[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Domki były małe, a kradziony towar" - byle jaki.Ani na chwilę niebudził naszego zainteresowania.Razem z bratem postanowiliśmy zanieść tyle łupów, ile udzwi-gniemy, na plac przed szkołą.Nasi koledzy już tam złożyli swoje.Były to nędzne worki z żywno-ścią.Mogła nam ona zapewnić dość długie przetrwanie, ale nic poza tym.Chłopcy byli wymęcze-ni i chyba wstydzili się swej zdobyczy.Pogadaliśmy o tym, co się udało znalezć, a potem poszli-śmy po resztę łupów.- Ej! - krzyknął nagle mój brat.- Spójrz tam.Moje zwiotczałe mięśnie w jednej chwili napięły się jak struny, a krew uderzyła do głowy.Przedresztką naszego" dobra stał wpatrzony w nas młody Koreańczyk z workiem ryżu na ramieniu.Ogarnęła mnie panująca w dolinie cisza, słyszałem tylko nagłe głuche okrzyki kolegów i jakby w tlewidziałem przedwieczorne słońce.Powoli zbliżałem się do napastnika z utkwionym w niego wzro-kiem; paliła mnie skóra na całym ciele.Worek ryżu zsunął mu się z ramienia, Koreańczyk pochyliłgłowę i przyczaił się - wtedy na niego skoczyłem.Pierwsza gwałtowna walka bez tchu - paznokcie wbite w skórę, napierające na siebie ciała, splą-tane nogi.Upadliśmy na bruk i tarzaliśmy się po nim bezgłośnie, kopiąc się i kłując nawzajem łok-ciami.Walczyliśmy w milczeniu, zajadle.Ciało młodego Koreańczyka silnie pachniało.Był niepraw-dopodobnie ciężki.Przygniatał mnie, łokciem przyciskając mi prawą rękę do ziemi.Nie mogłem sięruszyć.Tłuste palce wbiły mi się w nozdrza, krew spłynęła po szczęce.Nie mogłem wydobyć gło-wy spod jego klatki piersiowej.On jednak też był unieruchomiony i też dyszał już ciężko.Wycią-gnąłem lewą rękę, rozwarłem palce i wbiłem je w ziemię.Usłyszałem zbliżające się kroki bratai grozne pomruki Koreańczyka, a potem poczułem, że brat wciska mi w dłoń kamień.Uderzyłemprzeciwnika w kark tak uzbrojoną pięścią.Koreański chłopiec jęknął, zwiotczał i zsunął się ze mnie.Wstałem, trzymając się dłonią za nos.Mój wróg, o krągłej twarzy dziecka, grubych, mięsistych wargach i łagodnych, wąskich oczach, pa-trzył na mnie.Już miałem kopnąć go w splot słoneczny, ale opuściłem nogę i odwróciłem się dobrata, który wycofał się pod przydrożne drzewa.Trzymał dłonie na biodrach i gapił się na nas okrą-głymi, pełnymi łez oczyma.Przywołałem go ruchem głowy, by zebrał resztę naszych rzeczy, ale powstrzymałem go, gdychciał też zabrać porzucony przez Koreańczyka worek ryżu.Już mi na tym nie zależało.Potem ru-szyliśmy z powrotem pod górę.Nasz wróg wciąż leżał i obserwował każdy nasz gest.- Silny jesteś, bracie - powiedział wysokim głosem brat.Twarz miał mokrą od łez.- On też - powiedziałem i obróciłem się, brocząc krwią z nosa na nasz łup.Koreańczyk utykał i uginał się pod ciężarem swego worka.Był już na krótkim, wąskim, niewy-brukowanym mostku przez dolinę.Pewnie wracał do domu, do koreańskiej osady po drugiej stro-nie góry.Pomyślałem sobie, że nie tylko my zostaliśmy sami, i zaczęło budzić się we mnie nieja-sne uczucie.Ale krew ciągle lała mi się z nosa, pomyślałem, że jeżeli nie odchylę głowy do tyłu,będę miał krew na piersi, na rękach i na żywności też.Mój brat nie mógł już wytrzymać, zostawiłmnie z tyłu i popędził opowiedzieć innym o mojej niespodziewanej walce z Koreańczykiem.Zwiadomość, że w okolicy zostali jeszcze inni ludzie, zaniepokoiła moich kolegów, a wieczoremznalezliśmy kolejnego porzuconego sąsiada".Właśnie urządzaliśmy się w swoich domach i przygotowywaliśmy kolację.Każdy wziął ten dom,który podobał mu się najbardziej.My z bratem wybraliśmy sobie budynek na zboczu nad szkolnymplacem; w czas żniw służył chyba za spichlerz.W sieni z klepiskiem leżały puste worki na słomęi na ziarno; niska izba miała służyć nam za mieszkanie.Wnieśliśmy do środka zdobytą żywnośći stary koc w kwiaty.Ja przyniosłem trochę chrustu i ułożyłem stos na klepisku, a mój brat wykopałparę warzyw z poletka za domem.W sąsiednim gospodarstwie znalazł garnek.Włożyliśmy do nie-go pokrojone warzywa, suszoną rybę i parę garści ryżu i poszliśmy po wodę do pompy przed szko-łą.Przed magazynem kłębił się tłum chłopców, którzy zaglądali do środka przez otwarte drzwi.Wie-czorne słońce rzucało fioletowy cień na ich niedojrzałe, choć krzepkie ciała, napierające na siebieprzed wejściem, ale tam jakby zamierające ze zdziwienia.Podbiegliśmy obaj.W ciemnym maga-zynie zobaczyliśmy martwe ciało, okryte całunem, i siedzącą obok dziewczynkę, otępiałą, lecz bar-dzo nam wrogą.Patrzyłem na nią ja, patrzyli inni.Wszyscy dyszeliśmy ciężko.Mimo woli wes-tchnąłem ze zdziwienia.- Ją też zostawili - powiedział podekscytowany Minami niskim, rozgorączkowanym głosem, prze-pychając się do mnie przez tłum chłopców.- Nawet nie zdążyli pogrzebać jej matki, bo zaraz ucie-kli.A to dranie!- No - powiedziałem i wciąż patrzyłem na małą, nieruchomą głowę dziewczynki, na jej zwróco-ne na nas przestraszone oczy i na widoczne pod jej bezwładnie opadającą jak więdnąca roślina rę-ką czoło leżącego trupa.Powietrze z zewnątrz, zabarwione złotym blaskiem wieczoru, właśnie za-czynało wpadać do środka.- Powąchaj, jak śmierdzi.- Minami pociągnął nosem.- Tak samo jak zdechły pies.- Kto je tu znalazł?- Ktoś chciał tu spać - zaśmiał się podniecony.- Ktoś chciał tu z nimi spać.Z martwą kobietąi ogłupiałą dziewczyną.- No, nie gapcie się - powiedziałem z odrazą, myśląc o ustach dziewczynki, wpółotwartych z lę-ku, o jej różowych dziąsłach i napiętych, drgających policzkach; była brudna i nieładna.Nie miałemteż ochoty patrzeć na trupa.- Kto otworzył, niech teraz zamyka - powiedział Minami.Gdy jeden z kolegów ze strachem podszedł do drzwi, twarz dziewczynki wykrzywiła się, jakbymała zaraz miała się rozpłakać.Potem.gdy drzwi już się zamknęły, usłyszeliśmy jej szloch.Dziew-czynka natychmiast stała się dla nas tajemnicą.Wielką tajemnicą.Drzwi zacięły się i nie chciałyzamknąć do końca, a nasz kolega przestał się z nimi mocować - ramiona trzęsły mu się z panicz-nego strachu.Chwilę jeszcze postaliśmy tam, ale zrobiło się jakoś strasznie.Z ciężkim sercem wró-ciliśmy do swoich domów i do gotowania kolacji.Razem z bratem rozpaliliśmy ułożone na klepisku drewno, ustawiliśmy garnek na niewielkimogniu i czekając na posiłek, głodni jak wilki, rozmawialiśmy o naszej kłopotliwej sąsiadce [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Domki były małe, a kradziony towar" - byle jaki.Ani na chwilę niebudził naszego zainteresowania.Razem z bratem postanowiliśmy zanieść tyle łupów, ile udzwi-gniemy, na plac przed szkołą.Nasi koledzy już tam złożyli swoje.Były to nędzne worki z żywno-ścią.Mogła nam ona zapewnić dość długie przetrwanie, ale nic poza tym.Chłopcy byli wymęcze-ni i chyba wstydzili się swej zdobyczy.Pogadaliśmy o tym, co się udało znalezć, a potem poszli-śmy po resztę łupów.- Ej! - krzyknął nagle mój brat.- Spójrz tam.Moje zwiotczałe mięśnie w jednej chwili napięły się jak struny, a krew uderzyła do głowy.Przedresztką naszego" dobra stał wpatrzony w nas młody Koreańczyk z workiem ryżu na ramieniu.Ogarnęła mnie panująca w dolinie cisza, słyszałem tylko nagłe głuche okrzyki kolegów i jakby w tlewidziałem przedwieczorne słońce.Powoli zbliżałem się do napastnika z utkwionym w niego wzro-kiem; paliła mnie skóra na całym ciele.Worek ryżu zsunął mu się z ramienia, Koreańczyk pochyliłgłowę i przyczaił się - wtedy na niego skoczyłem.Pierwsza gwałtowna walka bez tchu - paznokcie wbite w skórę, napierające na siebie ciała, splą-tane nogi.Upadliśmy na bruk i tarzaliśmy się po nim bezgłośnie, kopiąc się i kłując nawzajem łok-ciami.Walczyliśmy w milczeniu, zajadle.Ciało młodego Koreańczyka silnie pachniało.Był niepraw-dopodobnie ciężki.Przygniatał mnie, łokciem przyciskając mi prawą rękę do ziemi.Nie mogłem sięruszyć.Tłuste palce wbiły mi się w nozdrza, krew spłynęła po szczęce.Nie mogłem wydobyć gło-wy spod jego klatki piersiowej.On jednak też był unieruchomiony i też dyszał już ciężko.Wycią-gnąłem lewą rękę, rozwarłem palce i wbiłem je w ziemię.Usłyszałem zbliżające się kroki bratai grozne pomruki Koreańczyka, a potem poczułem, że brat wciska mi w dłoń kamień.Uderzyłemprzeciwnika w kark tak uzbrojoną pięścią.Koreański chłopiec jęknął, zwiotczał i zsunął się ze mnie.Wstałem, trzymając się dłonią za nos.Mój wróg, o krągłej twarzy dziecka, grubych, mięsistych wargach i łagodnych, wąskich oczach, pa-trzył na mnie.Już miałem kopnąć go w splot słoneczny, ale opuściłem nogę i odwróciłem się dobrata, który wycofał się pod przydrożne drzewa.Trzymał dłonie na biodrach i gapił się na nas okrą-głymi, pełnymi łez oczyma.Przywołałem go ruchem głowy, by zebrał resztę naszych rzeczy, ale powstrzymałem go, gdychciał też zabrać porzucony przez Koreańczyka worek ryżu.Już mi na tym nie zależało.Potem ru-szyliśmy z powrotem pod górę.Nasz wróg wciąż leżał i obserwował każdy nasz gest.- Silny jesteś, bracie - powiedział wysokim głosem brat.Twarz miał mokrą od łez.- On też - powiedziałem i obróciłem się, brocząc krwią z nosa na nasz łup.Koreańczyk utykał i uginał się pod ciężarem swego worka.Był już na krótkim, wąskim, niewy-brukowanym mostku przez dolinę.Pewnie wracał do domu, do koreańskiej osady po drugiej stro-nie góry.Pomyślałem sobie, że nie tylko my zostaliśmy sami, i zaczęło budzić się we mnie nieja-sne uczucie.Ale krew ciągle lała mi się z nosa, pomyślałem, że jeżeli nie odchylę głowy do tyłu,będę miał krew na piersi, na rękach i na żywności też.Mój brat nie mógł już wytrzymać, zostawiłmnie z tyłu i popędził opowiedzieć innym o mojej niespodziewanej walce z Koreańczykiem.Zwiadomość, że w okolicy zostali jeszcze inni ludzie, zaniepokoiła moich kolegów, a wieczoremznalezliśmy kolejnego porzuconego sąsiada".Właśnie urządzaliśmy się w swoich domach i przygotowywaliśmy kolację.Każdy wziął ten dom,który podobał mu się najbardziej.My z bratem wybraliśmy sobie budynek na zboczu nad szkolnymplacem; w czas żniw służył chyba za spichlerz.W sieni z klepiskiem leżały puste worki na słomęi na ziarno; niska izba miała służyć nam za mieszkanie.Wnieśliśmy do środka zdobytą żywnośći stary koc w kwiaty.Ja przyniosłem trochę chrustu i ułożyłem stos na klepisku, a mój brat wykopałparę warzyw z poletka za domem.W sąsiednim gospodarstwie znalazł garnek.Włożyliśmy do nie-go pokrojone warzywa, suszoną rybę i parę garści ryżu i poszliśmy po wodę do pompy przed szko-łą.Przed magazynem kłębił się tłum chłopców, którzy zaglądali do środka przez otwarte drzwi.Wie-czorne słońce rzucało fioletowy cień na ich niedojrzałe, choć krzepkie ciała, napierające na siebieprzed wejściem, ale tam jakby zamierające ze zdziwienia.Podbiegliśmy obaj.W ciemnym maga-zynie zobaczyliśmy martwe ciało, okryte całunem, i siedzącą obok dziewczynkę, otępiałą, lecz bar-dzo nam wrogą.Patrzyłem na nią ja, patrzyli inni.Wszyscy dyszeliśmy ciężko.Mimo woli wes-tchnąłem ze zdziwienia.- Ją też zostawili - powiedział podekscytowany Minami niskim, rozgorączkowanym głosem, prze-pychając się do mnie przez tłum chłopców.- Nawet nie zdążyli pogrzebać jej matki, bo zaraz ucie-kli.A to dranie!- No - powiedziałem i wciąż patrzyłem na małą, nieruchomą głowę dziewczynki, na jej zwróco-ne na nas przestraszone oczy i na widoczne pod jej bezwładnie opadającą jak więdnąca roślina rę-ką czoło leżącego trupa.Powietrze z zewnątrz, zabarwione złotym blaskiem wieczoru, właśnie za-czynało wpadać do środka.- Powąchaj, jak śmierdzi.- Minami pociągnął nosem.- Tak samo jak zdechły pies.- Kto je tu znalazł?- Ktoś chciał tu spać - zaśmiał się podniecony.- Ktoś chciał tu z nimi spać.Z martwą kobietąi ogłupiałą dziewczyną.- No, nie gapcie się - powiedziałem z odrazą, myśląc o ustach dziewczynki, wpółotwartych z lę-ku, o jej różowych dziąsłach i napiętych, drgających policzkach; była brudna i nieładna.Nie miałemteż ochoty patrzeć na trupa.- Kto otworzył, niech teraz zamyka - powiedział Minami.Gdy jeden z kolegów ze strachem podszedł do drzwi, twarz dziewczynki wykrzywiła się, jakbymała zaraz miała się rozpłakać.Potem.gdy drzwi już się zamknęły, usłyszeliśmy jej szloch.Dziew-czynka natychmiast stała się dla nas tajemnicą.Wielką tajemnicą.Drzwi zacięły się i nie chciałyzamknąć do końca, a nasz kolega przestał się z nimi mocować - ramiona trzęsły mu się z panicz-nego strachu.Chwilę jeszcze postaliśmy tam, ale zrobiło się jakoś strasznie.Z ciężkim sercem wró-ciliśmy do swoich domów i do gotowania kolacji.Razem z bratem rozpaliliśmy ułożone na klepisku drewno, ustawiliśmy garnek na niewielkimogniu i czekając na posiłek, głodni jak wilki, rozmawialiśmy o naszej kłopotliwej sąsiadce [ Pobierz całość w formacie PDF ]