[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A już zupełnie innym problemem było to, ilu ludzi naprawdę tegoposłucha.%7łołnierze nie lubią rozkazów, których nie rozumieją.Mogło się też zdarzyć, żełańcuszek poczty pantoflowej gdzieś zostanie przerwany i nasi żołnierze będą pić winokonwaliowe.Przy tej myśli porzuciłem dalsze analizowanie sytuacji.Krystyna już na mnie czekała, na stole leżał worek wielkości poduszki pełny zielonychlistków i białych kwiatów.Ciężki zapach wypełniał całe pomieszczenie.- Powinna pani wyjść na zewnątrz, zaraz rozboli panią głowa - powiedziałem.Wziąłem worek pod pachę i niezdecydowanie stanąłem.- Gdy się ściemni, niech wezmie pani dzieci i pójdzie z nimi do lasu.Potem może panizdecydować, czy wracać, czy nie.Niech pani nie bierze ze sobą żadnych rzeczy i nikomu nicnie mówi.Wiedziałem, że robię błąd.Mogła mieć gdzieś koleżankę, której poradzi to samo, i panikarozniesie się przez obóz szybciej niż pożar.Nie potrafiłem się jednak zmusić, żeby jej nieostrzec.- I dziękuję pani za pomoc.Podszedłem zdecydowanie i pocałowałem ją prosto w usta.Nie zastanawiałem się nadtym ani tego nie planowałem.Po prostu zrobiłem, a potem stanąłem zdziwiony.Nagle niewiedziałem, co powiedzieć, odwróciłem się więc i wyszedłem.Miała miękkie, gorące wargi,pachniała czymś innym niż konwaliami i, o dziwo, nie wyglądała wcale na zaskoczoną.Przeciwnie - właściwie czekała na ten pocałunek.Skórzaną torbę położyłem w namiocie z zapasami.Teraz potrzebna mi była obiecanaprzez Kowalskiego zadyma.Nerwy miałem napięte jak postronki.Szóstym zmysłem, którybudzi się tylko w czasie największego napięcia i koncentracji, rejestrowałem każdegoczłowieka w okolicy.Pilnowałem, co kto robi, gdzie jest Duno i inni.Zciemniło się,powietrze stało się jeszcze chłodniejsze, trawa, która w ciągu popołudnia zdołała trochęprzeschnąć, zwilgotniała od obfitej rosy.Zapłonęło pierwsze ognisko.Przeszedłem obokKowalskiego i półgębkiem mruknąłem:- Już.Z każdą minutą nasze szanse malały.Nieprzyjaciel miał miażdżącą przewagę, a naszeplany zależały od zbyt wielu okoliczności.Wystarczył najmniejszy drobiazg, żeby wzbudzićpodejrzliwość Duna, który natychmiast rozpocznie otwarty atak.A to oznaczałoby naszązgubę.Rozglądałem się za obiecanym teatrzykiem, który miał na siebie ściągnąć uwagę ludzi.Wreszcie się zaczęło.Ostry trzask pięści walącej w szczękę słyszeli chyba wszyscy.Kantstanął szeroko nad leżącym mężczyzną i wrzasnął:- Mówiłem mu, żeby zszedł mi z drogi!Trzech najemników Duna natychmiast się na niego rzuciło, awanturnicy momentalniezostali otoczeni przez tłum gapiów.Zaraz też wpadł między nich Kowalski, o krok za nim Duno.Kant stawiał sprawę naostrzu noża, a nie chcieliśmy, żeby zainscenizowana bójka zmieniła się w prawdziwąbijatykę.Kucharz z pomocnikiem zawiesili nad ogniem pierwsze cztery kotły i ruszyli wkierunku zamieszania.Czekałem na podobną okazję.Nikt nie zwracał na mnie uwagi,wszyscy obserwowali wściekłą potyczkę.Skuliłem się i całymi garściami wrzucałemkonwalie do wina.Zacząłem od kotłów, które jeszcze nie stały na ogniu.Konwalie pachniały tak mocno, ażwydawało mi się niemożliwe, żeby nikt nie wyczuł ich zapachu.Jednym uchem słuchałemdzikich wyzwisk i śledztwa Kowalskiego.Wreszcie skończyłem.Pusty worek rzuciłem wcień i szybko poroznosiłem na ogień następne naczynia.Musiałem zagotować cynamon zgozdzikami i cukrem, żeby przyprawy choć trochę przytłumiły aromat niezwykłej mieszanki.Szaleńczo mieszałem w jednym kotle, potem w drugim, modliłem się, żeby woda zagotowałasię jak najszybciej.- To będzie przykładowa kara za złamanie dyscypliny.%7łeby się to pózniej nie powtórzyło- dobiegł mnie z daleka głos Kowalskiego.- Pięć batów!W grupie żołnierzy zawrzało.Wyrok Kowalskiego był niezwykle surowy.Mieszałem imieszałem, i wznosiłem modły do patronów wszystkich kucharzy.Na wypadek, gdyby ktośza bardzo się dopytywał, na podstawie jakiego przepisu przygotowuję grzane wino, w lewejręce trzymałem nóż do rzucania.Na przemian popatrywałem na kotły i tłum żołnierzy.- Wyznaczcie człowieka, który wykona karę.- To będzie poszkodowany.Oswaldzie, wez bicz - poznałem głos Duna.W chwili kiedy Kant otrzymywał pierwsze uderzenie, woda wreszcie zaczęła bulgotać.Tańczyłem między ogniskami jak szalony i szybko dolewałem wina.Kilka razy brzydko sięprzy tym oparzyłem, ale musiałem się spieszyć.Przy piątym uderzeniu kotły były pełne.Ciekawiło mnie, czy Kowalski powiedział wcześniej Kantowi, co go czeka.%7łałowałem, żemamy o jednego zdolnego do walki człowieka mniej, jednak utrzymanie uwagi studwudziestu osób wymagało naprawdę porządnego przedstawienia.Nalałem sobie kubek winabez domieszek i wybrałem najwyższy pieniek jako siedzisko.Ludzie zaczęli się rozchodzić.Kucharz z pomocnikiem jako jedni z pierwszych.Przez chwilę z niedowierzaniem przyglądalisię kotłom, potem wzruszyli ramionami.Każdy człowiek lubi, jak nieoczekiwanie ubędzie mupracy.Brzękanie blaszanych kubków powoli się nasilało, wokół ognisk rozkręciła sięswobodna zabawa.Odetchnąłem głęboko.Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że przezdłuższy czas wstrzymywałem oddech.Ja, Bonsetti, Kowalski i Duno siedzieliśmy obok siebie, a towarzystwo przy naszymognisku było przemieszane pół na pół.Gdzie indziej najemnicy byli tylko w gronie własnychtowarzyszy.Dopiłem kubek.Duno gestem zaproponował, że mi go napełni.Nie widziałemdobrze, z którego kotła nabiera, lecz nie mogłem z tym nic zrobić.Upiłem na próbę, winopachniało gozdzikami i cynamonem, nie wyczuwałem żadnego innego dodatku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.A już zupełnie innym problemem było to, ilu ludzi naprawdę tegoposłucha.%7łołnierze nie lubią rozkazów, których nie rozumieją.Mogło się też zdarzyć, żełańcuszek poczty pantoflowej gdzieś zostanie przerwany i nasi żołnierze będą pić winokonwaliowe.Przy tej myśli porzuciłem dalsze analizowanie sytuacji.Krystyna już na mnie czekała, na stole leżał worek wielkości poduszki pełny zielonychlistków i białych kwiatów.Ciężki zapach wypełniał całe pomieszczenie.- Powinna pani wyjść na zewnątrz, zaraz rozboli panią głowa - powiedziałem.Wziąłem worek pod pachę i niezdecydowanie stanąłem.- Gdy się ściemni, niech wezmie pani dzieci i pójdzie z nimi do lasu.Potem może panizdecydować, czy wracać, czy nie.Niech pani nie bierze ze sobą żadnych rzeczy i nikomu nicnie mówi.Wiedziałem, że robię błąd.Mogła mieć gdzieś koleżankę, której poradzi to samo, i panikarozniesie się przez obóz szybciej niż pożar.Nie potrafiłem się jednak zmusić, żeby jej nieostrzec.- I dziękuję pani za pomoc.Podszedłem zdecydowanie i pocałowałem ją prosto w usta.Nie zastanawiałem się nadtym ani tego nie planowałem.Po prostu zrobiłem, a potem stanąłem zdziwiony.Nagle niewiedziałem, co powiedzieć, odwróciłem się więc i wyszedłem.Miała miękkie, gorące wargi,pachniała czymś innym niż konwaliami i, o dziwo, nie wyglądała wcale na zaskoczoną.Przeciwnie - właściwie czekała na ten pocałunek.Skórzaną torbę położyłem w namiocie z zapasami.Teraz potrzebna mi była obiecanaprzez Kowalskiego zadyma.Nerwy miałem napięte jak postronki.Szóstym zmysłem, którybudzi się tylko w czasie największego napięcia i koncentracji, rejestrowałem każdegoczłowieka w okolicy.Pilnowałem, co kto robi, gdzie jest Duno i inni.Zciemniło się,powietrze stało się jeszcze chłodniejsze, trawa, która w ciągu popołudnia zdołała trochęprzeschnąć, zwilgotniała od obfitej rosy.Zapłonęło pierwsze ognisko.Przeszedłem obokKowalskiego i półgębkiem mruknąłem:- Już.Z każdą minutą nasze szanse malały.Nieprzyjaciel miał miażdżącą przewagę, a naszeplany zależały od zbyt wielu okoliczności.Wystarczył najmniejszy drobiazg, żeby wzbudzićpodejrzliwość Duna, który natychmiast rozpocznie otwarty atak.A to oznaczałoby naszązgubę.Rozglądałem się za obiecanym teatrzykiem, który miał na siebie ściągnąć uwagę ludzi.Wreszcie się zaczęło.Ostry trzask pięści walącej w szczękę słyszeli chyba wszyscy.Kantstanął szeroko nad leżącym mężczyzną i wrzasnął:- Mówiłem mu, żeby zszedł mi z drogi!Trzech najemników Duna natychmiast się na niego rzuciło, awanturnicy momentalniezostali otoczeni przez tłum gapiów.Zaraz też wpadł między nich Kowalski, o krok za nim Duno.Kant stawiał sprawę naostrzu noża, a nie chcieliśmy, żeby zainscenizowana bójka zmieniła się w prawdziwąbijatykę.Kucharz z pomocnikiem zawiesili nad ogniem pierwsze cztery kotły i ruszyli wkierunku zamieszania.Czekałem na podobną okazję.Nikt nie zwracał na mnie uwagi,wszyscy obserwowali wściekłą potyczkę.Skuliłem się i całymi garściami wrzucałemkonwalie do wina.Zacząłem od kotłów, które jeszcze nie stały na ogniu.Konwalie pachniały tak mocno, ażwydawało mi się niemożliwe, żeby nikt nie wyczuł ich zapachu.Jednym uchem słuchałemdzikich wyzwisk i śledztwa Kowalskiego.Wreszcie skończyłem.Pusty worek rzuciłem wcień i szybko poroznosiłem na ogień następne naczynia.Musiałem zagotować cynamon zgozdzikami i cukrem, żeby przyprawy choć trochę przytłumiły aromat niezwykłej mieszanki.Szaleńczo mieszałem w jednym kotle, potem w drugim, modliłem się, żeby woda zagotowałasię jak najszybciej.- To będzie przykładowa kara za złamanie dyscypliny.%7łeby się to pózniej nie powtórzyło- dobiegł mnie z daleka głos Kowalskiego.- Pięć batów!W grupie żołnierzy zawrzało.Wyrok Kowalskiego był niezwykle surowy.Mieszałem imieszałem, i wznosiłem modły do patronów wszystkich kucharzy.Na wypadek, gdyby ktośza bardzo się dopytywał, na podstawie jakiego przepisu przygotowuję grzane wino, w lewejręce trzymałem nóż do rzucania.Na przemian popatrywałem na kotły i tłum żołnierzy.- Wyznaczcie człowieka, który wykona karę.- To będzie poszkodowany.Oswaldzie, wez bicz - poznałem głos Duna.W chwili kiedy Kant otrzymywał pierwsze uderzenie, woda wreszcie zaczęła bulgotać.Tańczyłem między ogniskami jak szalony i szybko dolewałem wina.Kilka razy brzydko sięprzy tym oparzyłem, ale musiałem się spieszyć.Przy piątym uderzeniu kotły były pełne.Ciekawiło mnie, czy Kowalski powiedział wcześniej Kantowi, co go czeka.%7łałowałem, żemamy o jednego zdolnego do walki człowieka mniej, jednak utrzymanie uwagi studwudziestu osób wymagało naprawdę porządnego przedstawienia.Nalałem sobie kubek winabez domieszek i wybrałem najwyższy pieniek jako siedzisko.Ludzie zaczęli się rozchodzić.Kucharz z pomocnikiem jako jedni z pierwszych.Przez chwilę z niedowierzaniem przyglądalisię kotłom, potem wzruszyli ramionami.Każdy człowiek lubi, jak nieoczekiwanie ubędzie mupracy.Brzękanie blaszanych kubków powoli się nasilało, wokół ognisk rozkręciła sięswobodna zabawa.Odetchnąłem głęboko.Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że przezdłuższy czas wstrzymywałem oddech.Ja, Bonsetti, Kowalski i Duno siedzieliśmy obok siebie, a towarzystwo przy naszymognisku było przemieszane pół na pół.Gdzie indziej najemnicy byli tylko w gronie własnychtowarzyszy.Dopiłem kubek.Duno gestem zaproponował, że mi go napełni.Nie widziałemdobrze, z którego kotła nabiera, lecz nie mogłem z tym nic zrobić.Upiłem na próbę, winopachniało gozdzikami i cynamonem, nie wyczuwałem żadnego innego dodatku [ Pobierz całość w formacie PDF ]