[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z bezwładnym ramieniem, omywanym przez gorącą krew, powstał i spojrzał do tyłu.Pani Ahar stała tuż za nim.- Po co przyszedłeś, Morderco? - zapytała głucho.- Nie chciałeś mnie za życia.Zapragnąłeś po śmierci? A więc jestem.Przygryzł wargę, bo rana poraziła nowym bólem.- Zostaw - powiedział łagodnie, gdy podeszła z ogromnym wahaniem, jakby się bała, żeznów ją odtrąci, jak tylekroć przed dwoma wiekami.- Jesteśmy zamknięci.A twoją magię,zdaje się, zabrał ze sobą ten głupiec.Odwróciła się gwałtownie i pośród burzy czarnych włosów ujrzał aksamitną wstążkę,którą było przewiązanych kilka pasm.Dwa olbrzymie rubiny kołysały się u jej końców.- Moja magia jest tam, gdzie ja jestem, Morderco i nie wiem, co zabrał ten człowieczek -rzekła, znów zwrócona ku niemu.- Powiedz mi jasno, że jesteśmy razem, a wyjdziemy stądnatychmiast i spalimy całe to przeklęte księstwo.Chyba że wolisz uciec, jak tamten?Ciekawam, cóż takiego zobaczył.- Chyba wiem - rzekł Hamirez.- Ale każdy widzi to, co zobaczyć pragnie.Najgorzej, gdyktoś widzi w życiu samo zło i nie chce nic, jak tylko z nim walczyć.Oto zło dopiero: walka zmajakami. - A ty? Nie widzisz we mnie zła? - zapytała.Ogarnął wzrokiem jej delikatną twarz i czarne oczy - podłużne, zalotne.Dotknąłspojrzeniem pełnych warg.- Każdy widzi to, co chce zobaczyć - powtórzył.Pochodnia dogasała.- Czy jesteśmy razem, Morderco?- Dzięki panu hrabiemu.Tak.PUSTE NIEBOMała, cuchnąca brudem izba pełna była wieśniaków.Odepchnął na boki tych, co stali przydrzwiach.- Z drogi.Usłyszano go pośród stłumionego gwaru i pospiesznie zrobiono przejście.Postąpił trzykroki, ostatni był powolny i krótki.Wisiała nieruchoma i sztywna, z rękami związanymi na plecach i głową opuszczoną napiersi.Nie dostrzegł śladów krwi na jej odzieniu.Nie zobaczył niczego, co mogłobyświadczyć o walce, jaką stoczyła.Na zewnątrz tupotały kopyta wielu koni.W sieni zadudniły ciężkie kroki, ktoś stanął wdrzwiach i zaraz ruszył ku środkowi izby.Dwaj wysocy, odziani w czerń mężczyzni z rapierami przy boku, stali ramie przy ramieniu,przyglądając się i milcząc.Izba pustoszała szybko.Gdy zostali sami, zbliżyli się do sznura.Pierwszy mężczyzna wyciągnął dłoń i delikatnieuniósł martwą głowę kobiety.Patrzyli przez chwilę, potem przytrzymali ciało i odcięli sznur.Sztywne zwłoki spoczęły na podłodze.- Przerażona.- rzekł cicho mężczyzna, który przyjechał jako drugi; był nieco wyższy odpierwszego i chyba starszy.Spojrzeli po sobie.Potem przyklękli bez słowa i kolejno pochylili się nad martwymciałem.Starszy mężczyzna zdjął z szyi zabitej owalny złoty medalion; młodszy, złożywszypocałunek na zimnym czole, szybko uniósł rękę do twarzy.Na grzbiecie dłoni pozostał drobny,wilgotny ślad.IOparłem plecy o ścianę.Ostrze dotykało szyi; odwróciłem głowę pod jego lekkim, alestanowczym naciskiem.Mój przeciwnik cofnął się i opuścił prawicę.- Dziw, panie - rzekł z powagą - żeśmy się dotąd nie spotkali.Bóg mi świadkiem, że niechcę zabić kogoś, kto tak robi szpadą.Niepodobna, byś był rzezimieszkiem.Cofnął broń i stał, uderzając klingą po otwartej dłoni.Podparłem się rapierem, ale to niewystarczyło, by ulżyć zranionej nodze; giętkie ostrze nie mogło być dobrą pomocą.Szlachcicwsunął broń do pochwy i ujął mnie pod ramię.- Wyjdzmy na powietrze - powiedział.- Trzeba światła, by opatrzyć ranę.Słońce rozwiesiło w mrocznym wnętrzu sieć promieni, spływał po nich kurz.Rozbryzniętena posadzce plamy blasku były dziełem wielkich i małych szczelin pod sufitem.Wszędziewokół walał się gruz: cegły, martwe tynki i próchno.Upływające dni wygryzły w posadzkachczarne dziury-pułapki.Omijając je, przemierzyliśmy kilka komnat, by wkrótce odnalezćwyjście na dziedziniec.Tonął w słońcu.Usiadłem na kamieniu pod murem i zzuiem but.Mężczyzna pomógł mi opatrzyć ranę.Byłabolesna, ale powierzchowna.- Nie należysz pan do tej dzielnej młodzieży, która mdleje na sam widok krwi - ocenił.-Masz postawę, twarz, a zdaje się, że i naturę żołnierza.Odstąpił nagle pół kroku, unosząc brwi.- Ale czemu stale pan milczysz? Na Boga, nie jest pan człowiekiem, którego miałem tuzastać.Jest pan.Czy zgaduję?Pokazałem mu rapier, tak by ujrzał monogramy na głowicy rękojeści.Rzucił na nie okiem.- Pułkownik Bon-Arpat!Skłoniłem lekko głowę.Poważna, niemłoda już twarz mężczyzny była teraz żywymobrazem zdumienia i zakłopotania [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Z bezwładnym ramieniem, omywanym przez gorącą krew, powstał i spojrzał do tyłu.Pani Ahar stała tuż za nim.- Po co przyszedłeś, Morderco? - zapytała głucho.- Nie chciałeś mnie za życia.Zapragnąłeś po śmierci? A więc jestem.Przygryzł wargę, bo rana poraziła nowym bólem.- Zostaw - powiedział łagodnie, gdy podeszła z ogromnym wahaniem, jakby się bała, żeznów ją odtrąci, jak tylekroć przed dwoma wiekami.- Jesteśmy zamknięci.A twoją magię,zdaje się, zabrał ze sobą ten głupiec.Odwróciła się gwałtownie i pośród burzy czarnych włosów ujrzał aksamitną wstążkę,którą było przewiązanych kilka pasm.Dwa olbrzymie rubiny kołysały się u jej końców.- Moja magia jest tam, gdzie ja jestem, Morderco i nie wiem, co zabrał ten człowieczek -rzekła, znów zwrócona ku niemu.- Powiedz mi jasno, że jesteśmy razem, a wyjdziemy stądnatychmiast i spalimy całe to przeklęte księstwo.Chyba że wolisz uciec, jak tamten?Ciekawam, cóż takiego zobaczył.- Chyba wiem - rzekł Hamirez.- Ale każdy widzi to, co zobaczyć pragnie.Najgorzej, gdyktoś widzi w życiu samo zło i nie chce nic, jak tylko z nim walczyć.Oto zło dopiero: walka zmajakami. - A ty? Nie widzisz we mnie zła? - zapytała.Ogarnął wzrokiem jej delikatną twarz i czarne oczy - podłużne, zalotne.Dotknąłspojrzeniem pełnych warg.- Każdy widzi to, co chce zobaczyć - powtórzył.Pochodnia dogasała.- Czy jesteśmy razem, Morderco?- Dzięki panu hrabiemu.Tak.PUSTE NIEBOMała, cuchnąca brudem izba pełna była wieśniaków.Odepchnął na boki tych, co stali przydrzwiach.- Z drogi.Usłyszano go pośród stłumionego gwaru i pospiesznie zrobiono przejście.Postąpił trzykroki, ostatni był powolny i krótki.Wisiała nieruchoma i sztywna, z rękami związanymi na plecach i głową opuszczoną napiersi.Nie dostrzegł śladów krwi na jej odzieniu.Nie zobaczył niczego, co mogłobyświadczyć o walce, jaką stoczyła.Na zewnątrz tupotały kopyta wielu koni.W sieni zadudniły ciężkie kroki, ktoś stanął wdrzwiach i zaraz ruszył ku środkowi izby.Dwaj wysocy, odziani w czerń mężczyzni z rapierami przy boku, stali ramie przy ramieniu,przyglądając się i milcząc.Izba pustoszała szybko.Gdy zostali sami, zbliżyli się do sznura.Pierwszy mężczyzna wyciągnął dłoń i delikatnieuniósł martwą głowę kobiety.Patrzyli przez chwilę, potem przytrzymali ciało i odcięli sznur.Sztywne zwłoki spoczęły na podłodze.- Przerażona.- rzekł cicho mężczyzna, który przyjechał jako drugi; był nieco wyższy odpierwszego i chyba starszy.Spojrzeli po sobie.Potem przyklękli bez słowa i kolejno pochylili się nad martwymciałem.Starszy mężczyzna zdjął z szyi zabitej owalny złoty medalion; młodszy, złożywszypocałunek na zimnym czole, szybko uniósł rękę do twarzy.Na grzbiecie dłoni pozostał drobny,wilgotny ślad.IOparłem plecy o ścianę.Ostrze dotykało szyi; odwróciłem głowę pod jego lekkim, alestanowczym naciskiem.Mój przeciwnik cofnął się i opuścił prawicę.- Dziw, panie - rzekł z powagą - żeśmy się dotąd nie spotkali.Bóg mi świadkiem, że niechcę zabić kogoś, kto tak robi szpadą.Niepodobna, byś był rzezimieszkiem.Cofnął broń i stał, uderzając klingą po otwartej dłoni.Podparłem się rapierem, ale to niewystarczyło, by ulżyć zranionej nodze; giętkie ostrze nie mogło być dobrą pomocą.Szlachcicwsunął broń do pochwy i ujął mnie pod ramię.- Wyjdzmy na powietrze - powiedział.- Trzeba światła, by opatrzyć ranę.Słońce rozwiesiło w mrocznym wnętrzu sieć promieni, spływał po nich kurz.Rozbryzniętena posadzce plamy blasku były dziełem wielkich i małych szczelin pod sufitem.Wszędziewokół walał się gruz: cegły, martwe tynki i próchno.Upływające dni wygryzły w posadzkachczarne dziury-pułapki.Omijając je, przemierzyliśmy kilka komnat, by wkrótce odnalezćwyjście na dziedziniec.Tonął w słońcu.Usiadłem na kamieniu pod murem i zzuiem but.Mężczyzna pomógł mi opatrzyć ranę.Byłabolesna, ale powierzchowna.- Nie należysz pan do tej dzielnej młodzieży, która mdleje na sam widok krwi - ocenił.-Masz postawę, twarz, a zdaje się, że i naturę żołnierza.Odstąpił nagle pół kroku, unosząc brwi.- Ale czemu stale pan milczysz? Na Boga, nie jest pan człowiekiem, którego miałem tuzastać.Jest pan.Czy zgaduję?Pokazałem mu rapier, tak by ujrzał monogramy na głowicy rękojeści.Rzucił na nie okiem.- Pułkownik Bon-Arpat!Skłoniłem lekko głowę.Poważna, niemłoda już twarz mężczyzny była teraz żywymobrazem zdumienia i zakłopotania [ Pobierz całość w formacie PDF ]