[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Zapomniałeś o rozpaczy. Ja. Nie czujesz się aż tak podle jak powinieneś, prawda? Co? Nie czujesz się aż tak podle, jak chciałbyś się czuć. Co ty możesz wiedzieć. A jednak to prawda. Mądrala.Kim ty jesteś? Jakimś pieprzonym psychiatrą? Spróbuj sam odpowiedzieć na pytanie. Dobrze.Czuję się.Czułem się wczoraj podle.Tak podle, że chcia-łem umrzeć. Tak, wiem.A jak teraz się czujesz? Słuchaj, nie potrafię poradzić sobie. Czy nie czujesz pewnej ulgi? Ulgi? Tak.Czy nie pozbyłeś się tego ciężaru kochania Maggie, tęsknie-nia za Maggie, opłakiwania Maggie.Czy nie jest go teraz jakby mniej.Jak myślisz? Myślę, że pieprzysz. A jednak nie czujesz się tak podle, jak powinieneś był się czuć.Dlaczego? Nie wiem. Jeśli jest coś, co się za tym kryje, jeśli jest jakiś powód, dla którego273wyrzuciłeś tę butelkę, jeśli jest gdzieś pocieszenie, ratunek, to co nim jest? Nie mam pojęcia. Zastanów się. Nie wiem. Pomyśl. Nie wiem. No, nieszczęsny idioto. Laura.Poszedł do budki telefonicznej na rogu i zadzwonił do niej.Określiłmiejsce, gdzie się znajduje.Powiedziała, że po niego przyjedzie.Stanąłprzy krawężniku, a kiedy się odwrócił, zobaczył czterech mężczyzn.Jednym z nich był Marcus Archangel.Przy następnej przecznicy stałazaparkowana duża limuzyna. Boże - pomyślał Deacon.- Akurat teraz, kiedy jestem w tak dosko-nałej formie.Zaczął uciekać.Chociaż zupełnie nie miał sił, wyprzedził ich o dwa-dzieścia metrów, ponieważ nie spodziewali się, że tak szybko zareaguje.Powiedziano im, że będzie pijany.Archangel wrzasnął na nich, ale nieruszył się z miejsca.Było wpół do dziesiątej i wciąż było widno.Deaconnie mógł liczyć na to, że ukryje się pod osłoną ciemności.Skręcił za róg izaczął rozglądać się za jakąś bramą, ale żadnej w pobliżu nie było.Lu-dzie gapili się i rozstępowali się, żeby przepuścić biegnących.Nikt niemiał zamiaru udzielić mu pomocy; jedną z podstawowych zasad życia wmieście było nieangażowanie się w takie sprawy.Deacon mógł być jed-nak pewny, że na ulicy nie będą do niego strzelać.Spodziewali się, żewsadzą go do samochodu bez specjalnych trudności - jak jakiegoś włó-częgę, kompletnie pijanego.Paru znudzonych przechodniów zatrzymasię na chwilę, żeby popatrzeć na incydent i zapomni o wszystkim, gdytylko limuzyna zniknie im z oczu.Na następnej ulicy był duży ruch.Zwolnił natychmiast i zaczął iść statecznym krokiem.Ludzie nie mająochoty odgrywać bohaterów, ale na pewno nie omieszkaliby donieść ozabójstwie.Po chwili miał już obok siebie czterech goniących go mężczyzn.274Jeden z nich powiedział:- Doskonale, koleś, teraz zawrócisz i pójdziesz grzecznie do samo-chodu.Nie próbuj żadnych sztuczek, bo zginiesz.- Deacon nie wierzyłmu, ale nie było szans, żeby ich zgubić.Prędzej czy pózniej złapią go.Gdziekolwiek się uda, pójdą wraz z nim, a z tyłu będzie wolno jechałsamochód, czekający na dodatkowego pasażera.Niedaleko skrzyżowania, z którego telefonował, w przyzwoitej od-ległości od limuzyny, był pub, przed którym stało kilka drewnianychławek.Deacon pospiesznie usiadł na jednej z nich.Jego prześladowcystanęli.Jeden z nich zapytał:- Dlaczego sprawiasz trudności? Jaką ci to teraz robi różnicę? -Usiedli obok: jeden przy nim, inni naprzeciwko.Nadszedł rozpromie-niony Archangel.- Chyba nie masz wyjścia, Deacon.- Mogę się stąd nie ruszać.- Poczekamy razem z tobą.- Mogę zawołać policję.Archangel uśmiechnął się.- I co wtedy? Poprosiłbyś o areszt? Powiedziałbyś o heroinie, któ-rą ci nielegalnie pożyczono, i o gliniarzu przekupionym dziesięciomakawałkami?Deacon nie odpowiedział.Próbował obserwować ulicę tak, żeby te-go nie zauważyli. Dziesięć minut - kalkulował.- Może osiem, możedwanaście. Nie był daleko od domu, ale Laura była marnym kierowcą.Wypatrywał białego volkswagena.- No, Deacon - powiedział Archangel z nutą ironii.- Załóżmy, że zmuszę cię, żebyś mnie zabił tutaj.- Masz rację - nie chcę tego.Jednak zrobię to, jeśli nie będę miałinnego wyjścia.Kilkanaście osób potwierdzi, że byłem gdzie indziej.Część z nich to powszechnie szanowani obywatele.Parę minut, może nawet mniej.Deacon ukrył twarz w dłoniach.- Najpierw muszę się napić - powiedział.Przez szpary między palcamipatrzył na jezdnię.275- Deacon.Nie wygłupiaj się.- Muszę się napić.- Jego głos brzmiał niewyraznie spod zaciśnię-tych na twarzy dłoni.- No tak, rozumiem.Potrzebujesz klina - uśmiechnął się Archan-gel.- Proszę bardzo.Co chcesz? - Skinął ręką i jeden z goryli poderwałsię na równe nogi.- Szkocką - zażądał Deacon.- Podwójną.- Siedział w milczeniu,dopóki nie przyniesiono drinka.Archangel wyciągnął rękę i wziął szklankę od kelnera.Postawił jąostrożnie przed Deaconem.- Tylko nie siorb - powiedział.Zatłoczone ulice; albo zgubiła kluczyki.Deacon westchnął i pod-niósł szklankę.Właśnie w tym momencie zobaczył volkswagena skrę-cającego w ulicę, przy której stała budka telefoniczna [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
. Zapomniałeś o rozpaczy. Ja. Nie czujesz się aż tak podle jak powinieneś, prawda? Co? Nie czujesz się aż tak podle, jak chciałbyś się czuć. Co ty możesz wiedzieć. A jednak to prawda. Mądrala.Kim ty jesteś? Jakimś pieprzonym psychiatrą? Spróbuj sam odpowiedzieć na pytanie. Dobrze.Czuję się.Czułem się wczoraj podle.Tak podle, że chcia-łem umrzeć. Tak, wiem.A jak teraz się czujesz? Słuchaj, nie potrafię poradzić sobie. Czy nie czujesz pewnej ulgi? Ulgi? Tak.Czy nie pozbyłeś się tego ciężaru kochania Maggie, tęsknie-nia za Maggie, opłakiwania Maggie.Czy nie jest go teraz jakby mniej.Jak myślisz? Myślę, że pieprzysz. A jednak nie czujesz się tak podle, jak powinieneś był się czuć.Dlaczego? Nie wiem. Jeśli jest coś, co się za tym kryje, jeśli jest jakiś powód, dla którego273wyrzuciłeś tę butelkę, jeśli jest gdzieś pocieszenie, ratunek, to co nim jest? Nie mam pojęcia. Zastanów się. Nie wiem. Pomyśl. Nie wiem. No, nieszczęsny idioto. Laura.Poszedł do budki telefonicznej na rogu i zadzwonił do niej.Określiłmiejsce, gdzie się znajduje.Powiedziała, że po niego przyjedzie.Stanąłprzy krawężniku, a kiedy się odwrócił, zobaczył czterech mężczyzn.Jednym z nich był Marcus Archangel.Przy następnej przecznicy stałazaparkowana duża limuzyna. Boże - pomyślał Deacon.- Akurat teraz, kiedy jestem w tak dosko-nałej formie.Zaczął uciekać.Chociaż zupełnie nie miał sił, wyprzedził ich o dwa-dzieścia metrów, ponieważ nie spodziewali się, że tak szybko zareaguje.Powiedziano im, że będzie pijany.Archangel wrzasnął na nich, ale nieruszył się z miejsca.Było wpół do dziesiątej i wciąż było widno.Deaconnie mógł liczyć na to, że ukryje się pod osłoną ciemności.Skręcił za róg izaczął rozglądać się za jakąś bramą, ale żadnej w pobliżu nie było.Lu-dzie gapili się i rozstępowali się, żeby przepuścić biegnących.Nikt niemiał zamiaru udzielić mu pomocy; jedną z podstawowych zasad życia wmieście było nieangażowanie się w takie sprawy.Deacon mógł być jed-nak pewny, że na ulicy nie będą do niego strzelać.Spodziewali się, żewsadzą go do samochodu bez specjalnych trudności - jak jakiegoś włó-częgę, kompletnie pijanego.Paru znudzonych przechodniów zatrzymasię na chwilę, żeby popatrzeć na incydent i zapomni o wszystkim, gdytylko limuzyna zniknie im z oczu.Na następnej ulicy był duży ruch.Zwolnił natychmiast i zaczął iść statecznym krokiem.Ludzie nie mająochoty odgrywać bohaterów, ale na pewno nie omieszkaliby donieść ozabójstwie.Po chwili miał już obok siebie czterech goniących go mężczyzn.274Jeden z nich powiedział:- Doskonale, koleś, teraz zawrócisz i pójdziesz grzecznie do samo-chodu.Nie próbuj żadnych sztuczek, bo zginiesz.- Deacon nie wierzyłmu, ale nie było szans, żeby ich zgubić.Prędzej czy pózniej złapią go.Gdziekolwiek się uda, pójdą wraz z nim, a z tyłu będzie wolno jechałsamochód, czekający na dodatkowego pasażera.Niedaleko skrzyżowania, z którego telefonował, w przyzwoitej od-ległości od limuzyny, był pub, przed którym stało kilka drewnianychławek.Deacon pospiesznie usiadł na jednej z nich.Jego prześladowcystanęli.Jeden z nich zapytał:- Dlaczego sprawiasz trudności? Jaką ci to teraz robi różnicę? -Usiedli obok: jeden przy nim, inni naprzeciwko.Nadszedł rozpromie-niony Archangel.- Chyba nie masz wyjścia, Deacon.- Mogę się stąd nie ruszać.- Poczekamy razem z tobą.- Mogę zawołać policję.Archangel uśmiechnął się.- I co wtedy? Poprosiłbyś o areszt? Powiedziałbyś o heroinie, któ-rą ci nielegalnie pożyczono, i o gliniarzu przekupionym dziesięciomakawałkami?Deacon nie odpowiedział.Próbował obserwować ulicę tak, żeby te-go nie zauważyli. Dziesięć minut - kalkulował.- Może osiem, możedwanaście. Nie był daleko od domu, ale Laura była marnym kierowcą.Wypatrywał białego volkswagena.- No, Deacon - powiedział Archangel z nutą ironii.- Załóżmy, że zmuszę cię, żebyś mnie zabił tutaj.- Masz rację - nie chcę tego.Jednak zrobię to, jeśli nie będę miałinnego wyjścia.Kilkanaście osób potwierdzi, że byłem gdzie indziej.Część z nich to powszechnie szanowani obywatele.Parę minut, może nawet mniej.Deacon ukrył twarz w dłoniach.- Najpierw muszę się napić - powiedział.Przez szpary między palcamipatrzył na jezdnię.275- Deacon.Nie wygłupiaj się.- Muszę się napić.- Jego głos brzmiał niewyraznie spod zaciśnię-tych na twarzy dłoni.- No tak, rozumiem.Potrzebujesz klina - uśmiechnął się Archan-gel.- Proszę bardzo.Co chcesz? - Skinął ręką i jeden z goryli poderwałsię na równe nogi.- Szkocką - zażądał Deacon.- Podwójną.- Siedział w milczeniu,dopóki nie przyniesiono drinka.Archangel wyciągnął rękę i wziął szklankę od kelnera.Postawił jąostrożnie przed Deaconem.- Tylko nie siorb - powiedział.Zatłoczone ulice; albo zgubiła kluczyki.Deacon westchnął i pod-niósł szklankę.Właśnie w tym momencie zobaczył volkswagena skrę-cającego w ulicę, przy której stała budka telefoniczna [ Pobierz całość w formacie PDF ]