[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wciąż brnąc przed siebie, rozluznił się, próbującusłyszeć oddech dzieciaka, i dał radę.Czuł nawet lekkie, ale wysilone ruchy ciałaGęsiaka przy każdym tchu wymęczonych płuc. Jezu, jak Boga kocham  odezwał się znów. Wiem, że sobienagrabiłem.Ale nie wyżywaj się za to na dzieciaku.Pomóż mi przyjść mu zpomocą.Jezus nie wyciągnął z nieba pomocnej dłoni.Bóg nie zesłał rydwanu anilekarza.Duch Zwięty nie kibicował mu z pobocza. Lee parł dalej, potknął się, opadł na kolano, znów wstał i szedł przed siebie,mrucząc do Boga Ojca, Jezusa i Ducha Zwiętego:  Wy psie syny.Wszyscytrzej.I wtedy usłyszał dzwięk.Prawie się wywrócił, gdy obracał się w jego stronę.Drogą nadciągał pickup z drewnianymi burtami.Lee wyszedł na sam środekjezdni.Pickup skręcił i zatrzymał się na lewym poboczu, aż coś zagrzechotało napace.Za kierownicą siedziała kobieta.Z wyglądu w wieku Lee.Niebrzydka, zsiwym pasmem przez środek głowy.Oczy miała jak zimne, błękitne ognie.Sięgnęła do drzwi od strony pasażera, opuściła szybę. Co jest?  spytała. Chłopaka wąż ugryzł. Jadowity? Dłoń mu spuchła, wielka jak moja głowa.Mówił, że to mokasyn. Wsiadajcie.Lee wsiadł do szoferki, ułożył sobie Gęsiaka na kolanach.Zciągnął mu zgłowy przyciasną czapkę i zgarnął mu włosy z oczu, czapką otarł pot z twarzychłopca.Ukąszoną dłoń ułożył mu na piersi.Była czarna i ogromna.Wyglądałatak, jakby mogła wybuchnąć przy ledwie pacnięciu.Lee podwinął chłopakowirękawy.Wzdłuż ukąszonej ręki ciągnęły się czerwone i sine pręgi. Widzi pani, jak go urządził.Marilyn zerknęła na rękę chłopca, wyjechała na jezdnię. Myślałem, że chłopak będzie miał jakieś szanse, jak go dotaszczę do osadyRapture, do doktora. Większe szanse będzie miał, jak go zabierzemy do Ciotki Cary.Toakuszerka, ale zna się też na ukąszeniach węży i różnych innych rzeczach, co tolekarze nie zawsze.W sumie z niej też taki jakby lekarz. Mam nadzieję, że to dobry wybór. No i do niej jest bliżej. Do osady jest w ogóle dalej, niż pamiętałem. A dawne te wspomnienia? Kiedy żeś pan tu był? Powiedział, jak było. Kiedyś szła tam prostsza droga, ale wciąż ją wymywało, jak potok wzbierał,więc ją przerobili  wyjaśniła. Ta nowa trochę kluczy, ale już jej tak niepodmywa.  Z tą Ciotką Cary, to na pewno dobry pomysł? Wielu ludziom pomogła  odparła Marilyn. Widziałam już, jak robiłaprzeróżne rzeczy.Raz przyjechała do Rapture i odebrała poród, że trzeba byłomatce rozciąć brzuch.I dzieciak wyżył, i matka.Ciotka Cary pozszywała kobietężyłką wędkarską, i się zrosło.W takich sprawach, czy tak jak tu teraz, wolę doniej niż do doktora.Poza tym do niej mamy bliżej, a ten chłopak potrzebujepomocy już zaraz.Zjechali z głównej drogi na wąski dukt.Pickup kolebał się i trząsł, rzeczy napace grzechotały jak głupie.Lee zerknął przez ramię i wyjrzał przez tylneokienko.Były tam świdry do wiercenia dziur pod pale, łopata i siekiera.Aż chciał, żeby cały ten złom wyleciał za burtę.Od ich łomotu zaczęła goboleć głowa.Z początku Marilyn jechała szybko, ale dukt się do tego nie nadawał, więczdjęła nogę z gazu. Nie oddycha normalnie  stwierdził Lee. Jad uderza w płuca  odparła. W różne miejsca, ale i w płuca.Robi siętak, że człowiek nie wyrabia z oddychaniem, a potem trucizna idzie już prosto doserca.Drzewa rosły tu gęściej.Z ciemnych, poskręcanych, najeżonych cierniami pnizwieszały się długie liany.Skręcili w dróżkę nawet węższą od tego duktu, irównie wyboistą, i zaraz zatrzymali się na wykarczowanej polanie, gdzie stałastara chałupa, nieduża, z osuwającym się gankiem.Przed domem stał pień zwbitą weń siekierą, walały się części od wozu, lemiesze i obfita kolekcja kurzychpiór.Marilyn zaparkowała przy samym ganku, wysiadła i zawołała do drzwi: Ciotko Cary! Jesteście tam?! Tu Marilyn Jones.Jesteście? Mamy tu pilnyprzypadek.Drzwi otworzyły się i na ganek wyszedł Wuj Riley, a za nim Tommy, jego syn. To jej mąż, Wuj Riley, i ich syn Tommy  przedstawiła ich Marilyn.Lee zauważył, że Wuj Riley wyglądał młodziej, niż on sam, bynajmniej nie jakwuj.Był duży, krzepki, miał wygoloną głowę.Na sobie miał przykrótkie spodniei przyciasną, białą koszulkę z krótkimi rękawami, wyplamioną.Chłopak, bosy,był ubrany w drelichowy kombinezon.Miał długie włosy, kręcone, sterczące wpowietrze jak sprężyny ze starego materaca.  Co tam u pani, pani Marilyn?  spytał Riley. Czym możemy służyć? Mamy tu chłopaka, co go wąż ukąsił, Wuju.Mokasyn.Mocno już spuchł.Potrzebna nam Ciotka Cary. Akuratnie wyszła, zioła zbiera.Tommy, leć po mamę, powiedz, żebywracała do domu raz dwa.Tommy wbiegł z powrotem do domu, wypadł tylnymi drzwiami.Usłyszeli, jaksiatkowe drzwi zatrzaskują się za nim, huknęło ostro, jak ze sztucera. Wnieśmy go do chaty  polecił Wuj Riley.Z pomocą Lee wniósł Gęsiaka do jedynej izby sypialnej, ułożyli go na łóżku.Wuj Riley podłożył poduszkę pod głowę chłopaka, przyjrzał się dłoni.Lee rozejrzał się po izbie.Było tu sporo półek, a na nich słoje i woreczki, wsłojach zaś dostrzegł korzonki, coś, co wyglądało jak ziemia, jakieś barwneproszki, a w jednym kilka łbów mokasynów, unoszących się w płynie barwymoczu.W innych słojach z łbów węży ciągnęły się czerwone smużki, jak stężałenitki krwi.Wuj Riley nachylił się nad Gęsiakiem, obejrzał jego dłoń. Niezle gochapnął. Chłopak mówił, że wąż był mały. Te młode są najgorsze.Jad aż w nich buzuje.Trzasnęły tylne drzwi i po chwili w izbie pojawiła się bardzo ładna, nieco przykości kobieta o podbarwionej czerwienią karnacji i drobnych, czarnych piegachrozsypanych na policzkach.Głowę miała obwiązaną szmatą w czarno-czerwonąkratę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl