[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prosimy nie zostawiać wpokojach cennych przedmiotów - napisano na kartce.- Można je zdeponować w sejfie dyrektora.Pro-376szę zwracać się do okienka: Różne".Spojrzała na zegarek.Miała dosyć czasu, żeby zejść na parter,a skoro już tam będzie, może również zamówić taksówkę.Kiedy wróciła do salonu, przeszklone drzwi z korytarza otwarły się i do środka weszło kilkuubranych w zielone liberie mężczyzn, którzy bez słowa pozdrowili ją skinieniem głów.Pierwszy niósłstos śnieżnobiałych ręczników, a na nich rolki papieru toaletowego i kostki mydła.Następny, spowityulotnym zapachem kamfory, dzwigał poduszki oraz naręcze poskładanych starannie obrusów.Za nimpojawił się mężczyzna z wyściełanym aksamitem krzesłem i bogato zdobioną lampą.Ostatni uginałsię pod naręczami kolorowych kwiatów.Zelda stała nieruchomo i w milczeniu obserwowała, jak służba hotelowa sprawnie porusza się popomieszczeniu, rozkładając przyniesione rzeczy.Niczym grupa dekoratorów pracujących międzykolejnymi scenami, szybko i bezszelestnie przeobrazili pokój.Złota brokatowa narzuta przykryłakanapę, ławę ozdobił haftowany lniany obrus, a lampkę ustawiono tak, by rzucała różowe światło naaksamitne krzesło.Całości dopełniały kwiaty, porozmieszczane na stolach i półkach: piękne dzbany zirysami i azaliami, opadającymi gałązkami wistarii i pnącego jaśminu.Po wykonaniu zadaniamężczyzni wyszli.%7ładen z nich nie odezwał się ani słowem, nie wyciągnął ręki po napiwek.Wszyscyprzesyłali jej tylko cieple spojrzenia, jakby witali starego przyjaciela.Droga do Everest House była wyraznie nowa - szeroka i gładka - ale nie prowadziła wśród domów,chat ani gospodarstw, tylko przez gęsty las, w którym rosły wysokie, kwitnące drzewa i gęste krzewy.Zwiatło dzienne szybko znikało.Mgła, która wcześniej spowijała horyzont, teraz okrywała wszystkogrubym, szarym cieniem, przyspieszając nadejście nocy.Zelda poprawiła chustę, naciągając ją jeszcze bardziej na twarz.Przypomniała sobie Anandi, któraobojętnie wpatry-377wała się w pustą przestrzeń, i próbowała ją naśladować.Miała nowego taksówkarza.Nie starał sięuchwycić jej spojrzenia ani się nie odzywał, nawet wtedy gdy dyrektor hotelu wyjaśnił mu, że klientkawybiera się do Everest House, ale chce wysiąść nieco wcześniej, w miejscu, w którym nikt nie będziemógł jej zobaczyć, a po dwóch godzinach kierowca ma ją odebrać z tego samego miejsca.Taksówkarzlekko skinął głową, a kiedy zjechał na pobocze, żeby wysadzić Zel-dę, znów kiwnął głową i usadowiłsię wygodnie, żeby na nią zaczekać.Dziewczyna powędrowała szybko w stronę zakrętu.Była zupełnie spokojna, chociaż miałaproblemy z logicznym myśleniem i ułożeniem jakiegoś planu.Pokonawszy zakręt, zatrzymała się, widząc, że znajduje się na krawędzi naturalnego amfiteatru,który tworzy głęboką nieckę opadającą aż do miejsca, gdzie teren gwałtownie się urywał.Tamwłaśnie, tuż nad przepaścią, stał duży biały budynek.Jego marmurowe kolumny i ozdobionegzymsami ściany lekko jaśniały w półmroku.Z okien sączyło się miłe, jasne światło.Zelda domyśliłasię, że to Wielka Sala, miejsce, w którym odbywa się satsanga.Odwróciła głowę, by wychwycić ciche odgłosy, które docierały z budynku.Było to coś międzyśpiewem a monotonną recytacją przy wtórze bębenków i dzwonków - delikatnych, a mimo to silnychjak bicie serca unoszące się nad ziemią.Wiatr zatrzepotał jej chustą, sprawiając, że materiał otarł się opoliczek.Zaczęła schodzić w dół, klucząc między niskimi krzewami, wśród których gdzieniegdzieleżały duże, jasne kamienie.Całość wyglądała jak naturalny ogród, zadbany, lecz rosnący dziko.Cośjej to przypominało.Wciągnęła powoli powietrze w płuca.Otoczenie przywodziło na myśl miejsce,w którym dorastała: wyspę z wyrzezbionymi przez wiatry wrzosowiskami i odsłoniętymigranitowymi skałami, które wznosiły się jak odwieczne znaki.37828Blask księżyca w pełni oświetla! Zeldzie drogę przez skalny ogród.Szla powoli między kamieniamii niskimi krzewami.Z deptanych przez nią liści unosił się zapach roślin, a ostre gałązki czepiały się jejchusty.Nieruchome wrony siedziały na pobliskich drzewach.Zbliżywszy się do budynku, zauważyła, że obok niego rozrzucone są inne zabudowania, wzniesionewzdłuż urwiska.Wszystkie były ciemne, drzwi i okna tworzyły czarny wzór na tle szarychkamiennych ścian.Od skalnego ogrodu, drogi i lasu oddzielało je wysokie żelazne ogrodzenie;główny budynek przypominał gigantyczną stróżówkę, przez którą wiodła jedyna droga na terenkompleksu.Po dotarciu do drogi Zelda zauważyła, że muzyka i śpiew ustały i słychać było tylko jej kroki nakamiennym bruku, kiedy szła w stronę budynku.Szerokie drzwi wejściowe były zamknięte.Zelda zatrzymała się przed nimi i spojrzała w góręwysokiego portalu.Po obu stronach płonęły spirytusowe lampki, wokół których wirowały chmaryowadów tańczących w blasku żółtoniebie-skich płomieni.Lampki oświetlały białą fasadę, ozdobionądekoracyjnym fryzem z kwiatów, pawi i drzew, namalowanych miękkimi liniami i wysadzanychklejnotami w kolorach lapis-lazuli, jadeitu i karneolu.Całość przypominała bajkowy pałac na skrajugęstego lasu; złudzenie, które zniknie wraz z nadejściem świtu.W kręgu światła rzucanego przez lampy stał długi stojak na obuwie, a na nim sandały, botki, klapki,aksamitne pantofelki, a nawet szpilki.Zelda zdjęła sandały i zmarszczyła w zdziwieniu czoło,wciskając swoje obuwie między dwie pary reeboków.Dochodziła dopiero siódma, ale najwyrazniejwszyscy przyszli wcześniej.Zelda nie mogła zgubić się w tłumie; musiała otworzyć drzwi i wejść dośrodka sama.Poprawiła chustę tak, by materiał zakrył jej twarz, i owinęła ciasno jej końce wokół sie-379bie, żeby zabezpieczyć się przed chłodnym wieczornym powietrzem.W pobliżu rozległ się krzykpawia, pojedyncza, smutna skarga.Jakby w odpowiedzi z budynku dobiegi śpiew.Podeszła do wysokich, malowanych na niebiesko drzwi.Pchnęła je obiema rękami, ale ani drgnęły.Potem zauważyła zarys mniejszych drzwi w dolnej części jednego ze skrzydeł.Tym razem ponaciśnięciu klamki pojawiła się szczelina, która cicho się powiększała, jakby zapraszając przybyłą.Dziewczyna przekroczyła próg i znalazła się w środku domu.Panował tu chłód i półmrok, a powietrze było przesycone wonią słodkich, aromatycznych perfumshahastra, zapachem niewiedzy i palonego drewna.Nigdzie nie było widać żywej duszy.Zeldaznajdowała się w pustym przedsionku, w którym pod jedną ze ścian stał nakryty obrusem stół.Przyjrzała mu się, przechodząc obok, i zobaczyła paczuszki z kadzidełkami i węglem drzewnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Prosimy nie zostawiać wpokojach cennych przedmiotów - napisano na kartce.- Można je zdeponować w sejfie dyrektora.Pro-376szę zwracać się do okienka: Różne".Spojrzała na zegarek.Miała dosyć czasu, żeby zejść na parter,a skoro już tam będzie, może również zamówić taksówkę.Kiedy wróciła do salonu, przeszklone drzwi z korytarza otwarły się i do środka weszło kilkuubranych w zielone liberie mężczyzn, którzy bez słowa pozdrowili ją skinieniem głów.Pierwszy niósłstos śnieżnobiałych ręczników, a na nich rolki papieru toaletowego i kostki mydła.Następny, spowityulotnym zapachem kamfory, dzwigał poduszki oraz naręcze poskładanych starannie obrusów.Za nimpojawił się mężczyzna z wyściełanym aksamitem krzesłem i bogato zdobioną lampą.Ostatni uginałsię pod naręczami kolorowych kwiatów.Zelda stała nieruchomo i w milczeniu obserwowała, jak służba hotelowa sprawnie porusza się popomieszczeniu, rozkładając przyniesione rzeczy.Niczym grupa dekoratorów pracujących międzykolejnymi scenami, szybko i bezszelestnie przeobrazili pokój.Złota brokatowa narzuta przykryłakanapę, ławę ozdobił haftowany lniany obrus, a lampkę ustawiono tak, by rzucała różowe światło naaksamitne krzesło.Całości dopełniały kwiaty, porozmieszczane na stolach i półkach: piękne dzbany zirysami i azaliami, opadającymi gałązkami wistarii i pnącego jaśminu.Po wykonaniu zadaniamężczyzni wyszli.%7ładen z nich nie odezwał się ani słowem, nie wyciągnął ręki po napiwek.Wszyscyprzesyłali jej tylko cieple spojrzenia, jakby witali starego przyjaciela.Droga do Everest House była wyraznie nowa - szeroka i gładka - ale nie prowadziła wśród domów,chat ani gospodarstw, tylko przez gęsty las, w którym rosły wysokie, kwitnące drzewa i gęste krzewy.Zwiatło dzienne szybko znikało.Mgła, która wcześniej spowijała horyzont, teraz okrywała wszystkogrubym, szarym cieniem, przyspieszając nadejście nocy.Zelda poprawiła chustę, naciągając ją jeszcze bardziej na twarz.Przypomniała sobie Anandi, któraobojętnie wpatry-377wała się w pustą przestrzeń, i próbowała ją naśladować.Miała nowego taksówkarza.Nie starał sięuchwycić jej spojrzenia ani się nie odzywał, nawet wtedy gdy dyrektor hotelu wyjaśnił mu, że klientkawybiera się do Everest House, ale chce wysiąść nieco wcześniej, w miejscu, w którym nikt nie będziemógł jej zobaczyć, a po dwóch godzinach kierowca ma ją odebrać z tego samego miejsca.Taksówkarzlekko skinął głową, a kiedy zjechał na pobocze, żeby wysadzić Zel-dę, znów kiwnął głową i usadowiłsię wygodnie, żeby na nią zaczekać.Dziewczyna powędrowała szybko w stronę zakrętu.Była zupełnie spokojna, chociaż miałaproblemy z logicznym myśleniem i ułożeniem jakiegoś planu.Pokonawszy zakręt, zatrzymała się, widząc, że znajduje się na krawędzi naturalnego amfiteatru,który tworzy głęboką nieckę opadającą aż do miejsca, gdzie teren gwałtownie się urywał.Tamwłaśnie, tuż nad przepaścią, stał duży biały budynek.Jego marmurowe kolumny i ozdobionegzymsami ściany lekko jaśniały w półmroku.Z okien sączyło się miłe, jasne światło.Zelda domyśliłasię, że to Wielka Sala, miejsce, w którym odbywa się satsanga.Odwróciła głowę, by wychwycić ciche odgłosy, które docierały z budynku.Było to coś międzyśpiewem a monotonną recytacją przy wtórze bębenków i dzwonków - delikatnych, a mimo to silnychjak bicie serca unoszące się nad ziemią.Wiatr zatrzepotał jej chustą, sprawiając, że materiał otarł się opoliczek.Zaczęła schodzić w dół, klucząc między niskimi krzewami, wśród których gdzieniegdzieleżały duże, jasne kamienie.Całość wyglądała jak naturalny ogród, zadbany, lecz rosnący dziko.Cośjej to przypominało.Wciągnęła powoli powietrze w płuca.Otoczenie przywodziło na myśl miejsce,w którym dorastała: wyspę z wyrzezbionymi przez wiatry wrzosowiskami i odsłoniętymigranitowymi skałami, które wznosiły się jak odwieczne znaki.37828Blask księżyca w pełni oświetla! Zeldzie drogę przez skalny ogród.Szla powoli między kamieniamii niskimi krzewami.Z deptanych przez nią liści unosił się zapach roślin, a ostre gałązki czepiały się jejchusty.Nieruchome wrony siedziały na pobliskich drzewach.Zbliżywszy się do budynku, zauważyła, że obok niego rozrzucone są inne zabudowania, wzniesionewzdłuż urwiska.Wszystkie były ciemne, drzwi i okna tworzyły czarny wzór na tle szarychkamiennych ścian.Od skalnego ogrodu, drogi i lasu oddzielało je wysokie żelazne ogrodzenie;główny budynek przypominał gigantyczną stróżówkę, przez którą wiodła jedyna droga na terenkompleksu.Po dotarciu do drogi Zelda zauważyła, że muzyka i śpiew ustały i słychać było tylko jej kroki nakamiennym bruku, kiedy szła w stronę budynku.Szerokie drzwi wejściowe były zamknięte.Zelda zatrzymała się przed nimi i spojrzała w góręwysokiego portalu.Po obu stronach płonęły spirytusowe lampki, wokół których wirowały chmaryowadów tańczących w blasku żółtoniebie-skich płomieni.Lampki oświetlały białą fasadę, ozdobionądekoracyjnym fryzem z kwiatów, pawi i drzew, namalowanych miękkimi liniami i wysadzanychklejnotami w kolorach lapis-lazuli, jadeitu i karneolu.Całość przypominała bajkowy pałac na skrajugęstego lasu; złudzenie, które zniknie wraz z nadejściem świtu.W kręgu światła rzucanego przez lampy stał długi stojak na obuwie, a na nim sandały, botki, klapki,aksamitne pantofelki, a nawet szpilki.Zelda zdjęła sandały i zmarszczyła w zdziwieniu czoło,wciskając swoje obuwie między dwie pary reeboków.Dochodziła dopiero siódma, ale najwyrazniejwszyscy przyszli wcześniej.Zelda nie mogła zgubić się w tłumie; musiała otworzyć drzwi i wejść dośrodka sama.Poprawiła chustę tak, by materiał zakrył jej twarz, i owinęła ciasno jej końce wokół sie-379bie, żeby zabezpieczyć się przed chłodnym wieczornym powietrzem.W pobliżu rozległ się krzykpawia, pojedyncza, smutna skarga.Jakby w odpowiedzi z budynku dobiegi śpiew.Podeszła do wysokich, malowanych na niebiesko drzwi.Pchnęła je obiema rękami, ale ani drgnęły.Potem zauważyła zarys mniejszych drzwi w dolnej części jednego ze skrzydeł.Tym razem ponaciśnięciu klamki pojawiła się szczelina, która cicho się powiększała, jakby zapraszając przybyłą.Dziewczyna przekroczyła próg i znalazła się w środku domu.Panował tu chłód i półmrok, a powietrze było przesycone wonią słodkich, aromatycznych perfumshahastra, zapachem niewiedzy i palonego drewna.Nigdzie nie było widać żywej duszy.Zeldaznajdowała się w pustym przedsionku, w którym pod jedną ze ścian stał nakryty obrusem stół.Przyjrzała mu się, przechodząc obok, i zobaczyła paczuszki z kadzidełkami i węglem drzewnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]