[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A na nim, nasadzonyna czubek.Wysilił wzrok.Co to może być.?You took my lips, you took my loveNa Boga, co to może być?! Jakaś zepsuta lalka?so tenderly.Utwór zakończył się krystalicznym arpeggio, po którym rozległa się burza oklasków -na ten dźwięk Rulfo odwrócił głowę.Staruszka ukłoniła się, przesyłając mu w powietrzucałusa, którego odesłał jej z zachwytem.Kiedy ponownie odwrócił się do okna, ktoś zasunąłkotary.Nadal dręczyła go jakaś wątpliwość.Długo odkładane pytanie.Mające ścisły związekz tym, co przed chwilą widział.Pragnąc poznać odpowiedź, rozejrzał się wokół i zobaczył grubego, siwowłosegomężczyznę pijącego szampana.Podszedł do niego, otworzył usta i wydobył z siebie kilkanieartykułowanych dźwięków.Osobnik spojrzał nań z pogardą i oddalił się.Rulfo klął nasiebie w duchu za to, że zapomniał, iż stracił zdolność mówienia.Ktoś w salonie zaczął recytować Robaka zdobywcę Edgara Allana Poe.Poczuł sięskołowany.Światło zostało wyrugowane z jego oczu.Potykając się, zrobił kilka kroków, ażzderzył się z jakimś mężczyzną, który nie był ubrany w smoking, tylko w rodzaj długiegokaftana.Mężczyzna powiedział coś do niego, Rulfo próbował go przeprosić, ale przekonałsię, że nawet tego nie potrafi.Upadł na podłogę, na kolana, pośród gradu angielskich słów.Zamykając oczy, myślał o pytaniu, którego nie zdołał zadać.Odpowiedź na nie wydawała mu się coraz bardziej nagląca, jakby była kwestią życialub śmierci, jakby od niej zależało jego szczęście i przyszłość, oraz szczęście i przyszłośćwielu takich jak on.Zawsze było dwanaście.Dwanaście.Brakowało jednej.Chciał, żeby ktoś mu powiedział, gdzie była ta, której brakowało.XII.PRZEBUDZENIEPo osłuchaniu staruszka Ballesteros podniósł głowę.- Nie jest z panem tak źle, jak pan myśli, dziadku.Proszę nie robić takiej miny.Pacjent uśmiechnął się słabo, a jego żona, drobna babulinka o wyostrzonych rysach iw okularach na nosie, spojrzała w sufit i szepnęła coś w kierunku Boga.Ballesteros pomyślał,że Bóg i tak niechybnie zna prawdę: niewydolność oddechowa pacjenta pogorszyła się trochę,nie na tyle jednak, żeby się trzeba było martwić.To samo dotyczyło pogody.Listopadrozpoczął się posępnie: ciężkie szare chmury, które w żaden sposób nie mogły skroplić się wdeszcz, paradowały przed oknem gnane lodowatym wiatrem.Takie warunki wpływałyniezmiennie na pogorszenie stanu oskrzeli jego podopiecznych.Przypuszczał, że niewielkazmiana w metodzie leczenia poprawi stan zdrowia pacjentów.Jego to, niestety, nie dotyczyło.Potrzebuję czegoś więcej niż niewielkiej zmiany w metodzie leczenia, pomyślał.Odpowiedział uśmiechem na uśmiechy, którymi obdarzyło go żegnające sięmałżeństwo.Nagle poczuł na sobie wzrok Any; wpatrywały się w niego uważnie jejoliwkowe piękne oczy.- Kiepsko pan dziś wygląda - powiedziała pielęgniarka, kiedy para staruszków wyszła.- Lepiej niech się pan przyzna, co pan robił w weekend.Olśniewała go uśmiechniętym półksiężycem z kości słoniowej, oprawionym w śniadątwarz.Próbował żartować, jak zawsze, kiedy byli sami.- Przez całe życie źle znosiłem poniedziałki.To tylko dowód, że się nie zestarzałem.- Chyba nie jest pan chory?Zlekceważył pytanie.Zrobił to w niezwykle prosty sposób: pobłażliwym gestem ibudzącym zaufanie uśmiechem.Naraz zrozumiał, jak łatwo przychodzi mu kłamstwo.Wszyscy mu wierzyli.Wystarczyło się uśmiechnąć i potrząsnąć głową, żeby nikt nie poznałprawdy, żeby nikt nie odkrył mroku, w jakim się chronił.Takie były przywileje samotności iuprawianego zawodu.Ucieszył się, kiedy zarówno rozmowa, jak i wejście następnego pacjenta zostałyzakłócone dzwonkiem telefonu.Pielęgniarka musiała odebrać, a on zyskał na czasie izamknął na chwilę oczy.Choć wiedział, że jeśli to zrobilaswszystko powtórzy się od początku.- Doktorze.- Słucham.Znowu ją z o b a c z y, jak w ostatnich dniach.I znowu wszystko będzieprzerażające.- Dzwoni doktor Tejera, z miejskiego.Chce z panem porozmawiać o nowo przyjętympacjencie.las był snemSkinął głową i sięgnął po słuchawkę.Często dzwoniono z kliniki, żeby omówić z nimprzypadek jakiegoś pacjenta hospitalizowanego z tego czy innego powodu.Toteż dziękowałw myślach Tejerze za tę chwilę wytchnienia: oderwie się na moment od otaczających gociemności.Szybko jednak przekonał się, jak bardzo się mylił.To był głos z ciemności.Las był snem.Morzem, bezsennością.Ta osobliwa, dwuznaczna pewność prześladowała go przez jakiś czas.Kiedy zasypiał,wszystko stawało się nieruchome i mroczne.Jakby znalazł się w środku niezgłębionego lasu.Ale kiedy się budził, czuł, że unosi się na morzu, które spełniało wszystkie warunki, żeby nimbyć (tchnienie fal, światło, kołysanie, nieważkość), tyle tylko, że nie było w nim wody.Nagle, w którymś momencie, światło stało się pamięcią.I przeszyło go.Jak na ironię losu nastąpiło to w chwili, kiedy Caparrós (nazwisko, które widniało najednej z wielu prostokątnych Wizytówek unoszących się nad nim) powiedział do Tejery(kolejne nazwisko) coś w stylu: „Czuje się lepiej”.Usłyszawszy to, prawie wybuchnąłśmiechem, ponieważ właśnie tego dnia czuł się po raz pierwszy naprawdę ź l e.- Proszę wymienić ostatnią rzecz, jaką pan zapamiętał.- Ten szpital.- A zanim pan tu trafił?- Mój dom.- Gdzie pan mieszka?- Na ulicy Lomontano cztery, trzecie piętro, po lewej.Dobrze, mówili, bardzo dobrze.Potem zorientował się, że wszystko toczyło się w tensam absurdalny sposób: następnego dnia czuł się jeszcze g o r z e j, a mimo to Caparrós iTejera zdecydowali, że go wypiszą; kolejnego dnia jego stan „poprawił się diametralnie”,chociaż tkwił osaczony w przerażającym koszmarze wspomnień.Zdał sobie sprawę, żeCaparrós i Tejera - którzy nie byli już Wizytówkami, tylko Twarzami, a ściślej mówiącLekarzami - widzieli płomień [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.A na nim, nasadzonyna czubek.Wysilił wzrok.Co to może być.?You took my lips, you took my loveNa Boga, co to może być?! Jakaś zepsuta lalka?so tenderly.Utwór zakończył się krystalicznym arpeggio, po którym rozległa się burza oklasków -na ten dźwięk Rulfo odwrócił głowę.Staruszka ukłoniła się, przesyłając mu w powietrzucałusa, którego odesłał jej z zachwytem.Kiedy ponownie odwrócił się do okna, ktoś zasunąłkotary.Nadal dręczyła go jakaś wątpliwość.Długo odkładane pytanie.Mające ścisły związekz tym, co przed chwilą widział.Pragnąc poznać odpowiedź, rozejrzał się wokół i zobaczył grubego, siwowłosegomężczyznę pijącego szampana.Podszedł do niego, otworzył usta i wydobył z siebie kilkanieartykułowanych dźwięków.Osobnik spojrzał nań z pogardą i oddalił się.Rulfo klął nasiebie w duchu za to, że zapomniał, iż stracił zdolność mówienia.Ktoś w salonie zaczął recytować Robaka zdobywcę Edgara Allana Poe.Poczuł sięskołowany.Światło zostało wyrugowane z jego oczu.Potykając się, zrobił kilka kroków, ażzderzył się z jakimś mężczyzną, który nie był ubrany w smoking, tylko w rodzaj długiegokaftana.Mężczyzna powiedział coś do niego, Rulfo próbował go przeprosić, ale przekonałsię, że nawet tego nie potrafi.Upadł na podłogę, na kolana, pośród gradu angielskich słów.Zamykając oczy, myślał o pytaniu, którego nie zdołał zadać.Odpowiedź na nie wydawała mu się coraz bardziej nagląca, jakby była kwestią życialub śmierci, jakby od niej zależało jego szczęście i przyszłość, oraz szczęście i przyszłośćwielu takich jak on.Zawsze było dwanaście.Dwanaście.Brakowało jednej.Chciał, żeby ktoś mu powiedział, gdzie była ta, której brakowało.XII.PRZEBUDZENIEPo osłuchaniu staruszka Ballesteros podniósł głowę.- Nie jest z panem tak źle, jak pan myśli, dziadku.Proszę nie robić takiej miny.Pacjent uśmiechnął się słabo, a jego żona, drobna babulinka o wyostrzonych rysach iw okularach na nosie, spojrzała w sufit i szepnęła coś w kierunku Boga.Ballesteros pomyślał,że Bóg i tak niechybnie zna prawdę: niewydolność oddechowa pacjenta pogorszyła się trochę,nie na tyle jednak, żeby się trzeba było martwić.To samo dotyczyło pogody.Listopadrozpoczął się posępnie: ciężkie szare chmury, które w żaden sposób nie mogły skroplić się wdeszcz, paradowały przed oknem gnane lodowatym wiatrem.Takie warunki wpływałyniezmiennie na pogorszenie stanu oskrzeli jego podopiecznych.Przypuszczał, że niewielkazmiana w metodzie leczenia poprawi stan zdrowia pacjentów.Jego to, niestety, nie dotyczyło.Potrzebuję czegoś więcej niż niewielkiej zmiany w metodzie leczenia, pomyślał.Odpowiedział uśmiechem na uśmiechy, którymi obdarzyło go żegnające sięmałżeństwo.Nagle poczuł na sobie wzrok Any; wpatrywały się w niego uważnie jejoliwkowe piękne oczy.- Kiepsko pan dziś wygląda - powiedziała pielęgniarka, kiedy para staruszków wyszła.- Lepiej niech się pan przyzna, co pan robił w weekend.Olśniewała go uśmiechniętym półksiężycem z kości słoniowej, oprawionym w śniadątwarz.Próbował żartować, jak zawsze, kiedy byli sami.- Przez całe życie źle znosiłem poniedziałki.To tylko dowód, że się nie zestarzałem.- Chyba nie jest pan chory?Zlekceważył pytanie.Zrobił to w niezwykle prosty sposób: pobłażliwym gestem ibudzącym zaufanie uśmiechem.Naraz zrozumiał, jak łatwo przychodzi mu kłamstwo.Wszyscy mu wierzyli.Wystarczyło się uśmiechnąć i potrząsnąć głową, żeby nikt nie poznałprawdy, żeby nikt nie odkrył mroku, w jakim się chronił.Takie były przywileje samotności iuprawianego zawodu.Ucieszył się, kiedy zarówno rozmowa, jak i wejście następnego pacjenta zostałyzakłócone dzwonkiem telefonu.Pielęgniarka musiała odebrać, a on zyskał na czasie izamknął na chwilę oczy.Choć wiedział, że jeśli to zrobilaswszystko powtórzy się od początku.- Doktorze.- Słucham.Znowu ją z o b a c z y, jak w ostatnich dniach.I znowu wszystko będzieprzerażające.- Dzwoni doktor Tejera, z miejskiego.Chce z panem porozmawiać o nowo przyjętympacjencie.las był snemSkinął głową i sięgnął po słuchawkę.Często dzwoniono z kliniki, żeby omówić z nimprzypadek jakiegoś pacjenta hospitalizowanego z tego czy innego powodu.Toteż dziękowałw myślach Tejerze za tę chwilę wytchnienia: oderwie się na moment od otaczających gociemności.Szybko jednak przekonał się, jak bardzo się mylił.To był głos z ciemności.Las był snem.Morzem, bezsennością.Ta osobliwa, dwuznaczna pewność prześladowała go przez jakiś czas.Kiedy zasypiał,wszystko stawało się nieruchome i mroczne.Jakby znalazł się w środku niezgłębionego lasu.Ale kiedy się budził, czuł, że unosi się na morzu, które spełniało wszystkie warunki, żeby nimbyć (tchnienie fal, światło, kołysanie, nieważkość), tyle tylko, że nie było w nim wody.Nagle, w którymś momencie, światło stało się pamięcią.I przeszyło go.Jak na ironię losu nastąpiło to w chwili, kiedy Caparrós (nazwisko, które widniało najednej z wielu prostokątnych Wizytówek unoszących się nad nim) powiedział do Tejery(kolejne nazwisko) coś w stylu: „Czuje się lepiej”.Usłyszawszy to, prawie wybuchnąłśmiechem, ponieważ właśnie tego dnia czuł się po raz pierwszy naprawdę ź l e.- Proszę wymienić ostatnią rzecz, jaką pan zapamiętał.- Ten szpital.- A zanim pan tu trafił?- Mój dom.- Gdzie pan mieszka?- Na ulicy Lomontano cztery, trzecie piętro, po lewej.Dobrze, mówili, bardzo dobrze.Potem zorientował się, że wszystko toczyło się w tensam absurdalny sposób: następnego dnia czuł się jeszcze g o r z e j, a mimo to Caparrós iTejera zdecydowali, że go wypiszą; kolejnego dnia jego stan „poprawił się diametralnie”,chociaż tkwił osaczony w przerażającym koszmarze wspomnień.Zdał sobie sprawę, żeCaparrós i Tejera - którzy nie byli już Wizytówkami, tylko Twarzami, a ściślej mówiącLekarzami - widzieli płomień [ Pobierz całość w formacie PDF ]