[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może nie.Nie była to konwencjonalna rozmowa o pogodzie; stanowiłaelement gry w golfa.Uda nam się skończyć rozgrywkę, czy nie?Okazało się, że nie.Najpierw spadła jedna kropla, absolutnie pewna, potem kolejna, następne.Mikespojrzał w drugą stronę, gdzie chmury zmieniły kolor z białych na granatowe, i stwierdził bez specjalnegoniepokoju czy rozczarowania: Oto, jaka nas czeka pogoda.Po czym zaczął spokojnie pakować kije i zapinać torbę.Znajdowaliśmy się wtedy w punkcie najbardziej oddalonym od klubu.Ptaki, już podenerwowane,jeszcze wzmogły swoje bezładne kołowanie.Wierzchołki drzew falowały i dał się słyszeć jakiś dzwięk jakby nad nami  przypominający niosącą kamienie falę, która rozbija się o brzeg. No dobra.Lepiej się skryjmy  powiedział Mike, chwycił mnie za rękę i pobiegliśmy przez trawnikw stronę krzaków i wysokich zarośli między polem golfowym a rzeką.Krzewy na granicy pola miały ciemne liście i wyglądały jak posadzone, jakby miały stanowićżywopłot.Rosły jednak bezładnie, dziczejąc.Sprawiały wrażenie gąszczu nie do przebycia, ale z bliskadało się zauważyć niewielkie prześwity, wąskie ścieżki, wydeptane przez zwierzęta lub ludzi szukającychzagubionych piłek.Teren nieznacznie opadał, a gdy przeszło się przez ścianę zarośli, można byłozobaczyć rzekę  tę, od której klub wziął nazwę i którą miał w szyldzie nad bramą: Riverside Golf Club.Woda była stalowoszara i zamiast pienić się, jak woda w stawie przy takim zwrocie pogody, zdawała sięmarszczyć w fałdy.Pomiędzy nią a nami rozciągała się łąka kwitnących chwastów.Niecierpek, nawłoćze swoimi czerwonymi i żółtymi dzwoneczkami, coś, co uznałam za kwitnące pokrzywy oróżowofioletowych kwiatach, oraz dzikie astry.Rosła tam też winorośl  czepiająca się wszystkiego,czego zdołała sięgnąć, i plącząca się pod stopami.Ziemia była miękka, niezbyt błotnista.Nawetnajdelikatniejsze z wyglądu rośliny o najbardziej wiotkich łodygach wyrastały na wysokość naszych główlub wyżej.Stanęliśmy i spojrzeliśmy poprzez nie w górę; niedaleko od nas drzewa kołysały się jakbukiety.Coś nadciągało od strony tych ciemnych chmur.Był to prawdziwy deszcz, zbliżający się do nasw ślad za tą jego namiastką, która już tu dotarła.A właściwie coś więcej niż deszcz.Jak gdyby kawałeknieba oderwał się i sunął w dół z impetem i stanowczością, przyjmując trudny do określenia, a jednakożywiony kształt.Pchał on przed sobą zasłony deszczu  nie woale, lecz naprawdę grube i wścieklebijące kotary.Widzieliśmy je wyraznie, choć wciąż czuliśmy jedynie lekkie, leniwe krople.Prawiejakbyśmy oglądali wszystko przez szybę, nie do końca wierząc, że może ona pęknąć, aż w końcu się tostało i uderzył w nas deszcz z wiatrem, a moje włosy uniosły się i utworzyły wokół głowy wachlarz.Czułam, że skóra może zrobić to samo.Spróbowałam się odwrócić  kierowana nagłym impulsem, by uciec z zarośli i biec w stronę klubu.Ale nie mogłam się ruszyć.Samo stanie było wystarczająco trudne; na otwartej przestrzeni wiatrnatychmiast by mnie przewrócił.Zgięty w pół, bodąc głową zielsko pod wiatr, Mike wyszedł przede mnie, nie puszczając mojegoramienia.Zwrócił się twarzą w moją stronę, ustawiając się między mną a burzą.Zapałka okazałaby sięrównie skuteczną osłoną.Coś powiedział, ale nic nie usłyszałam.Krzyczał, ale nie docierało do mnieżadne słowo.Chwycił mnie za ramiona, przesunął ręce w dół aż do moich nadgarstków i ścisnął je.Pociągnął mnie w dół  przy każdej zmianie pozycji zaczynaliśmy się chwiać  byśmy przykucnęli przyziemi.Tak blisko siebie, że nie mogliśmy patrzeć sobie w twarz, jedynie pod nogi, na miniaturowestrumyki rozcinające już ziemię wokół naszych stóp, podeptane rośliny i nasze przemoczone buty.A inawet na to trzeba było patrzeć poprzez zalewający twarze wodospad.Mike puścił moje nadgarstki i położył mi ręce na ramionach.Jego dotyk miał raczej utrzymać mnie wmiejscu, niż dodać mi otuchy.Pozostaliśmy tak, póki nie ucichł wiatr.Wszystko razem nie mogło trwać dłużej niż pięć minut, możetylko dwie albo trzy.Wciąż padało, ale teraz był to zwyczajny ulewny deszcz.Mike zabrał ręce ipodnieśliśmy się, drżąc.Koszule i spodnie oblepiały nam ciała.Mnie włosy spadały na twarz jakczarownicy, jemu krótkie ciemne kosmyki przyklejały się do czoła.Próbowaliśmy się uśmiechać, ale niebardzo mieliśmy siłę.Potem pocałowaliśmy się i na chwilę objęliśmy.Bardziej w rytualnym geściepotwierdzenia, że przeżyliśmy, niż ulegając skłonności ciał.Nasze wargi prześlizgnęły się po sobie,gładkie i chłodne, a uścisk wywołał w nas lekki dreszcz, gdy z ubrań wyciekła zimna woda. Deszcz słabł z każdą minutą.Chwiejąc się lekko, torowaliśmy sobie drogę przez przygięte do ziemizarośla i gęste, ociekające wodą krzewy.Na całym polu golfowym walały się grube gałęzie drzew.Dopiero pózniej zdałam sobie sprawę, że jedna z nich mogła nas zabić.Szliśmy po otwartej przestrzeni, omijając zwalone konary.Deszcz prawie ustał, a niebo sięwypogodziło.Szłam pochylona, aby woda ściekała mi z włosów na ziemię, a nie lała się po twarzy, ipoczułam ciepło słońca muskające moje ramiona, jeszcze zanim podniosłam wzrok ku jego promiennemuświatłu.Zatrzymałam się, odetchnęłam głęboko i odrzuciłam włosy z twarzy.Byliśmy przemoczeni,bezpieczni, zwróceni twarzami w stronę blasku.W tej właśnie chwili coś musiało zostać powiedziane. O czymś ci nie mówiłem.Jego głos mnie zaskoczył, tak jak słońce.Ale w odwrotny sposób.Był w nim ciężar, ostrzeżenie,determinacja granicząca z poczuciem winy. O naszym najmłodszym synu  ciągnął. Nasz najmłodszy zginął zeszłego lata.Ach. Został przejechany  powiedział. Ja go przejechałem, wycofując z garażu.Znowu się zatrzymałam.On również.Oboje spoglądaliśmy przed siebie. Brian.Miał trzy latka.Myślałem, że jest na górze, w łóżku.Starsze dzieci były jeszcze na nogach,ale jego już położyliśmy.Tyle że znowu wstał. Ale i tak powinienem był uważać.Powinienem był się rozejrzeć.Wyobraziłam sobie chwilę, kiedy wysiadł z samochodu.Jego krzyk.Matka wybiegająca z domu.Tonie on, jego tu nie ma, to się nie stało.Na górze, w łóżku.Ruszył przed siebie i wszedł na parking.Szłam tuż za nim.Nic nie powiedziałam  ani jednegomiłego, pospolitego, bezradnego słowa.Nie podjęliśmy tematu.Nie powiedział:  To była moja wina i nigdy się od tego nie uwolnię.Nigdy sobie nie wybaczę.Choćjakoś sobie radzę".Albo:  %7łona mi wybaczyła, ale też nigdy się po tym nie pozbiera".Wiedziałam to wszystko.Wiedziałam, że był kimś, kto dotknął dna.Kimś, kto dokładnie wiedział, jakwygląda dno, podczas gdy ja nie wiedziałam, ani się nawet o tę wiedzę nie otarłam.On i jego żonawiedzieli i to ich związało, gdyż takie doświadczenie albo rozbija, albo wiąże  na całe życie.Co nieznaczy, że mieli na tym dnie pozostać.Posiedli jednak wiedzę o nim; tej chłodnej, pustej, zamkniętej icentralnej przestrzeni.Mogło się to zdarzyć każdemu.Tak.Ale wyglądało na to, że nie tak to działa.%7łe zdarza się tej, a nie innej osobie, wybranej właśniew tym, a nie innym miejscu; jednej osobie. To niesprawiedliwe  powiedziałam.Miałam na myśli rozdzielanie tych kar, złośliwych idestrukcyjnych ciosów.Gorszych chyba w tej formie, niż gdyby były wymierzane pośród ogólnegokataklizmu, wojny lub katastrof naturalnych [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl