[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obejrzawszy miejsce, gdzie miała się rozegrać akcja, Shulz uznał, że jego optymizm nie byłnieuzasadniony.Wiele razy o różnych porach dnia niezmordowanie przemierzał długiekorytarze, wypatrywał dogodnych miejsc, sprawdzał wyjścia, ustalał, gdzie stanie zabójcaprzed oddaniem strzału.Nikt absolutnie nie zwracał na niego uwagi.Miesiąc temu w hoteluzostał zarezerwowany i opłacony na dwa dni pokój na nazwisko Jordańczyka.Wprowadzi sięon tam w przeddzień dnia oznaczonego symbolem J.Następnego dnia rano zostaniedostarczony bukiet kwiatów.Przy pomocy Haddalda, poinstruowanego przez Shulza, Jordańczyk umieści bukiet wkartonowym pudełku.O umówionej godzinie włoży liberię i zajmie wyznaczone stanowisko.Przez cały ten czas nie opuści go Haddald, który będzie sprawować nad nim pieczę aż dokońca - by uniknąć niepowodzenia w ostatniej chwili.Jordańczyk oswoił się już na dobre z miejscem akcji.Haddald otrzymał od Shulza precyzyjneinstrukcje.Przeprowadzono nawet próby.Ale, rzecz jasna, bez bukietu.W całej aferzeHaddald był poważnie skompromitowany.Jednak suma, jaką miał otrzymać, sowicierekompensowała ryzyko.A poza tym szczegóły jego ucieczki i kryjówki zostały drobiazgowoprzygotowane.Jeżeli zaś chodzi o jelenia, Haddald nakazał mu, by próbował uciekać zawszelką cenę.%7łycie jego jest zbyt cenne dla sprawy - dorzucił Haddald i głos mu się załamał.Jeleń puszył się jak paw.Shulz jeszcze dziś nie mógł powstrzymać się od śmiechu.Oczywiście przewidywano, że ten idiota pozwoli się zabić na miejscu.Kiedy będzie ładowałsześć kul w męża stanu, znajdzie się z pewnością w pobliżu jakiś glina, który jego teżnaszpikuje ołowiem i zamknie mu dziób na zawsze.Ale nawet jeśli się tak nie stanie, nie ma mowy o jakimkolwiek niebezpieczeństwie.Tenidiota wierzy naprawdę, że Had- dald jest szefem siatki palestyńskiego ruchu oporu i za nic w świecie nie zdradziłby swojegoszefa i swoich braci "%7łycie jest piękne" - myślał Shulz.Nalał sobie porządną porcję whisky, zasiadł wygodnie w fotelu i świetnie się bawił, słuchającobelg, jakie miota Haddald na mocarstwa imperialistyczne oraz na ich izraelskich popiecz-Francja.Maj i czerwiec 1968Wypadki majowe 1968 roku wypłoszyły Susan i Jacques'a z Paryża.Któregoś wieczoru wracali z La Villette, gdzie w jednej z najlepszych restauracji paryskichzjedli wspaniałą kolację, gdy nagle przed Dworcem Północnym znalezli się w no man's landmiędzy kompanią bezpieczeństwa a dobrym tysiącem manifestantów.Pojawienie się samochodu Jacques'a dało jak gdyby sygnał do rozpoczęcia rozprawy i obaobozy zaczęły szaleć.Dookoła wybuchały granaty łzawiące.W powietrzu latały kamienie ijakieś żelastwo.Jacques pospiesznie podniósł szybę.Susan zrobiła to samo.Już zaczynał ją dusić kaszel.Jacques szybkim ruchem włączył tylny bieg i wycofał się w ulicę, z której przed chwiląwyjechał.Zrobił nagły półobrót, wjechał na chodnik.Samochód zachwiał się przez chwilę,zjechał na jezdnię; Jacques gwałtownie dodał gazu i wóz skoczył w noc z wyciem silnika.Jacques skręcił w ulicę na prawo, usiłując wydostać się z tej niebezpiecznej okolicy.Alenatychmiast znalazł się na powrót wśród setki manifestantów, których wiodła egeria,dziewczyna lat około dwudziestu, z pianą przekleństw na ustach.Choć bardzo młoda,wyglądała jak kloszard.Jacques zahamował gwałtownie i opuścił szybę.Dziewczynapodbiegła do samochodu potrząsając żelaznym drągiem.- Mercedes! Popatrzcie no! Burżuj wiezie na spacer swoja, burżujkę!Zrobiła ruch drągiem w kierunku przedniej szyby.- Cofnij wóz, ch., albo rozpieprzę ci lusterko.Jacques zbladł pod obelgą.Ręka zaczęłaszukać klamki.Ale san chwyciła go za marynarkę. Jacques, proszę cię, cofnij wóz.Z głosu przebijało błaganie. Myślisz, że pozwolę tej dziwce obrzucać się obelgami? Susan nie puszczała jegomarynarki. Zrób to dla mnie, Jacques.Proszę cię.W jednej chwili wóz dostał otoczony przezgroznych manifestantów.Dziewczyna zauważyła gest Jacques'a.Uniosła drąg wyżej. Zjeżdżaj stąd, ch., albo załatwię tę karetę!Jakiś typ o twarzy nawet dość sympatycznej oparł się łokciami o drzwiczki samochodu.- Niech pan zrobi to, czego ona żąda.I ciszej dorzucił:- To wariatka.Wie pan, jakie są facetki w takich sytuacjach, o właśnie je ekscytuje -strzały, bójki, krew.Poklepał go poufale po ramieniu.- No, niech pan cofnie wóz.Jacques usłuchał z niechęcią.Przez całą drogę powrotną nie otworzył ust.Susan, żeby gorozchmurzyć, zaczęła się z nim przekomarzać i żartować.- Przecież chyba nie potraktowałeś poważnie wrzasków tej dziewczyny.Czemu więc sięprzejmujesz?Ale on nie odpowiadał. Kiedy znalezli się w domu, nalał sobie dużą porcję koniaku zaczął krążyć po living-roomiejak dzika bestia po klatce.Susan spoglądała na niego pobłażliwie.Po jakiejś pół godzinie zatrzymał się i zwrócił ku niej.W jego wzroku wciąż jeszcze byławściekłość.- Przemyślałem sobie wszystko.Mam dość tego obrzydli-stwa.Zjeżdżamy stąd.Susan zmarszczyła brwi.- Jacques, idz spać, jutro o wszystkim zapomnisz.Chciała przemówić mu do rozsądku.Nadaremnie.- Nie ma mowy, Susan.Jeszcze dzisiaj spakujemy walizki i jutro o świcie ruszamy wdrogę. Dokąd? Mniejsza o to.Na los szczęścia.- Chyba nie mówisz poważnie! A benzyna, wiesz dobrze, że w całym Paryżu nie ma jużbenzyny.Roześmiał się.- Nie martw się.Ja mam zapas.Zbieraj manatki.Ja idę na górę obudzić Marcelle, żebypomogła się nam pakować.Susan próbowała protestować, ale on biegł już po schodach z kieliszkiem koniaku w ręku."Właściwie - powiedziała sobie - ta zmiana mi odpowiada.Atmosfera w Paryżu taka, że poprostu nie sposób oddychać, i to nie tylko z powodu gazów łzawiących.Jedyny kłopot tomoja powieść.Czy zdążę ją skończyć w lipcu?" Ale perspektywa dalekiej podróży wnieznane w towarzystwie Jacques'a szybko odpędziła te natrętne myśli. Banki są zamknięte - mówił Jacques do Marcelle, kiedy dogoniła go na pierwszym piętrze.- Nie wiem, na jak długo.Zostawię pani trochę pieniędzy. W jakich my czasach żyjemy! - lamentowała staruszka.- I nie boi się pan wypuszczać naszosę? Mówią, że milion ludzi strajkuje.Jak zobaczą pana piękny samochód.- Dobrze, dobrze.Niech się pani nie martwi - przerwałJacques.Uwaga Marcelle przypomniała mu niedawne przykre zajście.- Niech się pani nie boi, Marcelle - dorzuciła Susan ironicznie.- On się jużprzyzwyczaił.Jacques spojrzał na nią, wściekły.- Dość tego gadania - rzucił sucho.- Do roboty, mojepanie!O drugiej nad ranem walizy były spakowane.O godzinie dziesiątej mercedes wyjeżdżał napołudniową autostradę Paryża - była pusta jak pas startowy na lotnisku na chwilę przedlądowaniem samolotu.Jacques odzyskał już dobry humor i prowadził wóz lekko, nucąc jakiśmodny przebój.Susan opuściła szybę.Przed jej pełnymi zachwytu oczyma przesuwała się wieś [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl