[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po kilku dniach system podziału klasowego przestał być dla Dominika tajemnicą.Brać uczniowska posiadała ścisłą hierarchię, wykoncypowaną na wzór urzędniczej.Wkażdej klasie znajdował się prezes, pisarz i tylu radców, ile ławek stało w danej sali.Doobowiązków panów radców należało codzienne sprawdzanie, przed ósmą rano i drugą popołudniu, czy ich podwładni nie pogubili książek, czy lekcje potrafią powtórzyć i czy zostałynapisane zadane okupacje.Raport o niepilnych składali na karteczce prezesowi, ten zaśreferował sprawę nauczycielowi.Całą tę czynność załatwiano w ciągu dziesięciu minutprzed wejściem belfra do klasy.Zamiast więc wrzawy i swawoli przed rozpoczęciem lekcjitylko szmer pytań i odpowiedzi składał się na cichy brzęk tego ula.W owej chwili prezeszajmował tymczasowo krzesło profesora pilnując spokoju i nakazanego porządku.Do jegoz kolei obowiązków należało przekonać się, czy radcy, wiceprezes i pisarz umieją lekcje ibiada niesumiennym dygnitarzom, jeśli się w naukach zaniedbali lub, co gorsza, uwiedzeniprzez współtowarzyszy datkiem jakowymś, ciastkiem lub jabłkiem, nie zdali rzetelnegoraportu.Wówczas kasowano ich natychmiast i na parę miesięcy osadzano w ostatniej lubprzedostatniej ławce.Pisarz miał pod swoim zarządem klucz do szafki, w której znajdowałysię: kreda, gąbka, cyrkiel i najważniejsza księga merytów i demerytów, czyli zalet i nagan,oznaczonych liczbami, według których wyznaczano miejsca, nagrody i promocje.Zanim życie szkolne nabrało dla Dominika szarego rytmu codzienności, odbyła sięlekcja, jego pierwsza w rydzyńskim przybytku, i tę właśnie zapamiętał najlepiej.Wykładaćmiał belfer świecki, metrem zwany, pan Mischke.Ale Mischke zachorował na żołądek izastąpił go prorektor Gans. Jeometra wszedł do klasy z pękiem wiklin w ręku, a braćuczniowska poderwała się na baczność.Gans nic nie mówiąc machnął rózgami kilka razy,słuchając, czy wydają należyty świst, po czym uniósł głowę w kierunku drewnianegokrucyfiksu i płynnym ruchem zatknął witki za nogi wiszącego Chrystusa.Teraz dopieroodwrócił się i spojrzał na klasę.Chwilę tak stał, by wreszcie zaintonować przepisowąmodlitwę, a następnie przyjął spokojnie raport i zaczął pytać.Pierwsi na zadaną lekcjęodpowiadali radcy, potem dwóch innych uczniów, prezes i wreszcie siedzący w czwartejławie Skulski, drobny piegowaty chłopczyna, który chociaż starszy od Dominika, niższymbył od niego o głowę.Skulski nie odpowiedział dobrze i Gans cichym głosem kazał muwyjść na środek sali.Prawie każdy nauczyciel w szkole posługiwał się rózgą.Dominik pózniej nierazobserwował, jak księża pijarzy, gdy padało sakramentalne nescio reverende pater - nieumiem, księże profesorze - wzywali do klasy kalifaktora.w stróż szkolny, grubas zawszeusmolony i nieogolony, w krótkim opiętym kabacie, przynosił stołek i dyscyplinę.Winowajca sam musiał ułożyć się na stołku i po otrzymaniu pięciu dyscyplin - w rzadkichwypadkach ilość razów zwiększano - wracał na miejsce, trzymając się za siedzenie. Osłydo karcenia przywykłe twierdziły, że piętnaście razów kalifaktora mniej boli niż pięćwymierzonych przez jeometrę.Gans, jako jedyny z profesorów, nie wyręczał siękalifaktorem i sam bił z upodobaniem.Teraz, gdy Skulski trzęsąc się stanął przed nim, Gans wyjął pęk rózeg zzakrucyfiksu, przejechał nimi po lewej dłoni jak smyczkiem po czułym instrumencie ipokazał zęby w uśmiechu.Potem wszystko stało się tak szybko, że Dominik ledwo mógłdostrzec, uśmiech znikł z twarzy belfra w ułamku sekundy.Gans lewą dłonią poderwałSkulskiego, rzucił na krzesło i nie zważając na żałosne zawodzenie i prośby o litość, zacząłsiec z rozmachem.Dominika poderwało, pięści zwarły się same, chciał krzyknąć coś, gdyjuż, na szczęście dla niego, Tancewicz siedzący obok chwycił go za ramię i posadził naławie, nim Gans mógł dostrzec cokolwiek.Zwist rózeg ustał raptownie, belfer otarł czoło, aSkulski posuwał się na miejsce w kucki, trąc tyłek i zawodząc: O Jezuuu, o Jezuuuuniu!Dominik nie wiedział jeszcze, że Skulski miał szczęście, otrzymując lanie jako pierwszy. Jeometra bowiem rozgrzewał się w miarę bicia i pod koniec lekcji ostatnim niepilnymprzycinał już tak mocno, że ryczeli jak żywcem obdzierani ze skóry.Znienawidził po owej lekcji szkołę z mocą, jakiej nigdy dotychczas nie potrafiłwykrzesać.Nie zmieniło się to już do końca.Ale też dlatego uczył się zawzięcie, by chłostyuniknąć i czynił szybkie postępy, tak iż wkrótce otrzymał godność radcy, potem pisarza, awreszcie nawet wiceprezesa klasy.Dominik obok Tancewicza posiadał jeszcze kilku innych kolegów w rydzyńskiejszkole, lecz przyjazni zbyt serdecznych z nikim nie zawierał, przez co współtowarzyszenazwali go odludkiem i do zabaw wspólnych nie ciągali natrętnie.Nie martwił się tym.Sam nie wiedział dlaczego, ale ich problemy były mu obce, jakieś niepoważne i.dziecinne.Często w pogodne popołudnia, po uzyskaniu zezwolenia od Deybla, wędrował do miasta,uwalniając umysł od balastu łaciny, retoryki, gramatyki, poetyki i wszystkich innychprzedmiotów, w jakich pijarzy kształcili swych wychowanków.Chłonął żarliwie barokowepiękno rydzyńskich kamieniczek, przytulonych do siebie i kolorowych, podobnych domalowanki z bajki wyjętej, nad którymi górowała wieża ratuszowa, zwieńczona iglicą zkogutkiem.Godzinami przemierzał sieć parkowych alej, oplatających pałac książątSułkowskich.Budowlę wyznaczały cztery narożne wieże, a każda miała nasadzony hełm wkształcie spiczastej czapy.Włóczęga przez ogród opadający tarasowo od strony pałacu,poprzez klomby i fantazyjne salony , ścieżki flankowane pomnikami i mostki przerzuconenad parterami wodnymi poprzez cały ten gąszcz zielony, dawała chłopcu nie znanesatysfakcje, kojące rozterki i przynoszące spokój.Tu nikt nikogo nie bił, nie krzyczał i nieznęcał się, nie zmuszał do wysiłku, pokory i kłamstwa, nie poniżał.Wędrówkę swą kończył zwykle przed wejściem na rozległy cour dhonneur, ujęty wdwie ćwierćkoliste oficyny, które otwierały widok na wielką aleję prowadzącą do Leszna.Ten podwójny łuk zamykał stajnie i powozownie książęce, gdzie z ukrycia można było sięnapatrzyć do syta na cudowne rumaki, siodłane przez służbę i kłusujące w kierunku koszarkorpusu kadetów księcia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Po kilku dniach system podziału klasowego przestał być dla Dominika tajemnicą.Brać uczniowska posiadała ścisłą hierarchię, wykoncypowaną na wzór urzędniczej.Wkażdej klasie znajdował się prezes, pisarz i tylu radców, ile ławek stało w danej sali.Doobowiązków panów radców należało codzienne sprawdzanie, przed ósmą rano i drugą popołudniu, czy ich podwładni nie pogubili książek, czy lekcje potrafią powtórzyć i czy zostałynapisane zadane okupacje.Raport o niepilnych składali na karteczce prezesowi, ten zaśreferował sprawę nauczycielowi.Całą tę czynność załatwiano w ciągu dziesięciu minutprzed wejściem belfra do klasy.Zamiast więc wrzawy i swawoli przed rozpoczęciem lekcjitylko szmer pytań i odpowiedzi składał się na cichy brzęk tego ula.W owej chwili prezeszajmował tymczasowo krzesło profesora pilnując spokoju i nakazanego porządku.Do jegoz kolei obowiązków należało przekonać się, czy radcy, wiceprezes i pisarz umieją lekcje ibiada niesumiennym dygnitarzom, jeśli się w naukach zaniedbali lub, co gorsza, uwiedzeniprzez współtowarzyszy datkiem jakowymś, ciastkiem lub jabłkiem, nie zdali rzetelnegoraportu.Wówczas kasowano ich natychmiast i na parę miesięcy osadzano w ostatniej lubprzedostatniej ławce.Pisarz miał pod swoim zarządem klucz do szafki, w której znajdowałysię: kreda, gąbka, cyrkiel i najważniejsza księga merytów i demerytów, czyli zalet i nagan,oznaczonych liczbami, według których wyznaczano miejsca, nagrody i promocje.Zanim życie szkolne nabrało dla Dominika szarego rytmu codzienności, odbyła sięlekcja, jego pierwsza w rydzyńskim przybytku, i tę właśnie zapamiętał najlepiej.Wykładaćmiał belfer świecki, metrem zwany, pan Mischke.Ale Mischke zachorował na żołądek izastąpił go prorektor Gans. Jeometra wszedł do klasy z pękiem wiklin w ręku, a braćuczniowska poderwała się na baczność.Gans nic nie mówiąc machnął rózgami kilka razy,słuchając, czy wydają należyty świst, po czym uniósł głowę w kierunku drewnianegokrucyfiksu i płynnym ruchem zatknął witki za nogi wiszącego Chrystusa.Teraz dopieroodwrócił się i spojrzał na klasę.Chwilę tak stał, by wreszcie zaintonować przepisowąmodlitwę, a następnie przyjął spokojnie raport i zaczął pytać.Pierwsi na zadaną lekcjęodpowiadali radcy, potem dwóch innych uczniów, prezes i wreszcie siedzący w czwartejławie Skulski, drobny piegowaty chłopczyna, który chociaż starszy od Dominika, niższymbył od niego o głowę.Skulski nie odpowiedział dobrze i Gans cichym głosem kazał muwyjść na środek sali.Prawie każdy nauczyciel w szkole posługiwał się rózgą.Dominik pózniej nierazobserwował, jak księża pijarzy, gdy padało sakramentalne nescio reverende pater - nieumiem, księże profesorze - wzywali do klasy kalifaktora.w stróż szkolny, grubas zawszeusmolony i nieogolony, w krótkim opiętym kabacie, przynosił stołek i dyscyplinę.Winowajca sam musiał ułożyć się na stołku i po otrzymaniu pięciu dyscyplin - w rzadkichwypadkach ilość razów zwiększano - wracał na miejsce, trzymając się za siedzenie. Osłydo karcenia przywykłe twierdziły, że piętnaście razów kalifaktora mniej boli niż pięćwymierzonych przez jeometrę.Gans, jako jedyny z profesorów, nie wyręczał siękalifaktorem i sam bił z upodobaniem.Teraz, gdy Skulski trzęsąc się stanął przed nim, Gans wyjął pęk rózeg zzakrucyfiksu, przejechał nimi po lewej dłoni jak smyczkiem po czułym instrumencie ipokazał zęby w uśmiechu.Potem wszystko stało się tak szybko, że Dominik ledwo mógłdostrzec, uśmiech znikł z twarzy belfra w ułamku sekundy.Gans lewą dłonią poderwałSkulskiego, rzucił na krzesło i nie zważając na żałosne zawodzenie i prośby o litość, zacząłsiec z rozmachem.Dominika poderwało, pięści zwarły się same, chciał krzyknąć coś, gdyjuż, na szczęście dla niego, Tancewicz siedzący obok chwycił go za ramię i posadził naławie, nim Gans mógł dostrzec cokolwiek.Zwist rózeg ustał raptownie, belfer otarł czoło, aSkulski posuwał się na miejsce w kucki, trąc tyłek i zawodząc: O Jezuuu, o Jezuuuuniu!Dominik nie wiedział jeszcze, że Skulski miał szczęście, otrzymując lanie jako pierwszy. Jeometra bowiem rozgrzewał się w miarę bicia i pod koniec lekcji ostatnim niepilnymprzycinał już tak mocno, że ryczeli jak żywcem obdzierani ze skóry.Znienawidził po owej lekcji szkołę z mocą, jakiej nigdy dotychczas nie potrafiłwykrzesać.Nie zmieniło się to już do końca.Ale też dlatego uczył się zawzięcie, by chłostyuniknąć i czynił szybkie postępy, tak iż wkrótce otrzymał godność radcy, potem pisarza, awreszcie nawet wiceprezesa klasy.Dominik obok Tancewicza posiadał jeszcze kilku innych kolegów w rydzyńskiejszkole, lecz przyjazni zbyt serdecznych z nikim nie zawierał, przez co współtowarzyszenazwali go odludkiem i do zabaw wspólnych nie ciągali natrętnie.Nie martwił się tym.Sam nie wiedział dlaczego, ale ich problemy były mu obce, jakieś niepoważne i.dziecinne.Często w pogodne popołudnia, po uzyskaniu zezwolenia od Deybla, wędrował do miasta,uwalniając umysł od balastu łaciny, retoryki, gramatyki, poetyki i wszystkich innychprzedmiotów, w jakich pijarzy kształcili swych wychowanków.Chłonął żarliwie barokowepiękno rydzyńskich kamieniczek, przytulonych do siebie i kolorowych, podobnych domalowanki z bajki wyjętej, nad którymi górowała wieża ratuszowa, zwieńczona iglicą zkogutkiem.Godzinami przemierzał sieć parkowych alej, oplatających pałac książątSułkowskich.Budowlę wyznaczały cztery narożne wieże, a każda miała nasadzony hełm wkształcie spiczastej czapy.Włóczęga przez ogród opadający tarasowo od strony pałacu,poprzez klomby i fantazyjne salony , ścieżki flankowane pomnikami i mostki przerzuconenad parterami wodnymi poprzez cały ten gąszcz zielony, dawała chłopcu nie znanesatysfakcje, kojące rozterki i przynoszące spokój.Tu nikt nikogo nie bił, nie krzyczał i nieznęcał się, nie zmuszał do wysiłku, pokory i kłamstwa, nie poniżał.Wędrówkę swą kończył zwykle przed wejściem na rozległy cour dhonneur, ujęty wdwie ćwierćkoliste oficyny, które otwierały widok na wielką aleję prowadzącą do Leszna.Ten podwójny łuk zamykał stajnie i powozownie książęce, gdzie z ukrycia można było sięnapatrzyć do syta na cudowne rumaki, siodłane przez służbę i kłusujące w kierunku koszarkorpusu kadetów księcia [ Pobierz całość w formacie PDF ]