[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Złoty Muramatsu połyskiwał nad ramieniem.Jak miecz lub strzała w kołczanie.Spłynęło na mnieuczucie ulgi, wywołując lekki zawrót głowy.Jakbym znalazła się w epicentrum sztormu małego cudu.- Kochanie - zwrócił się do mnie.- A co ty tutaj robisz?- Postanowiłam się przespacerować - odparłam zachwycona dzikim i gorącym migotaniem oczuGranta.-No i wylądowałam w Chinach.Prawda, że to niesamowity zbieg okoliczności?76Ojciec Cribari wyglądał tak, jakby zaraz miał zwymiotować.Usłyszałam szuranie stopami, stłumionepokasływanie i zza pleców Granta wyłonił się trzeci mężczyzna, który wcześniej też stał przy ambonie.Kolejny duchowny, w czarnych spodniach i prostej koszuli.Pierwsze w oczy rzuciły mi się jego dłonie,kurczowo splecione na dość dużym brzuchu.A potem pulchne policzki, opalona skóra, krótko przyciętekręcone włosy.I duże, pochłaniające oczy.Ksiądz intensywnie się we mnie wpatrywał.Rozpoznał mnie.Na pewno.Ale zaraz odwrócił wzrok.Spoglądał w dół, na boki, na Granta,Cribariego - wszędzie, byle nie na mnie.- Nie powinno jej tu być - oświadczył z przejęciem.-Nie dostała zgody rządowego przedstawiciela.Jeśli on wróci.- Pozwolenie na wstęp do katedry wydaje rząd Chin -wyjaśnił Grant.- My też na dzisiejszy wieczórmusieliśmy otrzymać specjalne przepustki.Nasz opiekun czeka na zewnątrz.Ojciec Cribari przetarł czoło wierzchem lekko drżącej dłoni.- Musiałaś przeskoczyć mur, skoro cię nie zauważył.Albo znalazłaś jakiś inny.nienaturalny sposób,żeby się tu dostać.Drugi ksiądz posłał mu surowe spojrzenie, ale Cribari nic sobie z tego nie robił.W tym miejscupróbował zachowywać się spokojnie, uprzejmie, nie tak odpychająco.Był jak kot, który jedną łapętrzyma w miseczce ze śmietanką, a drugą dociska martwą, choć jeszcze ciepłą mysz.Ale Grant miał rację: moja obecność wytrącała Cribariego z równowagi.Przerażałam go.Zwłaszczateraz.Udawaj, nakazałam sobie w duchu.Udawaj, że nie wiesz, że księżulek ma coś wspólnego z napademna ciebie.Grant wysunął się do przodu i ujął moją dłoń.Jego uścisk był silny i ciepły.- Chodzmy.Coś ci pokażę.Drugi ksiądz się wzdrygnął.- Nie.Ojciec Cribari dotknął jego ramienia.- To dozwolone, bracie Lawrensie.Wypowiedział to zdanie, jakby język mial wyłożony stalą.OjciecLawrence popatrzył na niego ostro, ale się nie odezwał.Zarzęził cicho, gdy Grant poprowadził mnie na-wą, lecz nie w stronę ambony.Szedł na tyły kościoła, do wielkich podwójnych drzwi.Jego laska i obcasymoich kowbojek wybijały na posadzce szybki, równomierny rytm.Jednak kiedy tylko Grant odwrócił sięplecami do dwóch mężczyzn, wyraz jego twarzy się zmienił: spokojną beztroskę zastąpiła lodowatokamienna maska.77- Do morderstw nie doszło tutaj - szepnął.- I nie pozwalają mi zobaczyć się z ojcem Rossem.Nalegalina tę turystyczną wyprawę, na zwiedzanie o północy i nie mówią o niczym innym poza architekturągotycką.- Bawią się tobą - stwierdziłam.- A ty im na to pozwalasz.Dlaczego?- Instynkt - odparł.- Poza tym czuję, że ukrywają coś wielkiego.Może chodzi o Rossa, a może o cośinnego.Moim zdaniem brat Lawrence to dobry człowiek, ale na pewno wie, co knuje Antony.Nierozumiem ich relacji.Ani tego, że Lawrence cię rozpoznał.- Jestem popularna - mruknęłam.Po raz pierwszy zwróciłam uwagę na to, że Grant uparcie nie mówio ojcu Cribarim, używając jego właściwego tytułu.Zawsze nazywał go Antony.Chyba na znak buntu,niechęci do okazania szacunku.- Jak się czujesz? - spytałam.- Teraz już lepiej - zapewnił, choć głos miał lekko ochrypły.Przez chwilę nic, tylko się we mnie wpatrywał, a ja nie mogłam odwrócić wzroku.Tak dobrze byłowidzieć jego twarz.Cholernie dobrze.- Udało ci się - stwierdził.- Oczywiście - potwierdziłam z zapałem, choć przez moment zalały mnie bolesne wspomnienia tego,przez co musiałam przejść, żeby się tutaj dostać, i tego, czego się dowiedziałam.Wzrok Granta powędrował do czubka mojej głowy.- Maxine.- Cribari próbował mnie zabić - wydyszałam.- Dwukrotnie.Myślę, że wykonuje rozkazy awatara.Wszystko zostało ukartowane.Tylko nie wiem po co.Nie rozumiem nawet, dlaczego nie próbowali cięjeszcze porwać.Mieli przecież na to mnóstwo czasu.Grant na chwilę znieruchomiał.Złapałam go za rękę, zanim zdążył się odwrócić, i ściskałam ją takmocno, że aż się skrzywił.Pociągnęłam go za sobą.Nie chciałam, żeby się zatrzymywał.Stukot jego laskiuderzającej w posadzkę brzmiał jak seria wystrzałów.- Nie zdradzaj się z tym, co wiesz - przestrzegłam stanowczo.- Znajdziemy twojego przyjaciela, jeślifaktycznie tu jest, a potem wezmiemy nogi za pas.- Najpierw musimy wydostać się z katedry - wychrypiał szeptem, zaciskając palce na mojej dłoni.-Dobry Boże, skopię Antony'emu tyłek.Wyszliśmy przez masywne, otwarte drzwi w cichą, chłodną noc.Przed sobą mieliśmy żelazną bramę iwartownię.Mężczyzni, którzy wcześniej w niej siedzieli, stali teraz na zewnątrz i spokojnie o czymśrozmawiali.Ci dwaj zdecydowanie mogli utrudnić mi życie, i to w sposób niemający nic wspólnego zsiłami nadprzyrodzonymi.78Nie podobała mi się ich intensywna czujność.Nie podobało mi się nagłe uczucie własnejbezbronności.Byłam przecież jedną z najpotężniejszych osób na świecie, a czułam się jak szarlatan zblaszanym mieczykiem, którym chciałam się bronić przed ludzkimi prawami i biurokracją.Ja miałam ra-tować świat.Urodziłam się, by ratować życie ludzi.A tymczasem ledwo mogłam uratować samą siebie.- Tęsknię za zombie - burknęłam pod nosem.- Za moimi cholernymi demonami.Co, do diabła, się zemną stało?- Twój świat się powiększył - szepnął Grant, a potem, już o wiele głośniej, zadziwiająco bezmyślnymtonem, dodał: - Tę świątynię wybudowali jezuici.Chyba w 1910, ale zakon istniał tu od 1608 roku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Złoty Muramatsu połyskiwał nad ramieniem.Jak miecz lub strzała w kołczanie.Spłynęło na mnieuczucie ulgi, wywołując lekki zawrót głowy.Jakbym znalazła się w epicentrum sztormu małego cudu.- Kochanie - zwrócił się do mnie.- A co ty tutaj robisz?- Postanowiłam się przespacerować - odparłam zachwycona dzikim i gorącym migotaniem oczuGranta.-No i wylądowałam w Chinach.Prawda, że to niesamowity zbieg okoliczności?76Ojciec Cribari wyglądał tak, jakby zaraz miał zwymiotować.Usłyszałam szuranie stopami, stłumionepokasływanie i zza pleców Granta wyłonił się trzeci mężczyzna, który wcześniej też stał przy ambonie.Kolejny duchowny, w czarnych spodniach i prostej koszuli.Pierwsze w oczy rzuciły mi się jego dłonie,kurczowo splecione na dość dużym brzuchu.A potem pulchne policzki, opalona skóra, krótko przyciętekręcone włosy.I duże, pochłaniające oczy.Ksiądz intensywnie się we mnie wpatrywał.Rozpoznał mnie.Na pewno.Ale zaraz odwrócił wzrok.Spoglądał w dół, na boki, na Granta,Cribariego - wszędzie, byle nie na mnie.- Nie powinno jej tu być - oświadczył z przejęciem.-Nie dostała zgody rządowego przedstawiciela.Jeśli on wróci.- Pozwolenie na wstęp do katedry wydaje rząd Chin -wyjaśnił Grant.- My też na dzisiejszy wieczórmusieliśmy otrzymać specjalne przepustki.Nasz opiekun czeka na zewnątrz.Ojciec Cribari przetarł czoło wierzchem lekko drżącej dłoni.- Musiałaś przeskoczyć mur, skoro cię nie zauważył.Albo znalazłaś jakiś inny.nienaturalny sposób,żeby się tu dostać.Drugi ksiądz posłał mu surowe spojrzenie, ale Cribari nic sobie z tego nie robił.W tym miejscupróbował zachowywać się spokojnie, uprzejmie, nie tak odpychająco.Był jak kot, który jedną łapętrzyma w miseczce ze śmietanką, a drugą dociska martwą, choć jeszcze ciepłą mysz.Ale Grant miał rację: moja obecność wytrącała Cribariego z równowagi.Przerażałam go.Zwłaszczateraz.Udawaj, nakazałam sobie w duchu.Udawaj, że nie wiesz, że księżulek ma coś wspólnego z napademna ciebie.Grant wysunął się do przodu i ujął moją dłoń.Jego uścisk był silny i ciepły.- Chodzmy.Coś ci pokażę.Drugi ksiądz się wzdrygnął.- Nie.Ojciec Cribari dotknął jego ramienia.- To dozwolone, bracie Lawrensie.Wypowiedział to zdanie, jakby język mial wyłożony stalą.OjciecLawrence popatrzył na niego ostro, ale się nie odezwał.Zarzęził cicho, gdy Grant poprowadził mnie na-wą, lecz nie w stronę ambony.Szedł na tyły kościoła, do wielkich podwójnych drzwi.Jego laska i obcasymoich kowbojek wybijały na posadzce szybki, równomierny rytm.Jednak kiedy tylko Grant odwrócił sięplecami do dwóch mężczyzn, wyraz jego twarzy się zmienił: spokojną beztroskę zastąpiła lodowatokamienna maska.77- Do morderstw nie doszło tutaj - szepnął.- I nie pozwalają mi zobaczyć się z ojcem Rossem.Nalegalina tę turystyczną wyprawę, na zwiedzanie o północy i nie mówią o niczym innym poza architekturągotycką.- Bawią się tobą - stwierdziłam.- A ty im na to pozwalasz.Dlaczego?- Instynkt - odparł.- Poza tym czuję, że ukrywają coś wielkiego.Może chodzi o Rossa, a może o cośinnego.Moim zdaniem brat Lawrence to dobry człowiek, ale na pewno wie, co knuje Antony.Nierozumiem ich relacji.Ani tego, że Lawrence cię rozpoznał.- Jestem popularna - mruknęłam.Po raz pierwszy zwróciłam uwagę na to, że Grant uparcie nie mówio ojcu Cribarim, używając jego właściwego tytułu.Zawsze nazywał go Antony.Chyba na znak buntu,niechęci do okazania szacunku.- Jak się czujesz? - spytałam.- Teraz już lepiej - zapewnił, choć głos miał lekko ochrypły.Przez chwilę nic, tylko się we mnie wpatrywał, a ja nie mogłam odwrócić wzroku.Tak dobrze byłowidzieć jego twarz.Cholernie dobrze.- Udało ci się - stwierdził.- Oczywiście - potwierdziłam z zapałem, choć przez moment zalały mnie bolesne wspomnienia tego,przez co musiałam przejść, żeby się tutaj dostać, i tego, czego się dowiedziałam.Wzrok Granta powędrował do czubka mojej głowy.- Maxine.- Cribari próbował mnie zabić - wydyszałam.- Dwukrotnie.Myślę, że wykonuje rozkazy awatara.Wszystko zostało ukartowane.Tylko nie wiem po co.Nie rozumiem nawet, dlaczego nie próbowali cięjeszcze porwać.Mieli przecież na to mnóstwo czasu.Grant na chwilę znieruchomiał.Złapałam go za rękę, zanim zdążył się odwrócić, i ściskałam ją takmocno, że aż się skrzywił.Pociągnęłam go za sobą.Nie chciałam, żeby się zatrzymywał.Stukot jego laskiuderzającej w posadzkę brzmiał jak seria wystrzałów.- Nie zdradzaj się z tym, co wiesz - przestrzegłam stanowczo.- Znajdziemy twojego przyjaciela, jeślifaktycznie tu jest, a potem wezmiemy nogi za pas.- Najpierw musimy wydostać się z katedry - wychrypiał szeptem, zaciskając palce na mojej dłoni.-Dobry Boże, skopię Antony'emu tyłek.Wyszliśmy przez masywne, otwarte drzwi w cichą, chłodną noc.Przed sobą mieliśmy żelazną bramę iwartownię.Mężczyzni, którzy wcześniej w niej siedzieli, stali teraz na zewnątrz i spokojnie o czymśrozmawiali.Ci dwaj zdecydowanie mogli utrudnić mi życie, i to w sposób niemający nic wspólnego zsiłami nadprzyrodzonymi.78Nie podobała mi się ich intensywna czujność.Nie podobało mi się nagłe uczucie własnejbezbronności.Byłam przecież jedną z najpotężniejszych osób na świecie, a czułam się jak szarlatan zblaszanym mieczykiem, którym chciałam się bronić przed ludzkimi prawami i biurokracją.Ja miałam ra-tować świat.Urodziłam się, by ratować życie ludzi.A tymczasem ledwo mogłam uratować samą siebie.- Tęsknię za zombie - burknęłam pod nosem.- Za moimi cholernymi demonami.Co, do diabła, się zemną stało?- Twój świat się powiększył - szepnął Grant, a potem, już o wiele głośniej, zadziwiająco bezmyślnymtonem, dodał: - Tę świątynię wybudowali jezuici.Chyba w 1910, ale zakon istniał tu od 1608 roku [ Pobierz całość w formacie PDF ]