[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miałanadzieję, że już niebawem opuszczą góry.Nie była pewna, czy młodzieniec rzeczywiście dotrzyma obietnicy.Kiedy wkrótce pozmroku wynurzył się z ciemności, powitała go tak radośnie, że aż ją to zdziwiło.Powitanie Nataszy było jeszcze żarliwsze.Od chwili gdy dziewczyna dowiedziała się, że Honza wolifacetów, traktowała go z taką bezpośredniością, że Rezka musiała Nataszę hamować, żeby nieirytowała otoczenia i nie pogarszała ich już i tak zaognionych stosunków z innymi.Ledprzyszedł jako ostatni.Twarz miał poszarzałą ze zmęczenia, jednak kiedy ujrzał Szoblaja,przyniósł z wozu ostatnią butelkę wina, która im jeszcze została.Kolacja upłynęła wprzyjemnej atmosferze, ale ponieważ wszyscy byli zmęczeni, Led z Nataszą wcześnie poszlispać.Rezka chciała jeszcze chwilę pogadać, lecz po jakimś czasie uświadomiła sobie, żesiedzi na ławeczce, opiera się o ramię Honzy i drzemie.Otworzyła oczy.- Zpisz? - spytała.Honza nie odpowiedział, odwróciła się w jego stronę i stwierdziła, że on też ma głowęopartą o koło wozu i spokojnie oddycha.Chciała go obudzić, żeby poszedł spać do wozu, gdyzauważyła, że między skałami coś się rusza.Przyjemny nastrój wieczoru prysnął.Rezkapróbowała dostrzec, kto się ukrywa w cieniu.Nagle oślepiła ją płonąca kula rzucona wysokimłukiem w powietrze.Dziewczyna wystraszona zdławiła krzyk, kula upadła na płachtę wozu.Rezka poderwała się i chciała pobiec gasić płomienie.Honza, który w tym czasie sięobudził, pociągnął ją z powrotem i sam ruszył do ognia.Wysuszona płachta już się przepaliła, strzępy tlącego się materiału wirowały w powietrzu.Szoblaj rzucił się do wozu i momentalnie wypadł z niego z jakimś płonącym przedmiotem wręce.Rzucił z całą siłą, ognista kula nie zdążyła przebyć nawet połowy swojej drogi, gdy zgłośnym hukiem rozpękła się na całe mnóstwo drobnych, palących się odłamków.Rezkapobiegła do Honzy Led Kowalski, którego obudził hałas, zaczął natychmiast zdzierać resztętlącej się płachty.Po chwili już było po ogniu, ale okolica zapełniła się ciekawskimi, którychprzyciągnęły małe fajerwerki.Rezka wzięła Honzę Szoblaja na bok i opatrywała muoparzenia.Ucierpiały głównie dłonie, w których trzymał ognistą kulę.Młodzian pobladł z bólu, lecz kiedy Rezka przykładała na zranienia leczniczą maść zaloesu, tylko cicho syczał.- Nie mów nikomu, że tę rzecz z wozu wyrzuciłem ja.Powiedz, że to byłaś ty alboKowalski.Rozumiesz? Miałbym z tego powodu duże problemy! - wyrzucił z siebie podczaszabiegu.Rezka milcząco przytaknęła.- Honza, już raz ci to powiedziałam - wygłosiła w końcu poważnie.- Wcześniej czypózniej będziesz musiał wybrać, po czyjej stronie staniesz.Ale cokolwiek by się stało wprzyszłości, lubię cię.My wszyscy cię lubimy.Szoblaj niepewnie na nią spojrzał, mruknął parę słów podziękowania i zniknął wciemności.Rezka pozbierała opatrunki i wróciła do wozów.Koniasz właśnie rozmawiał z Ledem.Miał poważną minę, w ręce trzymał jakiś odłamek.Stanęła z boku i usłyszała koniecich rozmowy.- To jest bulwa jabjaru.Kiedy się ją wysuszy, napełni smołą i podpali, po pewnym czasierozpryśnie się podobnie jak piorun kulisty.W górnej części skórki ma pesteczki, które wgorącej temperaturze się rozpulchniają, a kiedy dosięgną gołej ludzkiej skóry, przenikajągłęboko do wnętrza.Widziałem, jak czegoś takiego używali podczas pogromów ogniowych wAmpurze.Jest to jedna z najbardziej zdradzieckich broni, jakie znam.Ma na sumieniu wielekobiet i dzieci.Jeśli pan wie, kto to zrobił, niech go pan zabije.Niech go pan zabije jaknajszybciej, a przedtem jeszcze parę razy obróci nóż w ranie, żeby się upewnić, czy nie majakichś wspólników.Przy tych słowach Rezka drgnęła.Koniasz podał odłamek Ledowi i odszedł bez pożegnania.Dziewczyna nie czekała nawięcej, wśliznęła się do wozu, zrzuciła z siebie ubranie i zagrzebała pod koc.Natychmiastpoznała, że Natasza nie śpi.Dotknęła palcami jej twarzy, przyjaciółka miała wilgotne od łezpoliczki.- Boisz się? - spytała.- Tak.Powinien ich zabić, wszystkich - odpowiedziała Natasza, objęła Rezkę i za chwilęusnęła.Led spał na zewnątrz.Rezka przeklęła w duchu wszystkich zamachowców świata,ponieważ w tej chwili najbardziej tęskniła za jego ramionami.***Kowalski zatrzymał konia i zeskoczył z siodła.Czoło karawany dogoniło grupę, którawykonywała ostatnie prace wykończeniowe i przygotowywała drogę do przejścia wozów ibydła.Jeszcze dalej w przedzie były następne brygady pod wodzą Koniasza i Hammonda.Oddział Koniasza przeszukiwał okolicę, wypatrywał trasy Achrometa i jednocześniegromadził materiał do budowy.Druga, liczniejsza grupa, kierowana przez Hammonda,wykonywała trudniejszą pracę - budowała mosty przez wąwozy i wąskie jary, wzmacniała izabezpieczała spadki na skałach.Gdyby nie używali resztek starej drogi, wszystko trwałoby owiele dłużej, jednak i tak udawało im się przejść od pięciu do siedmiu kilometrów w ciągudnia.Ludzie z brygad skończyli na dziś pracę, ubierali się w ciepłe płaszcze.Słońce chowałosię właśnie za szczyty gór i w głębokiej górskiej dolinie szybko zaczynało się zmierzchać.Noce tutaj były zimne, rano, podczas pobudki, powietrze pachniało mrozem, a zródła, gdyjakieś znalezli, nawet w środku lipca były pokryte cienką warstewką lodu.Kowalski kiwnął na Kanta i w górach zabrzmiał sygnał do wieczornego rozbijania obozu. Kowalski obejrzał się w tył.Niekończący się szereg porozrzucanych wozów i grupek ludziginął gdzieś daleko w dole na zakręcie.Gdyby ktoś ich tutaj napadł, nie mielibynajmniejszych szans.Na szczęście nikt nie miał pojęcia, jak wygląda droga przez góry.Ponadto na wypadek, gdyby ktoś śledził karawanę, od razu na początku zasypali ścieżkęsztucznie wywołaną lawiną kamieni.Kowalski wiedział, że kiedyś uprzątnięcie tony kamieniabędzie kosztowało ich wiele wysiłku, jednak zabezpieczenie się przed napastnikami było tegowarte.Oprócz Koniasza nikomu o tym nie wspominał, że zanim zgubili się w górach, miałpoczucie, iż ktoś ich obserwuje.Co prawda nikogo nie zobaczył, ale trzy wieczory z rzęduwidział na horyzoncie ledwo widoczne słupy dymu, jakby obozował tam ktoś, komu byłowszystko jedno, czy ogień ujawni jego obecność czy nie.Ponadto ostatniego dnia przedwjazdem na starą ścieżkę ujrzał również kilka stad wypłoszonych czapli i gęsi, od którychprzetkana rzeczkami równina aż się roiła.Led stłumił westchnienie.Starał się nie przyznawać nawet przed samym sobą, leczniegościnne zbocza gór z rzadko porozrzucanymi sosnami prowadzącymi nierówny bój zchłodem, wiatrem, kamienistym gruntem bez szczypty próchnicy wywoływały w nim smuteki przygnębienie.Jeszcze przed tygodniem przejeżdżali przez małe, gęste laski, które nawysokości zmieniały się w zarośla pokręconej kosodrzewiny, ale w końcu zniknęły i one, ajedyną zielenią w morzu szarych kamieni był cienki dywan wytrzymałych porostów.I sosny.Powyginane, naznaczone wiatrem i zimnem drzewa rosły tam, gdzie nawet ludzkiemurozumowi wydawało się to niemożliwe, a w swojej wyjątkowości w zmaganiach z żywiołembyły piękne [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl