[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeden z napastników otworzył wejście i w tym momenciedostał po głowie. Myślałem, że dostałem kamieniem od jakiegoś naszego zezowatego miotacza,ale okazało się, że to klęczący w środku pies dopierdolił mi pałką.Nie było jakwejść do wagonu.Za wysoko.A za drzwiami kotłowanina  opowiadał pózniejszturmujący.Pierwsi atakujący zaczęli się wycofywać po trzech  czterechminutach.Po siedmiu napastnicy ostatecznie zrezygnowali.Chwilę potemzajechały budy z psami.Fanatycy niebiesko-białych mieli momenty, w którychchcieli zaatakować napastników, jednak byli w wyraznej defensywie.Kamieniefurkotały jak stado pszczół.Po pewnym czasie głaz wrzucony przez okno,przelatywał swobodnie przez drzwi przedziału i wylatywał drugim oknem.Mimo,że zarówno okna jak i drzwi były zamknięte! Częstotliwość uderzeń amunicji ztorowiska była mniej więcej taka, jakby wydostawała się ona z karabinumaszynowego.Nic dziwnego, skoro miotaczy było około siedemdziesięciu.Największy szok przeżyło pięciu pilnujących kibiców policjantów.Jeden z nichzabarykadował się w klozecie wrzeszcząc w niebogłosy, że ma żonę i dzieci.Tozabarykadowanie się było jakże iluzoryczną przeszkodą, gdyby nastąpił szturm,to drzwi i tak wyleciałyby z zawiasów.Drugi z mundurowych wystawił przezmiejsce po szybie w drzwiach kończących pociąg (te też już nie były oszklone)rękę z pistoletem i oddał kilka strzałów w powietrze.Co ciekawsze, nikt znapastników tych strzałów nie słyszał.Dopiero pózniej fanom Zląska powiedzieli o tym wydarzeniu poznaniacy.Zadyma nie odbiła się jakimś szczególnym echem.Po prostu policja nie złapałanikogo winnego i mundurowi nie byli w stu procentach pewni, co się rzeczywiściewydarzyło.Nie było świadków  dziennikarzy, gdyż bijatyka miała miejsce z dalaod uczęszczanych, miejskich dróg.We wrocławskiej popołudniówce na stroniemiejskiej znalazła się jedynie krótka notatka o zaistnieniu tego incydentu, orazprzypuszczenie, że być może cała sprawa miała związek z jadącymi tym właśniepociągiem kibicami Lecha.W tym czasie poznaniaków zaczęto uważać za zdolną ekipę.Swojąpozycję na rynku udowodnili siedem kolejek ligowych pózniej.Wówczas to doPoznania zawitała Legia.Przybyszów było 100-130 (w zależności od zródła).Mogło być więcej, lecz spotkanie odbywało się w sobotę pracującą.Wśród gościsiedziało paru ich koleżków ze Szczecina, którzy przed meczem zostali wyczajeniprzez Lecha i obici, oraz skasowani na kilka szalików.Na dobrą sprawę legioniścimogli tylko oglądać to, co się wokół nich działo.By się do nich dorwać, Lechicimontowali całkiem zgrabne zamieszanie.Na tym meczu pojawiło się, jak ostatnionigdy w Poznaniu, aż 10 tysięcy ludzi.Większość z nich wyrażała chęćwygarbowania skóry przyjezdnym.Gdy arbiter dał znak na zakończenie pierwszejpołowy spotkania, W okolicach sektora zajmowanego przez gości zaczął się ruch,a właściwie zbiórka chętnych do obicia warszawiaków.Mundurowi najpierwpróbowali rosnący z każdą chwilą tłumek przemieścić grzecznie.Gdy grzeczniesię nie udało, wypróbowano zrobić to pałkami, co troszkę rozjuszyło obijanychhools.Zaczęła się bijatyka.Miejscowi jakoś ustępowali pola niebieskim, jednak,gdy udało się zdobyć przedmioty mogące spełnić rolę pocisków, role sięodwróciły.Butelki okazały się tak skuteczne, że psy darły zelówy jak stado72 Benów Johnsonów.Legia w tym czasie biła brawa poznaniakom.Psy zwołałyodwody i do akcji wkroczyła armatka wodna.Właściwie stanowiła ona osłonę dlaoddziałów pieszych, gdyż te nie wyściubiały zza niej nosa, by zaatakować swychprzeciwników.Dopiero, gdy nadciągnęły posiłki, układ sił się zmienił i Lechicimusieli przejść do defensywy.Kilka dni pózniej odbył się mecz Olimpia Poznań  Pogoń Szczecin.Przedkasami mała zadymka.Co dziwniejsze obie strony uważały się za jej zwycięzcę.Rację mają raczej szczecinianie, którzy bicia nie dostali, a byli przecież nawyjezdzie.Aby ostudzić poznańskie zapały wystarczyło rzucić kilka butelek w ichkierunku.Problem Pogoni polegał na tym, że cztery dni pózniej grała ponownie zOlimpią, znów na Golęcinie.W środowym spotkaniu 1/16 Pucharu Polski nie byłojuż 50 fanów ze Szczecina, jak podczas pierwszego pojedynku, lecz niecałe trzydyszki.Na samym spotkaniu nic się nie działo, natomiast co było pózniejnajlepiej chyba odda skrót relacji Rappera, która jest zamieszczona w numerze1/95  Szalikowców :  Po meczu trzy dyszki naszych poszło na dworzec.Pogońsiedziała już w pociągu, a my po dwóch, trzech wchodziliśmy do ostatnichwagonów.Gdy odjechaliśmy ze stacji, ruszyliśmy do ich wagonów.Gdy naszauważyli  spanikowali.Zaczęli uciekać do przedziałów, tylko nieliczni zachowalizimną krew i stawili opór.Trzymali drzwi od korytarza tak, że nie mogliśmy siędo nich dostać.W końcu jeden z naszych wyciągnął tłuczek do mięsa i wybiłszybę.Napierdalamy pasami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl