[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I oto wyjechała teraz,pod przymusem być może!Rozłąka ich oboje zżera,tęsknota z kośćmi pożre.A on rozgląda się ponury:Ona w chwili ostatniejpowyrzucała dnem do górywszystko z każdej szuflady.On błąka się przez wieczór całyi składa do komodyjakieś gałganki, co zostały,i jakieś wzory mody.I gdy się na jakiś natknął hafcikz igłą dotąd w nim tkwiącą,nagle na nowo ją zobaczyłi otarł łzę piekącą.Przełożył Seweryn Pollak17SPOTKANIEZasypie śniegiem przejścia,zawali dach zaspami,wyjdę, by trochę przejść się:za drzwiami cię zastanę.Sama, w jesiennym palcie,bez botów i szalika,ty ze wzruszeniem walczyszi mokry śnieżek łykasz.Drzewa, płoty, ulicew dal biegną, w głąb tumanu,sama pośród śnieżycystoisz na skrzyżowaniu.Woda spływa po włosach,w rękawy i za kołnierz,i krople niby rosarozbłyskują, ogromne.I te kosmyki płowerozświetlają twarz całą,chustkę na twojej głowie,paltocik wyszarzały.Znieg na rzęsach ci stajał,w oczach twych smutek, miła,postać twa się wydajejak gdyby z jednej bryły.Jak gdyby ktoś żelazemzmoczonym w antymoniejednym cięciem mnie raził,tobą po sercu ciął mnie.Na zawsze zapamiętamwidok twarzy twej smutnej,toteż mi obojętne,że świat jest tak okrutny.Stąd też dwoi się ciąglecała ta noc w śnieżycy -między nami nie mogęprzeprowadzić granicy.Lecz kim jesteś, powiedz,jeśli z lat, skąd idziemy,pozostały obmowy,a nas na świecie nie ma?Przełożył Seweryn Pollak18GWIAZDA WIGILIJNADął wicher ze świstem.I było Dzieciątkuzbyt chłodno w stajence, w odludnym zakątkuna zboczu urwistym.Wół swoim oddechem niemowlę ogrzewał -bo zwierzę też stałow pieczarze pod skałą,i ciepły obłoczek jasełka ogrzewał.Z kożuchów strzepnąwszy wczepione pazdzierzei ostki jęczmieniawyrwani z uśpieniaw dal patrzyli ze wzgórza pasterze.A w dali był cmentarz, śnieg biały za czarnymparkanem, mogiły,drąg w zaspie pochyłyi niebo gwiazdziste nad polem cmentarnym.I gdzieś tam nieśmiało jak lampka oliwnau stróża w okienkumrugała po ciemkuna drodze do Betlejem gwiazda przedziwna.Jak suchy stóg siana płonęła, dalekaod nieba i Boga,jak nagła pożogaod iskry w obejściu, jak pożar sąsieka.Wznosiła się stertą palącej się słomypośrodku kosmosu,wstrząsając nim stosuwidokiem, tej gwiazdy wśród gwiazd nieznajomej.Był znak jakiś w łuny rosnącej czerwieni.I brnęli w ponowietrzej astrologowieniezwykłych płomieni wezwaniem zbawieni.Szły juczne wielbłądy z darami na grzbiecie.Drobnymi kroczkami w uprzęży swej osłyszły w dół, niepokazne, z stromizny wyniosłej.A rzeczy, co potem się zdarzą na świecie,jak zjawy przyszłości wschodziły i rosły.I myśli, i sny ze stulecia w stulecie,muzea, galerie, pózniejsze ich dzieje,i wróżki psotliwe, i zli czarodzieje,i wszystkie na świecie choinki, sny dzieci.I drżenie palących się świeczek, łańcuchy,i blask cały, którym anielski włos świeci.i wściekłe podmuchy, wiatr mrozny i suchy.i jabłka, i bombki w złocistej zamieci.Staw częścią się krył za olszyną nad brzegiem,a część było świetnie stąd widać pod śniegiemzza drzew, których gawron na gniezdzie swym strzeże.I mogli się dobrze przypatrzyć pasterze,jak idą po grobli wielbłądy szeregiem.I rzekli pasterze: Ruszajmy stąd biegiemi w dobrej cudowi pokłońmy się wierze.Po śniegu człapali zziajani z gorąca,jak płatki mikowe w postaci skrząc bladejślad bosych stóp biegł za sadyby osady.Pod gwiazdą jaśniejszą niż świeca płonącaowczarki warczały na skrzące się ślady.Noc miała coś z baśni.I coraz to z bokucień niepostrzeżenie przyłączał się w mrokudo brnącej po śnieżnym wydmuchu gromady.Lękając się zdrady zwalniały psy krokui lgnęły do ludzi w przeczuciu zagłady.A w ciżbie tej, w tłumie, gdzie ludzie szli prości,z innymi ciągnęli gościńcem anieli,co, choć niewidzialni w swej bezcielesności,ślad stopy co krok odciskali na bieli.Lud stłoczył się cały u skalnej przeszkody.Zwitało już.Cedrów się pnie rysowały.A ktoście wy, ludzie? Maryja im powie. My plemię pastusze i nieba posłowie.Obojgu wam przyszliśmy śpiewać dla chwały. Nie tłoczcie się tak, narobicie tu szkody!.W szarówce przedświtu jak popiół zetlałejdreptali owczarze niepomni swej trzody,kłócili się piesi z konnymi u wozui u wydrążonej pojące się kłodyryczały wielbłądy i osły wierzgały.Zwitało już.Z nieba szarego dzień młodyomiatał gwiazd resztki jak sadze z powały.I tylko trzech mędrców za wrota zagrodywpuściła Maryja pod niski strop skały.A on jaśniejący w dębowym spał żłobiejak promień miesiąca na dnie dziupli suchej.Warg oślich dotknięcie i wołu na sobieczuł oddech, co grzał jak baranie kożuchy.Zniżając głos w cieniu się trzej ustawilisłów z trudem szukając w półmroku stajenki.Aż nagle w ciemnościach ktoś wszedł w pewnej chwilii mędrca od jaseł odsunął ruch ręki,a ten się obejrzał: to w postać Panienkiod progu wpatrzyła się gwiazda Wigilii.Przełożył Adam Pomorski19ZWITZnaczyłeś wszystko w moim losie.A potem wojna i ruina -na długo, długo w tym chaosieo tobie wszelki słuch zaginął.Aż głos twój, głos twój, który zamarł,po latach znowu mnie poruszył.Czytałem nocą twój testament,ożyłem jak z omdlenia duszy.Do ludzi śpieszno mi, do tłumu,w ranne krzątania i zajęcia,i w tej gonitwie nierozumnejrad bym ich zmusić do klęknięcia.I oto razem z nimi biegnę,jak gdybym po raz pierwszy wyszedł,na tę ulicę, całą w śniegu,i na wymarłej jezdni ciszę.Wstają i palą światła, pijąherbatę, spieszą do tramwaju,i miasto w ciągu kilku minutsamego siebie nie poznaje.Po bramach zamieć sieci wiążeze spadających ptaków; wszyscyśpieszą się, biegną, aby zdążyćna czas, nie zjadłszy, nie dopiwszy.Ja za nich wszystkich czuję, za nich,jak gdybym cały był w ich skórze,taję, jak słońcem śnieg nagrzany,to znowu się jak niebo chmurzę.Ze mną są ludzie bez nazwiska.Piecuchów, dzieci, drzew sąsiedztwo,Jam zwyciężony przez nich wszystkich -i tylko w tym moje zwycięstwo.Przełożył Wiesław Karczewski20CUDDo Jeruzalem od Betanii stronyszedł wczesnych przeczuć smutkiem udręczony.Cierń wypalony sterczał z nagiej skały,dym z chat pobliskich nie zbłądził pod skłony,wrzące powietrze, potok skamieniały,Morza Martwego spokój nie zmącony.Z goryczą morza gorycz szła w zawody.Sam, otoczony tylko obłokami,w kurzawie drogi do czyjejś zagrodyzmierzał do miasta, by zejść się z uczniami.Idąc wciąż w głębsze wpadał zamyślenie,aż piołun buchnął z pola zbolałego.Wszystko ucichło.Dookoła niegoobjęło obszar u stóp odrętwienie.Splątane wszystko: piach, żar, a do tegojaszczurek roje, zdroje i strumienie.Figowiec obok górował nad szlakiem,lecz fig nie było wśród gałęzi, liści [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.I oto wyjechała teraz,pod przymusem być może!Rozłąka ich oboje zżera,tęsknota z kośćmi pożre.A on rozgląda się ponury:Ona w chwili ostatniejpowyrzucała dnem do górywszystko z każdej szuflady.On błąka się przez wieczór całyi składa do komodyjakieś gałganki, co zostały,i jakieś wzory mody.I gdy się na jakiś natknął hafcikz igłą dotąd w nim tkwiącą,nagle na nowo ją zobaczyłi otarł łzę piekącą.Przełożył Seweryn Pollak17SPOTKANIEZasypie śniegiem przejścia,zawali dach zaspami,wyjdę, by trochę przejść się:za drzwiami cię zastanę.Sama, w jesiennym palcie,bez botów i szalika,ty ze wzruszeniem walczyszi mokry śnieżek łykasz.Drzewa, płoty, ulicew dal biegną, w głąb tumanu,sama pośród śnieżycystoisz na skrzyżowaniu.Woda spływa po włosach,w rękawy i za kołnierz,i krople niby rosarozbłyskują, ogromne.I te kosmyki płowerozświetlają twarz całą,chustkę na twojej głowie,paltocik wyszarzały.Znieg na rzęsach ci stajał,w oczach twych smutek, miła,postać twa się wydajejak gdyby z jednej bryły.Jak gdyby ktoś żelazemzmoczonym w antymoniejednym cięciem mnie raził,tobą po sercu ciął mnie.Na zawsze zapamiętamwidok twarzy twej smutnej,toteż mi obojętne,że świat jest tak okrutny.Stąd też dwoi się ciąglecała ta noc w śnieżycy -między nami nie mogęprzeprowadzić granicy.Lecz kim jesteś, powiedz,jeśli z lat, skąd idziemy,pozostały obmowy,a nas na świecie nie ma?Przełożył Seweryn Pollak18GWIAZDA WIGILIJNADął wicher ze świstem.I było Dzieciątkuzbyt chłodno w stajence, w odludnym zakątkuna zboczu urwistym.Wół swoim oddechem niemowlę ogrzewał -bo zwierzę też stałow pieczarze pod skałą,i ciepły obłoczek jasełka ogrzewał.Z kożuchów strzepnąwszy wczepione pazdzierzei ostki jęczmieniawyrwani z uśpieniaw dal patrzyli ze wzgórza pasterze.A w dali był cmentarz, śnieg biały za czarnymparkanem, mogiły,drąg w zaspie pochyłyi niebo gwiazdziste nad polem cmentarnym.I gdzieś tam nieśmiało jak lampka oliwnau stróża w okienkumrugała po ciemkuna drodze do Betlejem gwiazda przedziwna.Jak suchy stóg siana płonęła, dalekaod nieba i Boga,jak nagła pożogaod iskry w obejściu, jak pożar sąsieka.Wznosiła się stertą palącej się słomypośrodku kosmosu,wstrząsając nim stosuwidokiem, tej gwiazdy wśród gwiazd nieznajomej.Był znak jakiś w łuny rosnącej czerwieni.I brnęli w ponowietrzej astrologowieniezwykłych płomieni wezwaniem zbawieni.Szły juczne wielbłądy z darami na grzbiecie.Drobnymi kroczkami w uprzęży swej osłyszły w dół, niepokazne, z stromizny wyniosłej.A rzeczy, co potem się zdarzą na świecie,jak zjawy przyszłości wschodziły i rosły.I myśli, i sny ze stulecia w stulecie,muzea, galerie, pózniejsze ich dzieje,i wróżki psotliwe, i zli czarodzieje,i wszystkie na świecie choinki, sny dzieci.I drżenie palących się świeczek, łańcuchy,i blask cały, którym anielski włos świeci.i wściekłe podmuchy, wiatr mrozny i suchy.i jabłka, i bombki w złocistej zamieci.Staw częścią się krył za olszyną nad brzegiem,a część było świetnie stąd widać pod śniegiemzza drzew, których gawron na gniezdzie swym strzeże.I mogli się dobrze przypatrzyć pasterze,jak idą po grobli wielbłądy szeregiem.I rzekli pasterze: Ruszajmy stąd biegiemi w dobrej cudowi pokłońmy się wierze.Po śniegu człapali zziajani z gorąca,jak płatki mikowe w postaci skrząc bladejślad bosych stóp biegł za sadyby osady.Pod gwiazdą jaśniejszą niż świeca płonącaowczarki warczały na skrzące się ślady.Noc miała coś z baśni.I coraz to z bokucień niepostrzeżenie przyłączał się w mrokudo brnącej po śnieżnym wydmuchu gromady.Lękając się zdrady zwalniały psy krokui lgnęły do ludzi w przeczuciu zagłady.A w ciżbie tej, w tłumie, gdzie ludzie szli prości,z innymi ciągnęli gościńcem anieli,co, choć niewidzialni w swej bezcielesności,ślad stopy co krok odciskali na bieli.Lud stłoczył się cały u skalnej przeszkody.Zwitało już.Cedrów się pnie rysowały.A ktoście wy, ludzie? Maryja im powie. My plemię pastusze i nieba posłowie.Obojgu wam przyszliśmy śpiewać dla chwały. Nie tłoczcie się tak, narobicie tu szkody!.W szarówce przedświtu jak popiół zetlałejdreptali owczarze niepomni swej trzody,kłócili się piesi z konnymi u wozui u wydrążonej pojące się kłodyryczały wielbłądy i osły wierzgały.Zwitało już.Z nieba szarego dzień młodyomiatał gwiazd resztki jak sadze z powały.I tylko trzech mędrców za wrota zagrodywpuściła Maryja pod niski strop skały.A on jaśniejący w dębowym spał żłobiejak promień miesiąca na dnie dziupli suchej.Warg oślich dotknięcie i wołu na sobieczuł oddech, co grzał jak baranie kożuchy.Zniżając głos w cieniu się trzej ustawilisłów z trudem szukając w półmroku stajenki.Aż nagle w ciemnościach ktoś wszedł w pewnej chwilii mędrca od jaseł odsunął ruch ręki,a ten się obejrzał: to w postać Panienkiod progu wpatrzyła się gwiazda Wigilii.Przełożył Adam Pomorski19ZWITZnaczyłeś wszystko w moim losie.A potem wojna i ruina -na długo, długo w tym chaosieo tobie wszelki słuch zaginął.Aż głos twój, głos twój, który zamarł,po latach znowu mnie poruszył.Czytałem nocą twój testament,ożyłem jak z omdlenia duszy.Do ludzi śpieszno mi, do tłumu,w ranne krzątania i zajęcia,i w tej gonitwie nierozumnejrad bym ich zmusić do klęknięcia.I oto razem z nimi biegnę,jak gdybym po raz pierwszy wyszedł,na tę ulicę, całą w śniegu,i na wymarłej jezdni ciszę.Wstają i palą światła, pijąherbatę, spieszą do tramwaju,i miasto w ciągu kilku minutsamego siebie nie poznaje.Po bramach zamieć sieci wiążeze spadających ptaków; wszyscyśpieszą się, biegną, aby zdążyćna czas, nie zjadłszy, nie dopiwszy.Ja za nich wszystkich czuję, za nich,jak gdybym cały był w ich skórze,taję, jak słońcem śnieg nagrzany,to znowu się jak niebo chmurzę.Ze mną są ludzie bez nazwiska.Piecuchów, dzieci, drzew sąsiedztwo,Jam zwyciężony przez nich wszystkich -i tylko w tym moje zwycięstwo.Przełożył Wiesław Karczewski20CUDDo Jeruzalem od Betanii stronyszedł wczesnych przeczuć smutkiem udręczony.Cierń wypalony sterczał z nagiej skały,dym z chat pobliskich nie zbłądził pod skłony,wrzące powietrze, potok skamieniały,Morza Martwego spokój nie zmącony.Z goryczą morza gorycz szła w zawody.Sam, otoczony tylko obłokami,w kurzawie drogi do czyjejś zagrodyzmierzał do miasta, by zejść się z uczniami.Idąc wciąż w głębsze wpadał zamyślenie,aż piołun buchnął z pola zbolałego.Wszystko ucichło.Dookoła niegoobjęło obszar u stóp odrętwienie.Splątane wszystko: piach, żar, a do tegojaszczurek roje, zdroje i strumienie.Figowiec obok górował nad szlakiem,lecz fig nie było wśród gałęzi, liści [ Pobierz całość w formacie PDF ]