tętent tak głośny, jakby całakawaleria Stanów Zjednoczonych śpieszyła im z pomocą.Alebyły to tylko dwa wielkie nosorożce pędzące ścieżką w stronęmostku.Zauważył je Chester i kazał swym ludziom dać ognia, kulejednak chyba tylko rozsierdziły zwierzęta.Całym impetemuderzyły w landro- wera, pragnąc jak najszybciej usunąćprzeszkodę blokującą im drogę ucieczki przed ogniem.Pękładrewniana poręcz i samochód runął z wysokości jakichśdwudziestu metrów, potem odbił się jeszcze od ścian klifu,skoziołkował i znieruchomiał.Nie wypuszczając pistoletu z ręki, Miles dobiegł do wraka.Wyglądało na to, że nikt nie przeżył uderzenia.Dwazmasakrowane ciała leżały na skałach.Z szoferki udało sięwyciągnąć martwego kierowcę.Chester V żył jeszcze kwadrans;ze zmiażdżonymi nogami skowyczał jak upiór, kiedy Antonelliodmawiał nad nim modlitwę za konających.Naraz sczerniałcały, ryknął coś, po czym jego twarz zrobiła się blada ispokojna.- Opuścił go! - powiedział z wyrazną ulgą egzorcysta.Tymczasem z oddali dobiegało wycie strażackich ipolicyjnych wozów, pędzących główną drogą w stronę pałacu.- Pośpieszmy się, bałagan może okazać się sprzymierzeńcem- powiedział Ken.Ruszyli ku górze krętą ścieżką.Wydawało się, że jużwszystko, co najgorsze, mają za sobą.Ale niekoniecznie.Naraz usłyszeli ryk i na wprost nich nawąskiej drożynie pojawił się ogromny lew, samiec, kierujący sięzapewne w odwrotnym niż oni kierunku.Pistolet Milesa i uzi,które Joe zabrał jednemu z myśliwych , wobec króla sawannywyglądały jak dziecinne zabawki.Najciekawsze, że Antonelli nie stracił zimnej krwi, tylkopowiedział spokojnie:- Ustąpmy mu drogi, a ty przejdz z Bogiem, bracie.I olbrzymi kot przemknął między nimi, tylko lekko muskającich grzywą.Wnet ukazały się oba płoty wokół terenu łowieckiego.Obana szczęście pozbawione prądu.Po chwili znalezli się nazewnątrz posiadłości.- Ile jeszcze cudów nam ksiądz zafunduje? - zapytałCarpenter.- Na razie muszę znalezć jakieś spodnie i buty - odparłegzorcysta, maszerujący w jednym pantoflu i w mocnoposzarpanym szlafroku.ROZDZIAA XVIIARMAGEDONPonieważ silny wiatr i noc uniemożliwiały użycie śmigłowca,Billy Sloane został skazany na podróżowanie samochodem.Wyjechał z Adanty niezwłocznie po pierwszym komunikacie, żecoś się dzieje w Tarze, jednak droga zajęła mu półtorej godziny.Wieści od miejscowego szeryfa, które odbierał w trakciedrogi, były przerażające.Ogień nadal szalał, a z samej Tarypozostały jedynie zgliszcza.Najprawdopodobniej nie przeżyłnikt z gospodarzy ani gości.Kilkanaście ocalałych osób zpersonelu, zamieszkałych w budynkach służby, mówiło onocnej strzelaninie i wybuchu gwałtownego pożaru, któryrozprzestrzenił się na znaczną połać posiadłości.- Co tam się stało? - zachodził w głowę Sloane.- CzyżbyMiles i Carpenter rozpoczęli walkę między sobą?Tymczasem w okolicznych farmach wybuchła panika, wdodatku rozniosła się wieść o wydostaniu się z rezerwatugroznych, drapieżnych bestii hodowanych tam przezLawrence ów.Obudzony gubernator zarządził wprowadzeniegwardii obywatelskiej.Mieszkańcom zalecono pozostanie wdomach.Kolejna wiadomość mówiła o śmierci Chestera Lawrence a Vi trójki jego uzbrojonych kompanów.Choć brzmiało tonieprawdopodobnie, zginęli wskutek zderzenia z nosorożcem.Sloane znajdował się już niedaleko miejsca dramatu, którewskazywała purpurowa łuna na niebie i las płonący nawzgórzach, kiedy na drodze przed nim pojawił się upiór.Trudno inaczej nazwać bosonogiego starca w podartymszlafroku, który z szeroko rozwartymi ramionami dosłowniewyszedł mu przed maskę.Niesamowitości spotkania dopeł-niało osmalone oblicze i zmierzwione siwe włosyzadziwiającego autostopowicza.Billy zahamował gwałtownie, a wówczas starzec padł nakolana przed maską.Zmusiło to agenta do wyjścia zsamochodu.To samo zrobił jego kierowca Jack.To, żepopełnili oczywisty błąd, uświadomiły im lufy przytknięte dopleców.- Witaj, Billy! - powiedział Ken Miles, który wraz zCarpenterem wyrósł za funkcjonariuszami jak cień.- Nikogobardziej nie pragnąłem spotkać, jak ciebie.- Pan dyrektor!Trudno było wyobrazić sobie bardziej zdumionego człowiekaniż Sloane.Był tak zaskoczony, że potulnie pozwolił nałożyćsobie kajdanki i odwiódł Jacka od prób stawiania oporu.- Wybacz, stary, ale musimy was skuć w waszym własnym,szeroko pojętym interesie - powiedział Ken [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Po kolejnym zakręcie oślepiły ich gwałtownie włączonereflektory.Ledwo padli na ziemię, gdy runęła na nichprawdziwa lawina ognia.Wprawdzie ukryli się za głazami, alekule świstały wokół nich, siekąc wodę lub odłupując okruchyskalne.Ani iść naprzód, ani się wycofać! Joe zorientował się, żesamochód ich prześladowców stanął w poprzek wysokiegomostku około stu metrów przed nimi.- I co teraz? Ma ksiądz jakiś pomysł? - zapytał Miles.- Bomnie już nic nie przychodzi do głowy.- Pokładajmy ufność w Panu - powtórzył egzorcysta.I miał rację.Wnet rozległ się tętent tak głośny, jakby całakawaleria Stanów Zjednoczonych śpieszyła im z pomocą.Alebyły to tylko dwa wielkie nosorożce pędzące ścieżką w stronęmostku.Zauważył je Chester i kazał swym ludziom dać ognia, kulejednak chyba tylko rozsierdziły zwierzęta.Całym impetemuderzyły w landro- wera, pragnąc jak najszybciej usunąćprzeszkodę blokującą im drogę ucieczki przed ogniem.Pękładrewniana poręcz i samochód runął z wysokości jakichśdwudziestu metrów, potem odbił się jeszcze od ścian klifu,skoziołkował i znieruchomiał.Nie wypuszczając pistoletu z ręki, Miles dobiegł do wraka.Wyglądało na to, że nikt nie przeżył uderzenia.Dwazmasakrowane ciała leżały na skałach.Z szoferki udało sięwyciągnąć martwego kierowcę.Chester V żył jeszcze kwadrans;ze zmiażdżonymi nogami skowyczał jak upiór, kiedy Antonelliodmawiał nad nim modlitwę za konających.Naraz sczerniałcały, ryknął coś, po czym jego twarz zrobiła się blada ispokojna.- Opuścił go! - powiedział z wyrazną ulgą egzorcysta.Tymczasem z oddali dobiegało wycie strażackich ipolicyjnych wozów, pędzących główną drogą w stronę pałacu.- Pośpieszmy się, bałagan może okazać się sprzymierzeńcem- powiedział Ken.Ruszyli ku górze krętą ścieżką.Wydawało się, że jużwszystko, co najgorsze, mają za sobą.Ale niekoniecznie.Naraz usłyszeli ryk i na wprost nich nawąskiej drożynie pojawił się ogromny lew, samiec, kierujący sięzapewne w odwrotnym niż oni kierunku.Pistolet Milesa i uzi,które Joe zabrał jednemu z myśliwych , wobec króla sawannywyglądały jak dziecinne zabawki.Najciekawsze, że Antonelli nie stracił zimnej krwi, tylkopowiedział spokojnie:- Ustąpmy mu drogi, a ty przejdz z Bogiem, bracie.I olbrzymi kot przemknął między nimi, tylko lekko muskającich grzywą.Wnet ukazały się oba płoty wokół terenu łowieckiego.Obana szczęście pozbawione prądu.Po chwili znalezli się nazewnątrz posiadłości.- Ile jeszcze cudów nam ksiądz zafunduje? - zapytałCarpenter.- Na razie muszę znalezć jakieś spodnie i buty - odparłegzorcysta, maszerujący w jednym pantoflu i w mocnoposzarpanym szlafroku.ROZDZIAA XVIIARMAGEDONPonieważ silny wiatr i noc uniemożliwiały użycie śmigłowca,Billy Sloane został skazany na podróżowanie samochodem.Wyjechał z Adanty niezwłocznie po pierwszym komunikacie, żecoś się dzieje w Tarze, jednak droga zajęła mu półtorej godziny.Wieści od miejscowego szeryfa, które odbierał w trakciedrogi, były przerażające.Ogień nadal szalał, a z samej Tarypozostały jedynie zgliszcza.Najprawdopodobniej nie przeżyłnikt z gospodarzy ani gości.Kilkanaście ocalałych osób zpersonelu, zamieszkałych w budynkach służby, mówiło onocnej strzelaninie i wybuchu gwałtownego pożaru, któryrozprzestrzenił się na znaczną połać posiadłości.- Co tam się stało? - zachodził w głowę Sloane.- CzyżbyMiles i Carpenter rozpoczęli walkę między sobą?Tymczasem w okolicznych farmach wybuchła panika, wdodatku rozniosła się wieść o wydostaniu się z rezerwatugroznych, drapieżnych bestii hodowanych tam przezLawrence ów.Obudzony gubernator zarządził wprowadzeniegwardii obywatelskiej.Mieszkańcom zalecono pozostanie wdomach.Kolejna wiadomość mówiła o śmierci Chestera Lawrence a Vi trójki jego uzbrojonych kompanów.Choć brzmiało tonieprawdopodobnie, zginęli wskutek zderzenia z nosorożcem.Sloane znajdował się już niedaleko miejsca dramatu, którewskazywała purpurowa łuna na niebie i las płonący nawzgórzach, kiedy na drodze przed nim pojawił się upiór.Trudno inaczej nazwać bosonogiego starca w podartymszlafroku, który z szeroko rozwartymi ramionami dosłowniewyszedł mu przed maskę.Niesamowitości spotkania dopeł-niało osmalone oblicze i zmierzwione siwe włosyzadziwiającego autostopowicza.Billy zahamował gwałtownie, a wówczas starzec padł nakolana przed maską.Zmusiło to agenta do wyjścia zsamochodu.To samo zrobił jego kierowca Jack.To, żepopełnili oczywisty błąd, uświadomiły im lufy przytknięte dopleców.- Witaj, Billy! - powiedział Ken Miles, który wraz zCarpenterem wyrósł za funkcjonariuszami jak cień.- Nikogobardziej nie pragnąłem spotkać, jak ciebie.- Pan dyrektor!Trudno było wyobrazić sobie bardziej zdumionego człowiekaniż Sloane.Był tak zaskoczony, że potulnie pozwolił nałożyćsobie kajdanki i odwiódł Jacka od prób stawiania oporu.- Wybacz, stary, ale musimy was skuć w waszym własnym,szeroko pojętym interesie - powiedział Ken [ Pobierz całość w formacie PDF ]