[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.64Spaliśmy na zmianę po półtorej godziny, czekając nadejścia świtu, żeby łatwiej byłoporuszać się w lesie.O piątej trzydzieści, kiedy chmury się przerzedziły i pierwsze promieniesłońca rozjaśniły niebo, wyszliśmy z samochodu i podeszliśmy do ogrodzenia.Dwadzieściametrów dalej druciana siatka zaczęła rdzewieć, a drut pokrywała brunatna odpadającaskorupa.Healy miał w bagażniku skrzynkę z narzędziami, z której wyjął nożyce do metalu.Uklęknął na ziemi i zaczął wycinać otwór, zwijając siatkę w górę.Po pięciu minutach powstaładziura wy star cza ją co duża, aby śmy mo gli wsunąć ręce do środka i odgiąć drut.Minutę pózniej by liśmy w środku.Północna strona lasu wydawała się równie gęsta jak południowa, ale w tej części nie byłościeżki.Między pniami drzew spostrzegliśmy słabe szare światło dochodzące z polany leżącejdwadzieścia pięć metrów dalej.Ruszyłem pierwszy po nierównym gruncie, przedzierając sięprzez gęste zarośla i czując na twarzy gałęzie mokre od rosy.Na polanie sklepienie drzew sięprzerzedzi ło, a niebo za częło na bierać barw.Healy odsunął sprzed twarzy długą gałąz i stanął obok.Przed nami rozciągał się mrocznyrząd pni, między któ ry mi trudno się było przeci snąć. Teraz rozumiem, co miałeś na myśli, mówiąc o tym miejscu powiedział cicho.Nie byłempewny, czy chodziło mu o gęstwinę, czy atmosferę przenikającą las.Podobnie jak zapierwszym razem, odniosłem wrażenie, że w miarę posuwania się w głąb, temperatura spadała.Z odda li do la ty wał nieprzerwa ny szelest po rusza nych wia trem liści.Przy po mi nał ludzką mowę.Podążaliśmy ostrożnie na południe.Warstwa liści stawała się coraz grubsza, a światłosłabło, bo promienie słońca nie przenikały przez sklepienie drzew, gąszcz pni i konarów.W końcu gęstwina stała się tak wielka, że musieliśmy się zatrzymać i cofnąć.Obeszliśmyzarośnięte miejsce nieco niżej, gdzie małe promyki porannego światła zdołały się przedrzećprzez liście nad na szy mi gło wa mi.Na gle wy rósł przed nami mur.Zciana pojawiła się znikąd.Sądziłem, że będzie pokryta poszarzałą farbą położonądziesięć, najwyżej dwadzieścia lat temu, ale okazała się niemal czarna, naznaczona wiekiem,pokryta mchem i błotem.Wyglądała na co najmniej czterdzieści lat.Od powierzchni odpadałykawałki tynku.Zauważyłem niewielkie graffiti, jakby nawet dzieci bały się zapuszczać takdaleko.Oparłem na niej dłoń.Do palców przywarł pył i lepki osad przypominający żywicę.Podniosłem głowę.Nad nami rozpościerały się olbrzymie jodły, a pod stopami chrzęściłyso sno we szyszki.Trzask.Obaj z Healym odwróciliśmy się w stronę, z której doleciał hałas.Healy spojrzał na mniei po now nie utkwił wzrok w ciem no ści. Co to było, u licha? spy tał ci cho.Nie odpowiedziałem, bacznie nasłuchując.Ogarnęła nas denerwująca cisza.Naglewszystkie głosy ucichły, a jedynym dzwiękiem był oddech Healy ego stojącego obok mnie.W tym lesie naprawdę było coś niepokojącego.Bywałem już w miejscach, gdzie śmierćodcisnęła piętno na ścianach, ulicach i ludziach, ale jeszcze nigdy w takim miejscu jak to.Chociaż nie wierzyłem w duchy, jakaś cząstka tego, co tu zaszło, co pogrzebano pod ziemią,po zo sta ła w lesie.Odwró ci łem się, chwy ci łem się wierzchołka muru i podcią gną łem w górę.Usia dłem na murze i ro zej rza łem się wo kół.Poniżej biegła rzeka, dokładnie taka, jaką opisała Sona.Miała ze dwa metry szerokości, alenurt był zdumiewająco silny.Woda bulgotała i szumiała, znikając po prawej.Po drugiej stroniekoryta wiła się zarośnięta ścieżka, z której Sona musiała spaść do wody.Wyglądało, jakbykiedyś stał tam mur, być może na granicy posiadłości.Spomiędzy żwiru i błota wystawałyodłamki czerwonych cegieł.Za ścieżką z ziemi wyrastały ogromne drzewa niczym gruberamiona sięgające chmur.Za drzewami, otoczone przez przyrodę, majaczyły ruiny dawnejOvlan Road.Za dro gą uj rza łem dom, któ ry opi sa ła Sona.Cztery ścia ny po zba wio ne da chu.Mroczne, puste wnętrze.Przelazłem na drugą stronę i zaczekałem na Healy ego.Był większy i wolniejszy, alepo ruszał się cał kiem zręcznie. Będziemy musieli przeskoczyć rzeczkę powiedziałem, odwracając się do niego.Niewy da wał się ura do wa ny tą per spek ty wą.Wybrałem kępę trawy po lewej i dałem susa.Lądowanie było twarde, ale niezbyt bolesne.Wyprostowałem się i spojrzałem na Healy ego, który mierzył odległość wzrokiem.Gdybychybił, mógłby wylądować na cegłach lub kamieniach i skręcić kostkę.Zerknął na mnie,a następnie utkwił wzrok w miejscu, w którym chciał upaść.Popatrzył i skoczył.Usłyszałemciężki odgłos uderzenia cia ła o ziemię.W górę po leciał żwir i bło to. Nic ci nie jest? za py ta łem.Skinął gło wą, po rusza jąc się ostrożnie. Przeży ję.Kiedy podeszliśmy bliżej, dom wydał się jeszcze większy i bardziej złowieszczy.Otwórdrzwi frontowych przypominał rozwarte usta, a samotne okna oczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.64Spaliśmy na zmianę po półtorej godziny, czekając nadejścia świtu, żeby łatwiej byłoporuszać się w lesie.O piątej trzydzieści, kiedy chmury się przerzedziły i pierwsze promieniesłońca rozjaśniły niebo, wyszliśmy z samochodu i podeszliśmy do ogrodzenia.Dwadzieściametrów dalej druciana siatka zaczęła rdzewieć, a drut pokrywała brunatna odpadającaskorupa.Healy miał w bagażniku skrzynkę z narzędziami, z której wyjął nożyce do metalu.Uklęknął na ziemi i zaczął wycinać otwór, zwijając siatkę w górę.Po pięciu minutach powstaładziura wy star cza ją co duża, aby śmy mo gli wsunąć ręce do środka i odgiąć drut.Minutę pózniej by liśmy w środku.Północna strona lasu wydawała się równie gęsta jak południowa, ale w tej części nie byłościeżki.Między pniami drzew spostrzegliśmy słabe szare światło dochodzące z polany leżącejdwadzieścia pięć metrów dalej.Ruszyłem pierwszy po nierównym gruncie, przedzierając sięprzez gęste zarośla i czując na twarzy gałęzie mokre od rosy.Na polanie sklepienie drzew sięprzerzedzi ło, a niebo za częło na bierać barw.Healy odsunął sprzed twarzy długą gałąz i stanął obok.Przed nami rozciągał się mrocznyrząd pni, między któ ry mi trudno się było przeci snąć. Teraz rozumiem, co miałeś na myśli, mówiąc o tym miejscu powiedział cicho.Nie byłempewny, czy chodziło mu o gęstwinę, czy atmosferę przenikającą las.Podobnie jak zapierwszym razem, odniosłem wrażenie, że w miarę posuwania się w głąb, temperatura spadała.Z odda li do la ty wał nieprzerwa ny szelest po rusza nych wia trem liści.Przy po mi nał ludzką mowę.Podążaliśmy ostrożnie na południe.Warstwa liści stawała się coraz grubsza, a światłosłabło, bo promienie słońca nie przenikały przez sklepienie drzew, gąszcz pni i konarów.W końcu gęstwina stała się tak wielka, że musieliśmy się zatrzymać i cofnąć.Obeszliśmyzarośnięte miejsce nieco niżej, gdzie małe promyki porannego światła zdołały się przedrzećprzez liście nad na szy mi gło wa mi.Na gle wy rósł przed nami mur.Zciana pojawiła się znikąd.Sądziłem, że będzie pokryta poszarzałą farbą położonądziesięć, najwyżej dwadzieścia lat temu, ale okazała się niemal czarna, naznaczona wiekiem,pokryta mchem i błotem.Wyglądała na co najmniej czterdzieści lat.Od powierzchni odpadałykawałki tynku.Zauważyłem niewielkie graffiti, jakby nawet dzieci bały się zapuszczać takdaleko.Oparłem na niej dłoń.Do palców przywarł pył i lepki osad przypominający żywicę.Podniosłem głowę.Nad nami rozpościerały się olbrzymie jodły, a pod stopami chrzęściłyso sno we szyszki.Trzask.Obaj z Healym odwróciliśmy się w stronę, z której doleciał hałas.Healy spojrzał na mniei po now nie utkwił wzrok w ciem no ści. Co to było, u licha? spy tał ci cho.Nie odpowiedziałem, bacznie nasłuchując.Ogarnęła nas denerwująca cisza.Naglewszystkie głosy ucichły, a jedynym dzwiękiem był oddech Healy ego stojącego obok mnie.W tym lesie naprawdę było coś niepokojącego.Bywałem już w miejscach, gdzie śmierćodcisnęła piętno na ścianach, ulicach i ludziach, ale jeszcze nigdy w takim miejscu jak to.Chociaż nie wierzyłem w duchy, jakaś cząstka tego, co tu zaszło, co pogrzebano pod ziemią,po zo sta ła w lesie.Odwró ci łem się, chwy ci łem się wierzchołka muru i podcią gną łem w górę.Usia dłem na murze i ro zej rza łem się wo kół.Poniżej biegła rzeka, dokładnie taka, jaką opisała Sona.Miała ze dwa metry szerokości, alenurt był zdumiewająco silny.Woda bulgotała i szumiała, znikając po prawej.Po drugiej stroniekoryta wiła się zarośnięta ścieżka, z której Sona musiała spaść do wody.Wyglądało, jakbykiedyś stał tam mur, być może na granicy posiadłości.Spomiędzy żwiru i błota wystawałyodłamki czerwonych cegieł.Za ścieżką z ziemi wyrastały ogromne drzewa niczym gruberamiona sięgające chmur.Za drzewami, otoczone przez przyrodę, majaczyły ruiny dawnejOvlan Road.Za dro gą uj rza łem dom, któ ry opi sa ła Sona.Cztery ścia ny po zba wio ne da chu.Mroczne, puste wnętrze.Przelazłem na drugą stronę i zaczekałem na Healy ego.Był większy i wolniejszy, alepo ruszał się cał kiem zręcznie. Będziemy musieli przeskoczyć rzeczkę powiedziałem, odwracając się do niego.Niewy da wał się ura do wa ny tą per spek ty wą.Wybrałem kępę trawy po lewej i dałem susa.Lądowanie było twarde, ale niezbyt bolesne.Wyprostowałem się i spojrzałem na Healy ego, który mierzył odległość wzrokiem.Gdybychybił, mógłby wylądować na cegłach lub kamieniach i skręcić kostkę.Zerknął na mnie,a następnie utkwił wzrok w miejscu, w którym chciał upaść.Popatrzył i skoczył.Usłyszałemciężki odgłos uderzenia cia ła o ziemię.W górę po leciał żwir i bło to. Nic ci nie jest? za py ta łem.Skinął gło wą, po rusza jąc się ostrożnie. Przeży ję.Kiedy podeszliśmy bliżej, dom wydał się jeszcze większy i bardziej złowieszczy.Otwórdrzwi frontowych przypominał rozwarte usta, a samotne okna oczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]