[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zamykam okno i wracam do łóżka.Czuję ciężar powiek i znużenie, większe niżkiedykolwiek.Nieoczekiwanie uświadamiam sobie, że jestem w dziwnym stanie skłócenia z samymsobą, że moje znużenie jest bardziej psychiczne niż fizyczne i że chcę zapaść w sen, mimo że gonie potrzebuję.Sen jest ucieczką.Także od strachu.Trzęsę się nie z zimna - powietrze jest nadalciepłe - trzęsę się ze strachu.Ze strachu przed czym? Nie uświadamiam sobie zródła mojego lęku.Wiem, że to, co usłyszałem, nie było naturalnym, dzikim wyciem.Nadal rozbrzmiewa wmojej głowie - ów mrożący krew w żyłach krzyk, przypominający coś, co już raz usłyszałem,chociaż nie pamiętam kiedy i gdzie.Im dłużej dzwięczy echem w moim mózgu, tym szybciej bijemi serce.Pragnę rozpaczliwie położyć się, zapomnieć o krzyku, o nocy, o wołaniu sowy - alewiem, że nie zasnę.Mam na sobie tylko kalesonki, więc wkładam dżinsy.Teraz, kiedy postanowiłem cośrobić, nie myślę już o ucieczce w sen.Czuję nagłą chęć działania.Ciągną mnie na zewnątrzciekawość i nadzieja przeżycia nocnej przygody.Idę boso, nagi do pasa, żeby odkryć strasznąprawdę, o której nic jeszcze nie wiem.Powietrze za drzwiami jest chłodne, gdyż moja sypialnia jest jedynym pokojemmającym wyłączoną klimatyzację.Od wielu lat zamykam w lecie kanały wylotowe zimnegopowietrza, ponieważ wolę świeże, nawet jeśli na dworze jest gorąco i wilgotno, i ponieważ niemogę spać wśród syku i szumu, z którymi lodowate powietrze, biegnące przewodami systemuklimatyzacyjnego, wpompowywane jest przez siatkę otworu wylotowego do pokoju.Ponadtoczuję nieokreślony lęk, że ów bezustanny, niezbyt przyjemny szmer może przytłumić nocnehałasy, które muszę usłyszeć, żeby się uratować.Nie mam pojęcia, jakie mogą być te hałasy.Wiem, że mój lęk jest dziecinny i bezpodstawny, i wstydzę się tego.Mimo to on decyduje owarunkach, w jakich śpię.Górny korytarz domu jest osrebrzony światłem księżyca, wpadającym przez dwaświetliki w dachu.Wzdłuż ścian korytarza błyszczy gdzieniegdzie wyfroterowana, sosnowapodłoga.Zrodkiem biegnie perski chodnik, ozdobiony zawiłym ornamentem, którego elementyabsorbują promienie będącego w pełni księżyca i jarzą się od jego światła.Setki bladych, ga-laretowatych kształtów wydają się znajdować nie bezpośrednio pod moimi stopami, ale dalekogłębiej - jak gdybym nie stąpał po dywanie, ale spacerował jak Chrystus po powierzchni wody,patrząc z góry na tajemniczych mieszkańców głębin.Mijam pokój ojca.Drzwi są zamknięte.Dochodzę do szczytu klatki schodowej.Waham się przez chwilę.W domu panuje cisza.Schodzę po schodach, trzęsąc się, trąc rękami gołe ramiona i dziwiąc się mojemuniewytłumaczalnemu lękowi.Może intuicyjnie zdaję sobie sprawę, że idę do miejsca, z któregowrócę już nie ten sam.Spencer opowiedział psu dalszy ciąg wydarzeń owej dawno minionej nocy: jak doszedłdo ukrytych drzwi, do tajemnego pomieszczenia, do samego serca koszmaru.Kiedy opisywałszczegółowo, krok po kroku, swoje przeżycia, jego głos stawał się coraz cichszy, aż w końcuzmienił się w szept.Skończył i poczuł się w stanie chwilowej łaski, o którym wiedział, że zniknie wraz znadejściem świtu.Uczucie to - ulotne i subtelne - było tym przyjemniejsze.Poczuł sięoczyszczony.Miał teraz nadzieję, że gdy zamknie oczy - zapadnie w głęboki sen bezkoszmarów.Od rana rozpocznie poszukiwania tej kobiety.Przeczuwał, że czekają go straszliwe przejścia, dorównujące tym, o których tak częstoopowiadał cierpliwie słuchającemu psu.Nie miał wyboru.Przed nim rozpościerała się jedynamożliwa do przyjęcia droga postępowania, a imperatyw wewnętrzny nakazywał mu nią pójść.Teraz spać.Szmer padającego deszczu był znakiem rozgrzeszenia, ale niektóre grzechy nie mogłybyć nigdy odpuszczone [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Zamykam okno i wracam do łóżka.Czuję ciężar powiek i znużenie, większe niżkiedykolwiek.Nieoczekiwanie uświadamiam sobie, że jestem w dziwnym stanie skłócenia z samymsobą, że moje znużenie jest bardziej psychiczne niż fizyczne i że chcę zapaść w sen, mimo że gonie potrzebuję.Sen jest ucieczką.Także od strachu.Trzęsę się nie z zimna - powietrze jest nadalciepłe - trzęsę się ze strachu.Ze strachu przed czym? Nie uświadamiam sobie zródła mojego lęku.Wiem, że to, co usłyszałem, nie było naturalnym, dzikim wyciem.Nadal rozbrzmiewa wmojej głowie - ów mrożący krew w żyłach krzyk, przypominający coś, co już raz usłyszałem,chociaż nie pamiętam kiedy i gdzie.Im dłużej dzwięczy echem w moim mózgu, tym szybciej bijemi serce.Pragnę rozpaczliwie położyć się, zapomnieć o krzyku, o nocy, o wołaniu sowy - alewiem, że nie zasnę.Mam na sobie tylko kalesonki, więc wkładam dżinsy.Teraz, kiedy postanowiłem cośrobić, nie myślę już o ucieczce w sen.Czuję nagłą chęć działania.Ciągną mnie na zewnątrzciekawość i nadzieja przeżycia nocnej przygody.Idę boso, nagi do pasa, żeby odkryć strasznąprawdę, o której nic jeszcze nie wiem.Powietrze za drzwiami jest chłodne, gdyż moja sypialnia jest jedynym pokojemmającym wyłączoną klimatyzację.Od wielu lat zamykam w lecie kanały wylotowe zimnegopowietrza, ponieważ wolę świeże, nawet jeśli na dworze jest gorąco i wilgotno, i ponieważ niemogę spać wśród syku i szumu, z którymi lodowate powietrze, biegnące przewodami systemuklimatyzacyjnego, wpompowywane jest przez siatkę otworu wylotowego do pokoju.Ponadtoczuję nieokreślony lęk, że ów bezustanny, niezbyt przyjemny szmer może przytłumić nocnehałasy, które muszę usłyszeć, żeby się uratować.Nie mam pojęcia, jakie mogą być te hałasy.Wiem, że mój lęk jest dziecinny i bezpodstawny, i wstydzę się tego.Mimo to on decyduje owarunkach, w jakich śpię.Górny korytarz domu jest osrebrzony światłem księżyca, wpadającym przez dwaświetliki w dachu.Wzdłuż ścian korytarza błyszczy gdzieniegdzie wyfroterowana, sosnowapodłoga.Zrodkiem biegnie perski chodnik, ozdobiony zawiłym ornamentem, którego elementyabsorbują promienie będącego w pełni księżyca i jarzą się od jego światła.Setki bladych, ga-laretowatych kształtów wydają się znajdować nie bezpośrednio pod moimi stopami, ale dalekogłębiej - jak gdybym nie stąpał po dywanie, ale spacerował jak Chrystus po powierzchni wody,patrząc z góry na tajemniczych mieszkańców głębin.Mijam pokój ojca.Drzwi są zamknięte.Dochodzę do szczytu klatki schodowej.Waham się przez chwilę.W domu panuje cisza.Schodzę po schodach, trzęsąc się, trąc rękami gołe ramiona i dziwiąc się mojemuniewytłumaczalnemu lękowi.Może intuicyjnie zdaję sobie sprawę, że idę do miejsca, z któregowrócę już nie ten sam.Spencer opowiedział psu dalszy ciąg wydarzeń owej dawno minionej nocy: jak doszedłdo ukrytych drzwi, do tajemnego pomieszczenia, do samego serca koszmaru.Kiedy opisywałszczegółowo, krok po kroku, swoje przeżycia, jego głos stawał się coraz cichszy, aż w końcuzmienił się w szept.Skończył i poczuł się w stanie chwilowej łaski, o którym wiedział, że zniknie wraz znadejściem świtu.Uczucie to - ulotne i subtelne - było tym przyjemniejsze.Poczuł sięoczyszczony.Miał teraz nadzieję, że gdy zamknie oczy - zapadnie w głęboki sen bezkoszmarów.Od rana rozpocznie poszukiwania tej kobiety.Przeczuwał, że czekają go straszliwe przejścia, dorównujące tym, o których tak częstoopowiadał cierpliwie słuchającemu psu.Nie miał wyboru.Przed nim rozpościerała się jedynamożliwa do przyjęcia droga postępowania, a imperatyw wewnętrzny nakazywał mu nią pójść.Teraz spać.Szmer padającego deszczu był znakiem rozgrzeszenia, ale niektóre grzechy nie mogłybyć nigdy odpuszczone [ Pobierz całość w formacie PDF ]