[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale co może mieć z tym wspólnegoBatura? Tu Bursztynowa Komnata, tu przemyt.No cóż, zobaczymy!Spałem sobie smacznie najbardziej przeze mnie cenionym porannym snem, kiedywdarło się weń śpiewane donośnym głosem:Kiedy ranne wstają zorze,Tobie ziemia, Tobie morze.Nie zdziwiłaby mnie ta nabożna pieśń, jako że nocowaliśmy w klasztorze, ale niedochodziła ona z zakrystii, ani z kościoła! Ktoś śpiewał ją za mym, położonym na wysokimpiętrze, oknem! Zerwałem się z pościeli i podskoczyłem ku oknu, szeroko je otwierając.Za nim, po rusztowaniu, dzwigając w każdym ręku po pełnym zaprawy wiadrze,wspinał się ojciec Leszek, gromko oznajmiając:Tobie śpiewa żywioł wszelki,Bądz pochwalon, Boże wielki!Przypomniałem sobie, jak to pan Tomasz mówił o zacnym franciszkaninie, że jest tugłównym architektem i najgłówniejszym murarzem odbudowywanego sanktuarium.Odetchnąłem napływającym przez okno powietrzem.Było ciepłe i pachniało wiosną.Jasne się stało, że ojciec Leszek nie chciał zmarnować darowanego mu przez ciepłątegoroczną zimę dnia i wziął się do murarki.Stałem jeszcze chwilę przy oknie wpatrując sięw harce stadka kowalików i sikorek na pobliskim buku, na karkołomne przebiegi dwóchwiewiórek, po czym cofnąłem się w głąb pokoju, gdzie snem sprawiedliwego pochrapywałJacek i bezlitośnie pstryknąłem go w nos.- Co? Już?.- poderwał się chłopak.- Idziemy na wzgórze?- Chodzić to będziemy - zaśmiałem się - ale po rusztowaniach! Dziś dzieńgospodarczy, czyli praca na rzecz klasztoru.- Aha - poziewując wyjrzał przez okno.- Rozumiem.Tylko jak Batura.Nie dałem mu skończyć:- Jeśli Jerzego będą dziś wspierać moce piekielne, to przeszkodą mu moce niebieskie!- zawołałem natchnionym głosem.Jacek parsknął śmiechem:- Moce jak moce.Nam dużych nie będzie trzeba.Zmignie się parę razy wiaderkiem nagórę i już!To wiaderko (z jakimi dwoma lekko wspinał się po rusztowaniu ojciec Leszek)przygięło Jacka, chłopaka jak się patrzy, do ziemi.Zresztą i mnie nie poszło tak łatwo z tymśmiganiem, jak myślałem na początku.Ale nieważne! Grunt, że pracowaliśmy solidnie, każdyna miarę swych sił.Koło południa przyszedł nam z pomocą Mikołaj, który urwał się z roboty, i jeszczekilku chłopców z Kadyn.Zachowywali się w stosunku do mnie i Jacka w porządku, ale nieraz i nie dwa przyłapałem ich niechętne spojrzenia.- Co się pan martwi - pocieszał mnie Mikołaj.- Nikt nie musi kochać obcego jaksiebie samego - zaśmiał się.- To porządne chłopaki.Nie rozrabiają, piwka nie piją.Jak majączas, do dorabiają u Batury z tymi szpilkami , co nimi las dziurawią.- U Batury, mówisz.Wzruszył ramionami:- Co pan taki podejrzliwy? Skąd oni mogą wiedzieć, że i pan za BursztynowąKomnatą lata? Ja im nie powiem, a już ojciec Leszek to na mur beton!Podszedł do Jacka i przysiadł wraz z nim na belkach.Przyciszonymi głosamirozpoczęli czy też kontynuowali spór, z którego - zajęty kolejnymi wiaderkami ojca Leszka -usłyszałem tylko coś o odwadze i sile woli.A potem klasnęły dłonie, przybijające targ czyzakład.Wieczorem, zmęczony ciężką całodniową pracą, zasnąłem, gdy tylko przyłożyłemgłowę do poduszki.Przez sen wydało mi się, że słyszę jakieś szmery w pokoju, a nawetskrzyp drzwi wejściowych, ale nie chciało mi się otwierać oczu.Zresztą po chwili spałemznów głębokim snem.Dochodziła północ, gdy w ciemności znieruchomiałych w bezwietrzu olszynporastających ruiny kadyńskiego cmentarza coś się poruszyło.Cień mroczniejszy od innychwspiął się na pagórek.Sapanie, szelest opadłych liści i trzask łamanych gałązek.Cośwleczono po ziemi.Ciężkiego i zaczepiającego o młode drzewka.Nocny gość dotarł ze swymciężarem do drogi porosłej na pół wyschniętą trawą.Tu poruszał się nieco szybciej, ale nadalsłychać było ciężki oddech świadczący o wysiłku.Wreszcie trzasnęły gałęzie po drugiejstronie drogi, cień warknął ze złością mocując się z opornym ciężarem.I wtedy wczerniejącej opodal kępie świerków rozległ się stłumiony, jakby dobiegający spod ziemi jęk.Cień opuścił nagle to, co wlókł, i krzyknął:- O rany!.I zaczął pośpiesznie przedzierać się przez gęstwinę ku szarzejącej za olszyną łące.Podświerkami coś zachichotało, ale w tejże chwili od szczytu cmentarza, gdzieś od ruin kościołarozdarło ciszę wściekłe rżenie.Między świerkami coś zakotłowało się i drugi cień dołączył dokuśtykającego przez łąkę pierwszego.Obudziłem się wcześnie i zostawiając Jacka zagrzebanego po uszy w koce, zszedłemna dół, do kościoła.Ale tam, zamiast łagodnej ciszy porannej mszy, usłyszałem podniesionegłosy.Kobieciny otaczające ubranego w ornat ojca Leszka domagały się krzykliwymigłosami pomocy, jako że na starym cmentarzu znów straszy.- Diabły tam o północy rżą i wyją! - wołała jedna, okryta kwiecistą chustą.- Diabły albo biedne dusze! - wtrąciła druga, w wielkiej futrzanej czapie.- Aże we wiosce słychać! - dodała trzecia, z kurzajką na nosie.Ojciec Leszek przyobiecał im stosowne modły za zmarłych, ale wzbraniał się iść ipoświęcić cmentarne ruiny:- Już raz tam ziemia była poświęcona, a to wystarczy na wiek wieków.I przystąpił do odprawiania mszy.Starsze panie wydawały się niezbyt przekonane, aleposłusznie zajęły miejsca w kościelnych ławkach.Gdy wróciliśmy po mszy do klasztoru Jacek już się krzątał.Zdziwiło mnie, że utykana prawą nogę.Przecież kładł się spać cały i zdrowy!Podumałem chwilę: Te szmery, które słyszałem w nocy, trzask drzwi.Korzystając z tego, że nasz gospodarz zszedł na dół, przysiadłem się do megotowarzysza i jak najdelikatniej uchwyciłem go za ucho:- Coś, draniu, wyprawiał dziś w nocy na starym cmentarzu?- Ja? To jakieś nieporozumienie.- A dlaczego utykasz?- Skręciłem nogę wyskakując rano z łóżka.- To podciągnij nogawkę.- Ale.- Podciągnij, mówię!Niechętnie wykonał polecenie.Od kolana prawie do kostki znaczył mu prawą nogęszlak otartej do krwi skóry.- Aadnie cię to łóżko urządziło! - zaśmiałem się.- A teraz gadaj prawdę! -spoważniałem.- Niech będzie - westchnął ciężko.- Pamięta pan ten betonowy krzyż leżący na górcecmentarnej?- Mniej więcej.- No więc założyłem się z Mikołajem, że pójdę o pomocy na cmentarz i przeciągnę tenkrzyż na łąkę.- Hiena cmentarna.- %7ładna hiena - obruszył się.- Krzyż nie był przy żadnym grobie, a w krzakach.Zresztą mieliśmy zamiar z Mikołajem postawić go na grobie tego znalezionego w tunelu, cogo ojciec Leszek pochował!- No, przynajmniej to w porządku.Ale wycia, rżenia? Czy nie za starzy jesteście natakie dziecinady?Jacek skrzywił się:- Dziecko by tego krzyża o centymetr nie ruszyło.I ja ledwo dałem radę.Już gomiałem po drugiej stronie drogi, a tu zza drzewa jak nie zawył Mikołaj, to krzyż upuściłem.istąd ta szrama, bo spadł mi na nogę.No.no i niech będzie, spietrałem się nieco i na łąkę,gdzie jaśniej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Ale co może mieć z tym wspólnegoBatura? Tu Bursztynowa Komnata, tu przemyt.No cóż, zobaczymy!Spałem sobie smacznie najbardziej przeze mnie cenionym porannym snem, kiedywdarło się weń śpiewane donośnym głosem:Kiedy ranne wstają zorze,Tobie ziemia, Tobie morze.Nie zdziwiłaby mnie ta nabożna pieśń, jako że nocowaliśmy w klasztorze, ale niedochodziła ona z zakrystii, ani z kościoła! Ktoś śpiewał ją za mym, położonym na wysokimpiętrze, oknem! Zerwałem się z pościeli i podskoczyłem ku oknu, szeroko je otwierając.Za nim, po rusztowaniu, dzwigając w każdym ręku po pełnym zaprawy wiadrze,wspinał się ojciec Leszek, gromko oznajmiając:Tobie śpiewa żywioł wszelki,Bądz pochwalon, Boże wielki!Przypomniałem sobie, jak to pan Tomasz mówił o zacnym franciszkaninie, że jest tugłównym architektem i najgłówniejszym murarzem odbudowywanego sanktuarium.Odetchnąłem napływającym przez okno powietrzem.Było ciepłe i pachniało wiosną.Jasne się stało, że ojciec Leszek nie chciał zmarnować darowanego mu przez ciepłątegoroczną zimę dnia i wziął się do murarki.Stałem jeszcze chwilę przy oknie wpatrując sięw harce stadka kowalików i sikorek na pobliskim buku, na karkołomne przebiegi dwóchwiewiórek, po czym cofnąłem się w głąb pokoju, gdzie snem sprawiedliwego pochrapywałJacek i bezlitośnie pstryknąłem go w nos.- Co? Już?.- poderwał się chłopak.- Idziemy na wzgórze?- Chodzić to będziemy - zaśmiałem się - ale po rusztowaniach! Dziś dzieńgospodarczy, czyli praca na rzecz klasztoru.- Aha - poziewując wyjrzał przez okno.- Rozumiem.Tylko jak Batura.Nie dałem mu skończyć:- Jeśli Jerzego będą dziś wspierać moce piekielne, to przeszkodą mu moce niebieskie!- zawołałem natchnionym głosem.Jacek parsknął śmiechem:- Moce jak moce.Nam dużych nie będzie trzeba.Zmignie się parę razy wiaderkiem nagórę i już!To wiaderko (z jakimi dwoma lekko wspinał się po rusztowaniu ojciec Leszek)przygięło Jacka, chłopaka jak się patrzy, do ziemi.Zresztą i mnie nie poszło tak łatwo z tymśmiganiem, jak myślałem na początku.Ale nieważne! Grunt, że pracowaliśmy solidnie, każdyna miarę swych sił.Koło południa przyszedł nam z pomocą Mikołaj, który urwał się z roboty, i jeszczekilku chłopców z Kadyn.Zachowywali się w stosunku do mnie i Jacka w porządku, ale nieraz i nie dwa przyłapałem ich niechętne spojrzenia.- Co się pan martwi - pocieszał mnie Mikołaj.- Nikt nie musi kochać obcego jaksiebie samego - zaśmiał się.- To porządne chłopaki.Nie rozrabiają, piwka nie piją.Jak majączas, do dorabiają u Batury z tymi szpilkami , co nimi las dziurawią.- U Batury, mówisz.Wzruszył ramionami:- Co pan taki podejrzliwy? Skąd oni mogą wiedzieć, że i pan za BursztynowąKomnatą lata? Ja im nie powiem, a już ojciec Leszek to na mur beton!Podszedł do Jacka i przysiadł wraz z nim na belkach.Przyciszonymi głosamirozpoczęli czy też kontynuowali spór, z którego - zajęty kolejnymi wiaderkami ojca Leszka -usłyszałem tylko coś o odwadze i sile woli.A potem klasnęły dłonie, przybijające targ czyzakład.Wieczorem, zmęczony ciężką całodniową pracą, zasnąłem, gdy tylko przyłożyłemgłowę do poduszki.Przez sen wydało mi się, że słyszę jakieś szmery w pokoju, a nawetskrzyp drzwi wejściowych, ale nie chciało mi się otwierać oczu.Zresztą po chwili spałemznów głębokim snem.Dochodziła północ, gdy w ciemności znieruchomiałych w bezwietrzu olszynporastających ruiny kadyńskiego cmentarza coś się poruszyło.Cień mroczniejszy od innychwspiął się na pagórek.Sapanie, szelest opadłych liści i trzask łamanych gałązek.Cośwleczono po ziemi.Ciężkiego i zaczepiającego o młode drzewka.Nocny gość dotarł ze swymciężarem do drogi porosłej na pół wyschniętą trawą.Tu poruszał się nieco szybciej, ale nadalsłychać było ciężki oddech świadczący o wysiłku.Wreszcie trzasnęły gałęzie po drugiejstronie drogi, cień warknął ze złością mocując się z opornym ciężarem.I wtedy wczerniejącej opodal kępie świerków rozległ się stłumiony, jakby dobiegający spod ziemi jęk.Cień opuścił nagle to, co wlókł, i krzyknął:- O rany!.I zaczął pośpiesznie przedzierać się przez gęstwinę ku szarzejącej za olszyną łące.Podświerkami coś zachichotało, ale w tejże chwili od szczytu cmentarza, gdzieś od ruin kościołarozdarło ciszę wściekłe rżenie.Między świerkami coś zakotłowało się i drugi cień dołączył dokuśtykającego przez łąkę pierwszego.Obudziłem się wcześnie i zostawiając Jacka zagrzebanego po uszy w koce, zszedłemna dół, do kościoła.Ale tam, zamiast łagodnej ciszy porannej mszy, usłyszałem podniesionegłosy.Kobieciny otaczające ubranego w ornat ojca Leszka domagały się krzykliwymigłosami pomocy, jako że na starym cmentarzu znów straszy.- Diabły tam o północy rżą i wyją! - wołała jedna, okryta kwiecistą chustą.- Diabły albo biedne dusze! - wtrąciła druga, w wielkiej futrzanej czapie.- Aże we wiosce słychać! - dodała trzecia, z kurzajką na nosie.Ojciec Leszek przyobiecał im stosowne modły za zmarłych, ale wzbraniał się iść ipoświęcić cmentarne ruiny:- Już raz tam ziemia była poświęcona, a to wystarczy na wiek wieków.I przystąpił do odprawiania mszy.Starsze panie wydawały się niezbyt przekonane, aleposłusznie zajęły miejsca w kościelnych ławkach.Gdy wróciliśmy po mszy do klasztoru Jacek już się krzątał.Zdziwiło mnie, że utykana prawą nogę.Przecież kładł się spać cały i zdrowy!Podumałem chwilę: Te szmery, które słyszałem w nocy, trzask drzwi.Korzystając z tego, że nasz gospodarz zszedł na dół, przysiadłem się do megotowarzysza i jak najdelikatniej uchwyciłem go za ucho:- Coś, draniu, wyprawiał dziś w nocy na starym cmentarzu?- Ja? To jakieś nieporozumienie.- A dlaczego utykasz?- Skręciłem nogę wyskakując rano z łóżka.- To podciągnij nogawkę.- Ale.- Podciągnij, mówię!Niechętnie wykonał polecenie.Od kolana prawie do kostki znaczył mu prawą nogęszlak otartej do krwi skóry.- Aadnie cię to łóżko urządziło! - zaśmiałem się.- A teraz gadaj prawdę! -spoważniałem.- Niech będzie - westchnął ciężko.- Pamięta pan ten betonowy krzyż leżący na górcecmentarnej?- Mniej więcej.- No więc założyłem się z Mikołajem, że pójdę o pomocy na cmentarz i przeciągnę tenkrzyż na łąkę.- Hiena cmentarna.- %7ładna hiena - obruszył się.- Krzyż nie był przy żadnym grobie, a w krzakach.Zresztą mieliśmy zamiar z Mikołajem postawić go na grobie tego znalezionego w tunelu, cogo ojciec Leszek pochował!- No, przynajmniej to w porządku.Ale wycia, rżenia? Czy nie za starzy jesteście natakie dziecinady?Jacek skrzywił się:- Dziecko by tego krzyża o centymetr nie ruszyło.I ja ledwo dałem radę.Już gomiałem po drugiej stronie drogi, a tu zza drzewa jak nie zawył Mikołaj, to krzyż upuściłem.istąd ta szrama, bo spadł mi na nogę.No.no i niech będzie, spietrałem się nieco i na łąkę,gdzie jaśniej [ Pobierz całość w formacie PDF ]