[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Pani! - pierwsza ozwała się Maria - Bóg widzi,jak mocno boli mię niemożność dopomożenia cina twej trudnej drodze.Z jednej strony zapieraci ją własne twe niedostateczne przygotowanie, zdrugiej obyczaj, brak inicjatywy, zła sława, którejużywają kobiety pracownice.- Rozumiem - zwolna i cicho wyrzekła Marta -nie przyjęto mię tu, bo opiera się temu zwyczaj,bo nie obudzam zaufania.- Daj mi, pani, swój adres - unikającodpowiedzi rzekła Maria - może dowiem się oczymś dla pani pożytecznym, może będę kiedymogła być jej pomocną.Marta wymieniła nazwę ulicy i numer domu,w którym mieszkała, potem podnosząc oczy, wktórych malowała się gorąca wdzięczność, obieręce wyciągnęła ku dobrej kobiecie, chcąc ująć iuścisnąć jej dłonie.Zaledwie jednak ręce dwóch kobiet połączyłysię, Marta usunęła żywo swoją i cofnęła się parę169/216kroków.Maria Rudzińska wsunęła jej w dłoń tęsamą kopertę z liliowymi brzeżkami, której onadwa tygodnie temu przyjąć od niej nie chciała.Marta stała chwilę nieporuszona, przedch-wilowa bladość jej ustąpiła przed płomiennym ru-mieńcem.- Jałmużna! - szepnęła - jałmużna! - i razem ztym wyrazem stłumiony jęk i głuche jakieś łkaniewstrząsnęły jej piersią.Nagle zaczęła biec szybkow stronę, w którą poszła Maria.Fala przechod-niów, płynąca nieustannie chodnikiem, zakrywałaprzed nią osobę, którą dogonić pragnęła, i utrud-niała gonitwę.Na rogu ulicy dopiero Marta ujrzała skręcającąw przeciwną stronę dorożkę, a w niej siedzącąMarię.- Pani! - zawołała.Głos jej był słaby, głuchy; przytłumił go,zdławił całkiem gwar i turkot uliczny.Kobieta obdarzona litościwą ręką skierowałasię ku Zwiętojerskiej ulicy z zamiarem zapewnezwrócenia daru, który gorącym rumieńcem upoko-rzenia piętnował jej czoło.Krok jej, szybki zrazui gorączkowy, po chwili jednak stawał się corazpowolniejszym i mniej pewnym.Czy wzruszeniamoralne, jakich tyle doświadczyła w dniu tym,170/216zachwiały jej fizyczną siłę? Czy może ogarniał jąnamysł jakiś głęboki, jakieś wahanie sięwewnętrzne wstrząsało zamiarem, który powzięłabyła przed chwilą? Zciskała w dłoni delikatną kop-ertę, w której szeleściło parę wartościowych pa-pierków, na rogu ulicyZwiętojerskiej stanęła.Stanęła i przez chwilępozostała nieruchoma, ręką oparta o róg muru, ztwarzą bladą i pochyloną nisko.Nagle zwróciła sięw inną stronę i podążyła ku swemu mieszkaniu.Duma i trwoga stoczyły w niej walkę ciężką,rozdzierającą, w której pierwsza uległa drugiej.Młoda i zdrowa, niczym jeszcze nie sterana i nieznużona, łaknąca pracy wszystkimi siłami i pożą-daniami swej istoty, Marta przyjęła jałmużnę.Nieprzyjęłaby jej może, uczucie godności osobistejnie ustąpiłoby w niej może przed obawą nędzy,gdyby była samą na świecie.Ale u szczytu wysok-iej kamienicy, pomiędzy czterema nagimi ściana-mi dziecię jej drżało od zimna, tęsknymi oczamispoglądało w okopconą głębię pustego komina,bladością twarzyczki, zapadnięciem policzków,chorobliwą szczupłością drobnego ciałka wzywałoobfitszego pożywienia.I był to w życiu młodej kobiety dzień bardzoważny, lubo ona z ważności jego nie zdawała so-bie może dokładnej sprawy.Był to dzień, w którym171/216po raz pierwszy przyjęła ona jałmużnę, ą więcskosztowała lego chleba, który, gorzki dla starcówi kalek, trującym jest i rozkładającym jadem dlamłodych i zdrowych.Tego wieczora w izbie na poddaszu palił sięna kominie wesoły ogień, przy stole nad talerzempełnym rosołu siedziała Jancia.Po raz pierwszyod dawna dziecię to doświadczało przyjemnegopoczucia ciepła i zajadało ze smakiem staranniesporządzoną, posilną potrawę.Toteż duże czarneoczy dziewczynki przenosiły się z kolei to na ozło-coną promieniem głębię komina, to na leżącąobok talerza krajankę chleba powleczonąwarstewką masła, a usta nie zamykały się ani nachwilę.Marta siedziała przed ogniem w postaw-ie nieruchomej; profil jej rysujący się na czerwon-awym tle płomienia surowy był i zamyślony.Oczy jej błyszczały suchym połyskiem, brwizbiegły się i utworzyły pośród białego czołagłęboką bruzdę.Przed nią, zawieszona w pustej przestrzeni,stała postać kobieca ze śmiertelną trwogą natwarzy, z rumieńcem wstydu na czole, z zała-manymi rękami.Postać ta była własną jej postaciąodbitą w zwierciadle jej wyobrazni.172/216"Tyżeś to jest - mówiła w myśli Marta dozjawiska wyłonionego z własnego jej ducha - tyżeśto jest tą samą kobietą, która rak pięknieprzyrzekała sobie i dziecięciu swemu, że pracow-ać będzie, że wytrwałością, energią drogę sobiepomiędzy ludzmi utoruje i miejsce pod słońcemzdobędzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.- Pani! - pierwsza ozwała się Maria - Bóg widzi,jak mocno boli mię niemożność dopomożenia cina twej trudnej drodze.Z jednej strony zapieraci ją własne twe niedostateczne przygotowanie, zdrugiej obyczaj, brak inicjatywy, zła sława, którejużywają kobiety pracownice.- Rozumiem - zwolna i cicho wyrzekła Marta -nie przyjęto mię tu, bo opiera się temu zwyczaj,bo nie obudzam zaufania.- Daj mi, pani, swój adres - unikającodpowiedzi rzekła Maria - może dowiem się oczymś dla pani pożytecznym, może będę kiedymogła być jej pomocną.Marta wymieniła nazwę ulicy i numer domu,w którym mieszkała, potem podnosząc oczy, wktórych malowała się gorąca wdzięczność, obieręce wyciągnęła ku dobrej kobiecie, chcąc ująć iuścisnąć jej dłonie.Zaledwie jednak ręce dwóch kobiet połączyłysię, Marta usunęła żywo swoją i cofnęła się parę169/216kroków.Maria Rudzińska wsunęła jej w dłoń tęsamą kopertę z liliowymi brzeżkami, której onadwa tygodnie temu przyjąć od niej nie chciała.Marta stała chwilę nieporuszona, przedch-wilowa bladość jej ustąpiła przed płomiennym ru-mieńcem.- Jałmużna! - szepnęła - jałmużna! - i razem ztym wyrazem stłumiony jęk i głuche jakieś łkaniewstrząsnęły jej piersią.Nagle zaczęła biec szybkow stronę, w którą poszła Maria.Fala przechod-niów, płynąca nieustannie chodnikiem, zakrywałaprzed nią osobę, którą dogonić pragnęła, i utrud-niała gonitwę.Na rogu ulicy dopiero Marta ujrzała skręcającąw przeciwną stronę dorożkę, a w niej siedzącąMarię.- Pani! - zawołała.Głos jej był słaby, głuchy; przytłumił go,zdławił całkiem gwar i turkot uliczny.Kobieta obdarzona litościwą ręką skierowałasię ku Zwiętojerskiej ulicy z zamiarem zapewnezwrócenia daru, który gorącym rumieńcem upoko-rzenia piętnował jej czoło.Krok jej, szybki zrazui gorączkowy, po chwili jednak stawał się corazpowolniejszym i mniej pewnym.Czy wzruszeniamoralne, jakich tyle doświadczyła w dniu tym,170/216zachwiały jej fizyczną siłę? Czy może ogarniał jąnamysł jakiś głęboki, jakieś wahanie sięwewnętrzne wstrząsało zamiarem, który powzięłabyła przed chwilą? Zciskała w dłoni delikatną kop-ertę, w której szeleściło parę wartościowych pa-pierków, na rogu ulicyZwiętojerskiej stanęła.Stanęła i przez chwilępozostała nieruchoma, ręką oparta o róg muru, ztwarzą bladą i pochyloną nisko.Nagle zwróciła sięw inną stronę i podążyła ku swemu mieszkaniu.Duma i trwoga stoczyły w niej walkę ciężką,rozdzierającą, w której pierwsza uległa drugiej.Młoda i zdrowa, niczym jeszcze nie sterana i nieznużona, łaknąca pracy wszystkimi siłami i pożą-daniami swej istoty, Marta przyjęła jałmużnę.Nieprzyjęłaby jej może, uczucie godności osobistejnie ustąpiłoby w niej może przed obawą nędzy,gdyby była samą na świecie.Ale u szczytu wysok-iej kamienicy, pomiędzy czterema nagimi ściana-mi dziecię jej drżało od zimna, tęsknymi oczamispoglądało w okopconą głębię pustego komina,bladością twarzyczki, zapadnięciem policzków,chorobliwą szczupłością drobnego ciałka wzywałoobfitszego pożywienia.I był to w życiu młodej kobiety dzień bardzoważny, lubo ona z ważności jego nie zdawała so-bie może dokładnej sprawy.Był to dzień, w którym171/216po raz pierwszy przyjęła ona jałmużnę, ą więcskosztowała lego chleba, który, gorzki dla starcówi kalek, trującym jest i rozkładającym jadem dlamłodych i zdrowych.Tego wieczora w izbie na poddaszu palił sięna kominie wesoły ogień, przy stole nad talerzempełnym rosołu siedziała Jancia.Po raz pierwszyod dawna dziecię to doświadczało przyjemnegopoczucia ciepła i zajadało ze smakiem staranniesporządzoną, posilną potrawę.Toteż duże czarneoczy dziewczynki przenosiły się z kolei to na ozło-coną promieniem głębię komina, to na leżącąobok talerza krajankę chleba powleczonąwarstewką masła, a usta nie zamykały się ani nachwilę.Marta siedziała przed ogniem w postaw-ie nieruchomej; profil jej rysujący się na czerwon-awym tle płomienia surowy był i zamyślony.Oczy jej błyszczały suchym połyskiem, brwizbiegły się i utworzyły pośród białego czołagłęboką bruzdę.Przed nią, zawieszona w pustej przestrzeni,stała postać kobieca ze śmiertelną trwogą natwarzy, z rumieńcem wstydu na czole, z zała-manymi rękami.Postać ta była własną jej postaciąodbitą w zwierciadle jej wyobrazni.172/216"Tyżeś to jest - mówiła w myśli Marta dozjawiska wyłonionego z własnego jej ducha - tyżeśto jest tą samą kobietą, która rak pięknieprzyrzekała sobie i dziecięciu swemu, że pracow-ać będzie, że wytrwałością, energią drogę sobiepomiędzy ludzmi utoruje i miejsce pod słońcemzdobędzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]