[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był zmęczony.Ale nie chciałspać, nie wypadało bowiem spać przy pracy, nawet jeżeli praca polegała tylko na czekaniu.Przypomniał sobie noce spędzone przy destylowaniu w warsztacie Baldiniego: uczernionysadzą alembik, pełgający ogień, cichy dzwięk kapania, gdy destylat poczynał spływać zchłodzącej rurki do flaszki.Od czasu do czasu trzeba było poprawić ogień, dolać wody,podstawić nową flaszkę, wymienić wyczerpany surowiec.A jednak zawsze miał wrażenie, żeczuwa się nie ze względu na te sporadyczne czynności, ale że to czuwanie ma jakiś własnysens.Nawet tu, w tym pokoju, kiedy proces odbywał się sam z siebie, a niewczesnesprawdzanie, odwrócenie i poruszenie wonnego tobołka mogłoby tylko zaszkodzić, nawetteraz - zdawało się Grenouille'owi - jego czuwanie było czymś ważnym.Sen naraziłby naszwank ducha pomyślności.Zresztą mimo zmęczenia czuwanie i czekanie przychodziło mu z łatwością.Takieczekanie lubił.Lubił je też przy tamtych dwudziestu czterech dziewczętach, ponieważ niebyło to żadne tępe odczekiwanie ani tęskne wyczekiwanie, lecz czekanie towarzyszące, pełnesensu, poniekąd czynne.W czasie tego czekania coś się dokonywało.Dokonywała się rzecznajważniejsza.I chociaż nie on sam tego dokonywał, to jednak dokonywało się to za jegosprawą.Dał z siebie, co miał najlepszego.Użył całego swego kunsztu.Nie popełniłnajmniejszego błędu.Było to niezrównane dzieło.I uwieńczy je sukces.Musi tylko jeszczeparę godzin poczekać.To czekanie dawało mu najgłębszą satysfakcję.Nigdy w życiu nie czułsię tak dobrze, nie był tak spokojny, tak wewnętrznie uładzony, w takiej zgodzie z samymsobą - nawet wtedy, w górskiej jaskini - jak w czasie tych godzin zawodowego przestoju,kiedy w najgłębszą noc siedział przy swoich ofiarach i czuwając czekał.Jedynie w tychmomentach w jego posępnym mózgu rodziły się myśli niemal pogodne.Rzecz dziwna, myśli te nigdy nie wybiegały w przyszłość.Nie myślał o zapachu, jakizbierze za parę godzin, nie myślał o perfumach, na które złożą się aury dwudziestu pięciudziewcząt, nie myślał o dalszych planach.Przypominał sobie kolejne etapy swego życia, oddomu madame Gaillard i wilgotno-gorącego tchnienia drewna aż po swą dzisiejszą wyprawędo małej, woniejącej rybami wioski La Napoule.Wspominał garbarza Grimala, wspominałGiuseppe Baldiniego, markiza de la Taillade-Espinasse.Wspominał miasto Paryż, jego po-tężny, mieniący się tysiącem odcieni odór, wspominał rudowłosą dziewczynę z rue desMarais, otwarte przestrzenie, lekkie podmuchy wiatru, lasy.Wspominał także górę wOwernii - bynajmniej nie unikał tego wspomnienia - swoją jaskinię, bezludny przestwór.Wspominał także swoje sny.I wszystko wspominał z wielkim upodobaniem.Ba, kiedy takcofał się pamięcią wstecz, zdawało mu się, iż jest człowiekiem obdarzonym wyjątkowymszczęściem i że przeznaczenie wiodło go wprawdzie pokrętnymi, ale koniec końcówwłaściwymi drogami - czyż inaczej mógłby znalezć się tutaj, w tej ciemnej izbie, u celuswych pragnień? Tak, jeżeli się dobrze zastanowić, był zaiste jednostką uprzywilejowaną.Zdjęło go wzruszenie, uczucie pokory i wdzięczności. Dziękuję ci - rzekł cicho -dziękuję ci, Janie Baptysto Grenouille, że jesteś taki, jaki jesteś! Tak przejęty był samymsobą.Potem zamknął powieki - nie po to, by spać, ale by w zupełnym spokoju oddać się tejświętej nocy.Pokój zstąpił w jego serce.Ale zdawało mu się, że pokój panuje także dookołaniego.Pachniało spokojnym snem niańki w sąsiedniej izbie, pełnym satysfakcji snem An-toniego Richisa z drugiej strony korytarza, błogim snem oberżysty, parobków, psów,zwierząt w stajni, całej wioski i morza.Wiatr ustał.Wszędzie panowała cisza.Nic nie mąciłospokoju.i Raz wygiął stopę w bok i dotknął delikatnie stopy Laury.A właściwie nie jej stopy,tylko spowijającego ją płótna nasączonego tłuszczem, który chłonął teraz jej zapach, jejcudowny zapach, jego zapach.46Gdy odezwały się pierwsze głosy ptasie - a więc jeszcze na dobrą chwilę przedbrzaskiem - wstał i dokonał ostatnich czynności.Rozwinął płótno i ściągnął je z nieżywejdziewczyny jak plaster.Tłuszcz odlepiał się łatwo od skóry.Tylko w zakamarkachprzylgnęły jakieś resztki, i te musiał zebrać szpatułką.Pozostałe ślady tłuszczu usunął własnąkoszulką Laury, którą na koniec wytarł jeszcze całe ciało od stóp do głowy, tak dokładnie, żeze skóry starły się nawet drobne kluseczki wydzieliny porów, a wraz z nimi ostatnie strzępki ikosmyczki jej wonności.Teraz dopiero była dla niego naprawdę martwa, wyblakła i zwiędłajak odpadki kwiatów.Cisnął koszulkę na uwonnione płótno, w którym i tylko w nim - żyła jeszcze Laura,dorzucił nocny strój, włosy i zwinął wszystko w mały, szczelny tłumoczek, który wetknąłsobie pod pachę.Nie zadał sobie trudu, by przykryć leżące na łóżku zwłoki.I chociaż czerńnocnego nieba przeszła już w szary granat poranku, a w pokoju poczęły się rysować konturysprzętów, nie rzucił w stronę łóżka ani jednego spojrzenia, aby przynajmniej raz w życiuzobaczyć ją oczyma.Nie interesowała go jej postać.Jako ciało już dla niego nie istniała,jedynie jako bezcielesny zapach.A ten miał pod pachą i zabierał ze sobą.Cicho wyśliznął się na gzyms pod oknem i zszedł po drabinie na dół.Na dworzeznowu wiał wiatr, a niebo rozjaśniło się i zalewało okolicę chłodnym, ciemnobłękitnymświatłem.W pół godziny pózniej służąca zaczęła rozpalać pod kuchnią.Gdy wyszła przeddom po drzewo, zobaczyła przystawioną drabinę, ale była zbyt zaspana, by jej to dało domyślenia.Tuż po szóstej wzeszło słońce.Wynurzało się z morza ogromne i złocistoczerwonespomiędzy dwóch wysp.Niebo było bezchmurne.Zaczynał się wspaniały wiosenny dzień.Richis, którego pokój położony był od zachodu, obudził się o siódmej.Po razpierwszy od miesięcy wyspał się naprawdę znakomicie i wbrew swoim zwyczajom przezkwadrans jeszcze leżał, przeciągał się i wzdychał z rozkoszy oraz nasłuchiwał przyjemnychodgłosów z kuchni.Gdy potem wstał, otworzył okno na roścież, zobaczył, że jest pięknapogoda, odetchnął rzezwym, aromatycznym powietrzem poranka, usłyszał szum fal, jegodobry humor spotęgował się wprost bez miary, i Richis stulił wargi i zagwizdał wesołąmelodię.Pogwizdywał przy ubieraniu się i nadal pogwizdując wyszedł z pokoju i lekkimkrokiem, jak na skrzydłach, przebył korytarz dzielący go od drzwi córki.Zapukał.Zapukałjeszcze raz, cicho, aby jej nie przestraszyć.Nie było odpowiedzi.Richis uśmiechnął się.Niezdziwiło go wcale, że Laura jeszcze śpi.Ostrożnie wsunął klucz do dziurki i odsunął rygiel, cicho, zupełnie cicho, w trosce,aby jej nie zbudzić, pragnąc niemal namiętnie zastać ją jeszcze we śnie, z którego obudzi jąpocałunkiem, jeszcze raz, ostatni raz, nim odda ją innemu mężczyznie.Drzwi odskoczyły, Richis wszedł do środka i promienie słońca ugodziły go prosto wtwarz.Zdawało się, że pokój wypełniony jest płynnym srebrem, wszystko lśniło, i z bólu namoment musiał zamknąć oczy.Gdy je znowu otworzył, zobaczył Laurę leżącą na łóżku, nagą, martwą, ostrzyżoną dogołej skóry i olśniewająco białą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Był zmęczony.Ale nie chciałspać, nie wypadało bowiem spać przy pracy, nawet jeżeli praca polegała tylko na czekaniu.Przypomniał sobie noce spędzone przy destylowaniu w warsztacie Baldiniego: uczernionysadzą alembik, pełgający ogień, cichy dzwięk kapania, gdy destylat poczynał spływać zchłodzącej rurki do flaszki.Od czasu do czasu trzeba było poprawić ogień, dolać wody,podstawić nową flaszkę, wymienić wyczerpany surowiec.A jednak zawsze miał wrażenie, żeczuwa się nie ze względu na te sporadyczne czynności, ale że to czuwanie ma jakiś własnysens.Nawet tu, w tym pokoju, kiedy proces odbywał się sam z siebie, a niewczesnesprawdzanie, odwrócenie i poruszenie wonnego tobołka mogłoby tylko zaszkodzić, nawetteraz - zdawało się Grenouille'owi - jego czuwanie było czymś ważnym.Sen naraziłby naszwank ducha pomyślności.Zresztą mimo zmęczenia czuwanie i czekanie przychodziło mu z łatwością.Takieczekanie lubił.Lubił je też przy tamtych dwudziestu czterech dziewczętach, ponieważ niebyło to żadne tępe odczekiwanie ani tęskne wyczekiwanie, lecz czekanie towarzyszące, pełnesensu, poniekąd czynne.W czasie tego czekania coś się dokonywało.Dokonywała się rzecznajważniejsza.I chociaż nie on sam tego dokonywał, to jednak dokonywało się to za jegosprawą.Dał z siebie, co miał najlepszego.Użył całego swego kunsztu.Nie popełniłnajmniejszego błędu.Było to niezrównane dzieło.I uwieńczy je sukces.Musi tylko jeszczeparę godzin poczekać.To czekanie dawało mu najgłębszą satysfakcję.Nigdy w życiu nie czułsię tak dobrze, nie był tak spokojny, tak wewnętrznie uładzony, w takiej zgodzie z samymsobą - nawet wtedy, w górskiej jaskini - jak w czasie tych godzin zawodowego przestoju,kiedy w najgłębszą noc siedział przy swoich ofiarach i czuwając czekał.Jedynie w tychmomentach w jego posępnym mózgu rodziły się myśli niemal pogodne.Rzecz dziwna, myśli te nigdy nie wybiegały w przyszłość.Nie myślał o zapachu, jakizbierze za parę godzin, nie myślał o perfumach, na które złożą się aury dwudziestu pięciudziewcząt, nie myślał o dalszych planach.Przypominał sobie kolejne etapy swego życia, oddomu madame Gaillard i wilgotno-gorącego tchnienia drewna aż po swą dzisiejszą wyprawędo małej, woniejącej rybami wioski La Napoule.Wspominał garbarza Grimala, wspominałGiuseppe Baldiniego, markiza de la Taillade-Espinasse.Wspominał miasto Paryż, jego po-tężny, mieniący się tysiącem odcieni odór, wspominał rudowłosą dziewczynę z rue desMarais, otwarte przestrzenie, lekkie podmuchy wiatru, lasy.Wspominał także górę wOwernii - bynajmniej nie unikał tego wspomnienia - swoją jaskinię, bezludny przestwór.Wspominał także swoje sny.I wszystko wspominał z wielkim upodobaniem.Ba, kiedy takcofał się pamięcią wstecz, zdawało mu się, iż jest człowiekiem obdarzonym wyjątkowymszczęściem i że przeznaczenie wiodło go wprawdzie pokrętnymi, ale koniec końcówwłaściwymi drogami - czyż inaczej mógłby znalezć się tutaj, w tej ciemnej izbie, u celuswych pragnień? Tak, jeżeli się dobrze zastanowić, był zaiste jednostką uprzywilejowaną.Zdjęło go wzruszenie, uczucie pokory i wdzięczności. Dziękuję ci - rzekł cicho -dziękuję ci, Janie Baptysto Grenouille, że jesteś taki, jaki jesteś! Tak przejęty był samymsobą.Potem zamknął powieki - nie po to, by spać, ale by w zupełnym spokoju oddać się tejświętej nocy.Pokój zstąpił w jego serce.Ale zdawało mu się, że pokój panuje także dookołaniego.Pachniało spokojnym snem niańki w sąsiedniej izbie, pełnym satysfakcji snem An-toniego Richisa z drugiej strony korytarza, błogim snem oberżysty, parobków, psów,zwierząt w stajni, całej wioski i morza.Wiatr ustał.Wszędzie panowała cisza.Nic nie mąciłospokoju.i Raz wygiął stopę w bok i dotknął delikatnie stopy Laury.A właściwie nie jej stopy,tylko spowijającego ją płótna nasączonego tłuszczem, który chłonął teraz jej zapach, jejcudowny zapach, jego zapach.46Gdy odezwały się pierwsze głosy ptasie - a więc jeszcze na dobrą chwilę przedbrzaskiem - wstał i dokonał ostatnich czynności.Rozwinął płótno i ściągnął je z nieżywejdziewczyny jak plaster.Tłuszcz odlepiał się łatwo od skóry.Tylko w zakamarkachprzylgnęły jakieś resztki, i te musiał zebrać szpatułką.Pozostałe ślady tłuszczu usunął własnąkoszulką Laury, którą na koniec wytarł jeszcze całe ciało od stóp do głowy, tak dokładnie, żeze skóry starły się nawet drobne kluseczki wydzieliny porów, a wraz z nimi ostatnie strzępki ikosmyczki jej wonności.Teraz dopiero była dla niego naprawdę martwa, wyblakła i zwiędłajak odpadki kwiatów.Cisnął koszulkę na uwonnione płótno, w którym i tylko w nim - żyła jeszcze Laura,dorzucił nocny strój, włosy i zwinął wszystko w mały, szczelny tłumoczek, który wetknąłsobie pod pachę.Nie zadał sobie trudu, by przykryć leżące na łóżku zwłoki.I chociaż czerńnocnego nieba przeszła już w szary granat poranku, a w pokoju poczęły się rysować konturysprzętów, nie rzucił w stronę łóżka ani jednego spojrzenia, aby przynajmniej raz w życiuzobaczyć ją oczyma.Nie interesowała go jej postać.Jako ciało już dla niego nie istniała,jedynie jako bezcielesny zapach.A ten miał pod pachą i zabierał ze sobą.Cicho wyśliznął się na gzyms pod oknem i zszedł po drabinie na dół.Na dworzeznowu wiał wiatr, a niebo rozjaśniło się i zalewało okolicę chłodnym, ciemnobłękitnymświatłem.W pół godziny pózniej służąca zaczęła rozpalać pod kuchnią.Gdy wyszła przeddom po drzewo, zobaczyła przystawioną drabinę, ale była zbyt zaspana, by jej to dało domyślenia.Tuż po szóstej wzeszło słońce.Wynurzało się z morza ogromne i złocistoczerwonespomiędzy dwóch wysp.Niebo było bezchmurne.Zaczynał się wspaniały wiosenny dzień.Richis, którego pokój położony był od zachodu, obudził się o siódmej.Po razpierwszy od miesięcy wyspał się naprawdę znakomicie i wbrew swoim zwyczajom przezkwadrans jeszcze leżał, przeciągał się i wzdychał z rozkoszy oraz nasłuchiwał przyjemnychodgłosów z kuchni.Gdy potem wstał, otworzył okno na roścież, zobaczył, że jest pięknapogoda, odetchnął rzezwym, aromatycznym powietrzem poranka, usłyszał szum fal, jegodobry humor spotęgował się wprost bez miary, i Richis stulił wargi i zagwizdał wesołąmelodię.Pogwizdywał przy ubieraniu się i nadal pogwizdując wyszedł z pokoju i lekkimkrokiem, jak na skrzydłach, przebył korytarz dzielący go od drzwi córki.Zapukał.Zapukałjeszcze raz, cicho, aby jej nie przestraszyć.Nie było odpowiedzi.Richis uśmiechnął się.Niezdziwiło go wcale, że Laura jeszcze śpi.Ostrożnie wsunął klucz do dziurki i odsunął rygiel, cicho, zupełnie cicho, w trosce,aby jej nie zbudzić, pragnąc niemal namiętnie zastać ją jeszcze we śnie, z którego obudzi jąpocałunkiem, jeszcze raz, ostatni raz, nim odda ją innemu mężczyznie.Drzwi odskoczyły, Richis wszedł do środka i promienie słońca ugodziły go prosto wtwarz.Zdawało się, że pokój wypełniony jest płynnym srebrem, wszystko lśniło, i z bólu namoment musiał zamknąć oczy.Gdy je znowu otworzył, zobaczył Laurę leżącą na łóżku, nagą, martwą, ostrzyżoną dogołej skóry i olśniewająco białą [ Pobierz całość w formacie PDF ]