[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Claire nie dokończyła zdania.Obmyślała puentę, która będzie bezpieczna lub -kompletnie nieprawdziwa.- Wkrótce ma się odbyć przesłuchanie przed federalnym Sądem Apelacyjnym,nadchodzi punkt krytyczny, to wszystko.Chyba wszyscy jesteśmy zdenerwowani.- Więc dlaczego wyżywacie się na mnie?- Wcale nie tylko na tobie.Wszyscy sobie nawzajem dajemy w kość.Za dużoinformacji wycieka, to może się fatalnie odbić na procesie.Musimy bardzo uważać.Przecieżto rozumiesz.- Wszystko dzieje się jakoś tak nagle.- Tak się tylko wydaje.Nic się nie martw.Siedz cicho i od tej chwili nikomu się niezwierzaj.Muszę iść.Trzask słuchawki. Nie wytrzymam!" - pomyślała Lucy.- Zwariuję, ja chyba po prostu oszaleję! Ja jużnie mogę!"Przy ladzie stał jakiś klient. Nie, nie, ja nie mogę się teraz z nikim widzieć, nie mogęz nikim rozmawiać.Ja muszę stąd uciec.Ale dokąd? Jak wytłumaczę, co robi moja córka? Ate kłopoty, w jakie się wpakowałam?" Ach, gdzie jest ta Debbie?" - Lucy popatrzyła na zegar.- Cudownie! Ma przerwę,pewnie jest w sklepie naprzeciwko i coś kupuje".Wzięła się w garść, trochę uspokoiła nerwy i wyszła do przodu.Tym klientem był Tom Harris.Oboje w jednej chwili poczuli się niezręcznie i mimowolnie zrobili krok do tyłu.- O, przepraszam bardzo - powiedział Tom.- To znaczy, nie muszę teraz.Lucyrozejrzała się na boki.Nikogo więcej w hallu nie było.- Cóż, obsłużę pana.Tom odsunął się od lady.Wyciągnął ręce i położył przed Lucy jakieś paczki.- Chciałem wysłać do rodziców.Lucy przysunęła paczki do siebie, obróciła je, potem obróciła w drugą stronę,przeczytała adresy, jeszcze raz przeczytała adresy.Ciągle nie wiedziała, co czyta.Nie była wstanie myśleć.Czy miała je zważyć? Włożyła na wagę wszystkie trzy naraz, ale nie mogłasobie poradzić, ześlizgiwały się.Nie, nie, tak nie da sobie rady, nie wszystkie naraz.Odłożyła paczki i nie patrząc do góry próbowała powiedzieć: %7łałuję, że to wszystkosię stało", ale głos się jej łamał i drżał.Tom ją jednak usłyszał.- Tak.Ja też.Próbowała się skoncentrować na paczkach.- No tak, chyba nie wolno nam o tym rozmawiać.- Rozumiem.- Czy myśli pan, że Amber jest opętana?To pytanie nie padło łatwo, Lucy wypchnęła je z siebie siłą.Ale Tomowi nie wolnobyło nic o tym mówić i stosownie do tego postępował.Choć chciał odpowiedzieć, patrzyłtylko na nią z wyraznie widocznym zawodem.- Pani wie, że nie mogę o tym mówić.- Ale ja to muszę wiedzieć.Potrząsnął tylko głową z udręką na twarzy.- Nie mogę o tym mówić.Ale proszę posłuchać.Słuchała.-.Jezus Chrystus na Krzyżu pokonał duchowe siły zła.Biblia mówi, że je rozbroił iwystawił na widowisko.Ma nad nimi wszelką władzę i przekazał tę władzę swojemu ludowi,tym, którzy w Niego naprawdę wierzą.To u Niego jest odpowiedz.Tyle tylko mogępowiedzieć.- A czy widział pan kogoś opętanego przez demona?Tom zabrał swoje paczki.- Naprawdę chciałbym pani na to wszystko odpowiedzieć.Może kiedy skończy sięproces, dobrze? Ja.wie pani co.Proszę się nie gniewać, ale nadam je pózniej.W pośpiechu wypadł na zewnątrz, zostawiając Lucy z pytaniami bez odpowiedzi.* * *- Evans, Santinelli, Farnsworth i McCutcheon - powiedziała sekretarka.- Proszę z panem Bardine - usłyszała kobiecy głos w słuchawce.Sekretarka zawahała się.- No.bardzo mi przykro o tym mówić, ale pan Bardine nie żyje.Czy miała pani uniego jakąś sprawę? Może się nią zająć ktoś inny.Kobieta po drugiej stronie była najwidoczniej oszołomiona wiadomością.- Powiedziała pani, że pan Bardine nie żyje?- Tak, bardzo mi przykro.Zginął w wypadku samochodowym parę tygodni temu.Tobył naprawdę wielki cios dla nas wszystkich tutaj.- To, hm.trudno mi w to uwierzyć.- Bardzo mi przykro.Może zechciałaby pani rozmawiać z panem Mahoneyem,bezpośrednim przełożonym pana Bardine'a? Może on mógłby pani pomóc.- Nie, nie, dziękuję.Muszę sobie najpierw wszystko przemyśleć.- Proszę bardzo.Dziękuję za telefon.- Do widzenia.Sekretarka odłożyła słuchawkę i wróciła do pisania listu na maszynie elektronicznej.Siedziała przy masywnym biurku z ciemnego dębu z mosiężnymi okuciami, w obitympluszem sekretariacie o wysokich prawie na cztery metry, wyłożonych boazerią ścianach iozdobnych abażurach.Tymczasem siwowłosi właściciele firmy, liczący na błyskotliwąkarierę podwładni i wpływowi nieznajomi goście przesuwali się korytarzami, mocnozaciskając usta i trzymając głowę wysoko, ze swoimi dyplomatkami, segregatorami czyżółtymi notatnikami formatu A4.Biura Evansa, Santinellego, Farnswortha i McCutcheona w Chicago były czymśwspanialszym niż królewskie pałace.Stały się fortecą władzy i prawniczej technokracji.Tutajwiedza była synonimem siły, a czas - pieniądzem, mnóstwem pieniędzy.To tutaj carowieprawa procesowego i architekci precedensów prawnych kształtowali przyszłość, lekceważąc,naciągając, naginając, a nawet tworząc prawo.Kierowali je w taką stronę, w jaką chcieli, naile umożliwiały to ich pieniądze, zdolności, koneksje i władza.Były to biura elity, biura tych, którzy wynoszą na szczyty faworytów, i tych, którzypozbywają się osób, których można się pozbyć, biura gwarantów karier i moralnychsprawców upadków.Na szczycie tej wieży z kości słoniowej, na samym czubku piramidy siedział okrakiembezwzględny i potężny Santinelli.- Dzień dobry, panie mecenasie - powiedziała sekretarka.- Dzień dobry - odpowiedział ze słabym, wymuszonym uśmiechem, wyciągając dłoń iodbierając od niej dopiero co napisany list.- Przez następne pół godziny mam nadzwyczajnespotkanie, żadnych telefonów, żadnego przeszkadzania.- Tak, proszę pana.Santinelli poszedł dalej, ku wysokim, imponującym mahoniowym drzwiom.Jakiśasystent zdążył otworzyć je akurat na czas, by Santinelli mógł wejść bez zatrzymywania się, apotem zamknął je za nim, jak płytę grobowca.Santinelli znalazł się w wewnętrznej sali konferencyjnej, która przylegała do jegogabinetu: dzwiękoszczelne, ukryte, przygnębiające miejsce.Boazeria wciąż zdawała siępochłaniać światło, a długie do ziemi pluszowe kotary jak zwykle zasłaniały okna.W jednym końcu pomieszczenia stała grupa trzech mężczyzn, rozmawiali ściszonymigłosami.Kiedy Santinelli wszedł, skinęli głowami na przywitanie.Jednym w mężczyzn był Khull, człowiek, któremu powierzono zlikwidowanie SallyBeth Roe.Pozostaje mi tylko powrócić do Bacon's Corner i pomóc twojemu adwokatowi wkonstruowaniu obrony, a w końcu wystąpić w sądzie w roli świadka na twoją korzyść [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Claire nie dokończyła zdania.Obmyślała puentę, która będzie bezpieczna lub -kompletnie nieprawdziwa.- Wkrótce ma się odbyć przesłuchanie przed federalnym Sądem Apelacyjnym,nadchodzi punkt krytyczny, to wszystko.Chyba wszyscy jesteśmy zdenerwowani.- Więc dlaczego wyżywacie się na mnie?- Wcale nie tylko na tobie.Wszyscy sobie nawzajem dajemy w kość.Za dużoinformacji wycieka, to może się fatalnie odbić na procesie.Musimy bardzo uważać.Przecieżto rozumiesz.- Wszystko dzieje się jakoś tak nagle.- Tak się tylko wydaje.Nic się nie martw.Siedz cicho i od tej chwili nikomu się niezwierzaj.Muszę iść.Trzask słuchawki. Nie wytrzymam!" - pomyślała Lucy.- Zwariuję, ja chyba po prostu oszaleję! Ja jużnie mogę!"Przy ladzie stał jakiś klient. Nie, nie, ja nie mogę się teraz z nikim widzieć, nie mogęz nikim rozmawiać.Ja muszę stąd uciec.Ale dokąd? Jak wytłumaczę, co robi moja córka? Ate kłopoty, w jakie się wpakowałam?" Ach, gdzie jest ta Debbie?" - Lucy popatrzyła na zegar.- Cudownie! Ma przerwę,pewnie jest w sklepie naprzeciwko i coś kupuje".Wzięła się w garść, trochę uspokoiła nerwy i wyszła do przodu.Tym klientem był Tom Harris.Oboje w jednej chwili poczuli się niezręcznie i mimowolnie zrobili krok do tyłu.- O, przepraszam bardzo - powiedział Tom.- To znaczy, nie muszę teraz.Lucyrozejrzała się na boki.Nikogo więcej w hallu nie było.- Cóż, obsłużę pana.Tom odsunął się od lady.Wyciągnął ręce i położył przed Lucy jakieś paczki.- Chciałem wysłać do rodziców.Lucy przysunęła paczki do siebie, obróciła je, potem obróciła w drugą stronę,przeczytała adresy, jeszcze raz przeczytała adresy.Ciągle nie wiedziała, co czyta.Nie była wstanie myśleć.Czy miała je zważyć? Włożyła na wagę wszystkie trzy naraz, ale nie mogłasobie poradzić, ześlizgiwały się.Nie, nie, tak nie da sobie rady, nie wszystkie naraz.Odłożyła paczki i nie patrząc do góry próbowała powiedzieć: %7łałuję, że to wszystkosię stało", ale głos się jej łamał i drżał.Tom ją jednak usłyszał.- Tak.Ja też.Próbowała się skoncentrować na paczkach.- No tak, chyba nie wolno nam o tym rozmawiać.- Rozumiem.- Czy myśli pan, że Amber jest opętana?To pytanie nie padło łatwo, Lucy wypchnęła je z siebie siłą.Ale Tomowi nie wolnobyło nic o tym mówić i stosownie do tego postępował.Choć chciał odpowiedzieć, patrzyłtylko na nią z wyraznie widocznym zawodem.- Pani wie, że nie mogę o tym mówić.- Ale ja to muszę wiedzieć.Potrząsnął tylko głową z udręką na twarzy.- Nie mogę o tym mówić.Ale proszę posłuchać.Słuchała.-.Jezus Chrystus na Krzyżu pokonał duchowe siły zła.Biblia mówi, że je rozbroił iwystawił na widowisko.Ma nad nimi wszelką władzę i przekazał tę władzę swojemu ludowi,tym, którzy w Niego naprawdę wierzą.To u Niego jest odpowiedz.Tyle tylko mogępowiedzieć.- A czy widział pan kogoś opętanego przez demona?Tom zabrał swoje paczki.- Naprawdę chciałbym pani na to wszystko odpowiedzieć.Może kiedy skończy sięproces, dobrze? Ja.wie pani co.Proszę się nie gniewać, ale nadam je pózniej.W pośpiechu wypadł na zewnątrz, zostawiając Lucy z pytaniami bez odpowiedzi.* * *- Evans, Santinelli, Farnsworth i McCutcheon - powiedziała sekretarka.- Proszę z panem Bardine - usłyszała kobiecy głos w słuchawce.Sekretarka zawahała się.- No.bardzo mi przykro o tym mówić, ale pan Bardine nie żyje.Czy miała pani uniego jakąś sprawę? Może się nią zająć ktoś inny.Kobieta po drugiej stronie była najwidoczniej oszołomiona wiadomością.- Powiedziała pani, że pan Bardine nie żyje?- Tak, bardzo mi przykro.Zginął w wypadku samochodowym parę tygodni temu.Tobył naprawdę wielki cios dla nas wszystkich tutaj.- To, hm.trudno mi w to uwierzyć.- Bardzo mi przykro.Może zechciałaby pani rozmawiać z panem Mahoneyem,bezpośrednim przełożonym pana Bardine'a? Może on mógłby pani pomóc.- Nie, nie, dziękuję.Muszę sobie najpierw wszystko przemyśleć.- Proszę bardzo.Dziękuję za telefon.- Do widzenia.Sekretarka odłożyła słuchawkę i wróciła do pisania listu na maszynie elektronicznej.Siedziała przy masywnym biurku z ciemnego dębu z mosiężnymi okuciami, w obitympluszem sekretariacie o wysokich prawie na cztery metry, wyłożonych boazerią ścianach iozdobnych abażurach.Tymczasem siwowłosi właściciele firmy, liczący na błyskotliwąkarierę podwładni i wpływowi nieznajomi goście przesuwali się korytarzami, mocnozaciskając usta i trzymając głowę wysoko, ze swoimi dyplomatkami, segregatorami czyżółtymi notatnikami formatu A4.Biura Evansa, Santinellego, Farnswortha i McCutcheona w Chicago były czymśwspanialszym niż królewskie pałace.Stały się fortecą władzy i prawniczej technokracji.Tutajwiedza była synonimem siły, a czas - pieniądzem, mnóstwem pieniędzy.To tutaj carowieprawa procesowego i architekci precedensów prawnych kształtowali przyszłość, lekceważąc,naciągając, naginając, a nawet tworząc prawo.Kierowali je w taką stronę, w jaką chcieli, naile umożliwiały to ich pieniądze, zdolności, koneksje i władza.Były to biura elity, biura tych, którzy wynoszą na szczyty faworytów, i tych, którzypozbywają się osób, których można się pozbyć, biura gwarantów karier i moralnychsprawców upadków.Na szczycie tej wieży z kości słoniowej, na samym czubku piramidy siedział okrakiembezwzględny i potężny Santinelli.- Dzień dobry, panie mecenasie - powiedziała sekretarka.- Dzień dobry - odpowiedział ze słabym, wymuszonym uśmiechem, wyciągając dłoń iodbierając od niej dopiero co napisany list.- Przez następne pół godziny mam nadzwyczajnespotkanie, żadnych telefonów, żadnego przeszkadzania.- Tak, proszę pana.Santinelli poszedł dalej, ku wysokim, imponującym mahoniowym drzwiom.Jakiśasystent zdążył otworzyć je akurat na czas, by Santinelli mógł wejść bez zatrzymywania się, apotem zamknął je za nim, jak płytę grobowca.Santinelli znalazł się w wewnętrznej sali konferencyjnej, która przylegała do jegogabinetu: dzwiękoszczelne, ukryte, przygnębiające miejsce.Boazeria wciąż zdawała siępochłaniać światło, a długie do ziemi pluszowe kotary jak zwykle zasłaniały okna.W jednym końcu pomieszczenia stała grupa trzech mężczyzn, rozmawiali ściszonymigłosami.Kiedy Santinelli wszedł, skinęli głowami na przywitanie.Jednym w mężczyzn był Khull, człowiek, któremu powierzono zlikwidowanie SallyBeth Roe.Pozostaje mi tylko powrócić do Bacon's Corner i pomóc twojemu adwokatowi wkonstruowaniu obrony, a w końcu wystąpić w sądzie w roli świadka na twoją korzyść [ Pobierz całość w formacie PDF ]