[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie pozostaje mi zatem nic innego jak tylko przeprowadzić się do ciotki Agathy - powiedziała do konia, który wodpowiedzi tylko ciężko westchnął, jakby na znak, że pragnie już wracać.Rosalyn pochwyciła więc lejce.Kiedy podjeżdżała pod dom, z nieba zaczęła siąpić lekka mżawka.Zobaczyła Johna, który wyszedł na podwórko,żeby zdjąć uprząż.Rosalyn oddała mu lejce i odeszła, postanawiając odszukać Covey.Podjęła decyzję, że czasskończyć z ociąganiem.Ona i przyjaciółka powinny jak najszybciej wyprowadzić się z Valley i rozpocząć noweżycie.Szukała Covey wszędzie, ale starszej damy nigdzie nie było - ani w salonie, ani w jadalni.Poszła więc na piętro izapukała do sypialni przyjaciółki.Odpowiedziała jej cisza.Gdy otworzyła drzwi, przekonała się, że pokój jest pusty.Zaniepokojona zeszła do kuchni, w której Bridget pomagała kucharce gotować obiad.- Czy wiecie gdzie jest Covey? - spytała zmartwionym głosem.- Nie, proszę pani - odpowiedziała kucharka.Postanowiła zatem porozmawiać z Johnem, ale on także niewiedział, gdzie podziała się starsza dama.Rosalyn zaczynała się już martwić nie na żarty.Covey nie miała zwyczajuznikać bez zapowiedzi - nie licząc jednego przypadku, kiedy staruszka po upadku straciła orientację i odeszła oddomu nikomu nic nie mówiąc.- Zaprzęgnij znów konia do powozu - nakazała służącemu.Pomyślała, że Covey mogła udać się do miasta, choć wtakim przypadku z pewnością spotkałaby ją po drodze, gdy wracała.109 Nie roztrząsając tego dłużej, poszła do domu po szal dla siebie i dla Covey, i tym razem rzuciło jej się w oczy coś,czego nie zauważyła wcześniej, gdy była w sypialni przyjaciółki - jej koronkowy czepek leżał na stoliku nocnymprzy łóżku, a z szafy zniknął kapelusz.Może więc Covey rzeczywiście poszła gdzieś z wizytą, mimo że dotąd nigdytego nie robiła.Tak czy inaczej sytuacja stawała się poważna, bo zbliżał się wieczór - trudno szukać kogoś po ciemku.- Jadę z Johnem do miasta - zapowiedziała Rosalyn, gdy już ustaliła, że Cook zostanie w domu i będzie czekała naCovey, w razie gdyby ta zjawiła się sama, Bridget zaś przejdzie się pytać o starszą damę do sąsiadów.W mieście z powodu pózniej pory wszystkie sklepy były już pozamykane, a ulice prawie puste.Ludzie, uciekającprzed nocnym chłodem, pochowali się w domach.W oknach paliły się świeczki, rozsyłając dokoła ciepły poblask.Na ziemię zaczęła opadać mgła.- Tam jest, proszę pani - zawołał w pewnej chwili John do przybitej Rosalyn, modlącej się w duchu, by się okazało,że Covey jest bezpieczna.- Na cmentarzu.Tak myślałem, że tam właśnie poszła.- Na cmentarz? - zdziwiła się Rosalyn.- Ale po co? I co ona tam robi? - dodała, widząc, że Covey klęczy przedjakimś grobem.- Modli się przy grobie męża - wyjaśnił John.- Tu przecież został pochowany.Rosalyn nie mogła się doczekać, aż powóz dotrze pod bramę cmentarza.Kiedy tylko się zatrzymał, wyskoczyła zniego i pobiegła z szalem w stronę przyjaciółki, która zdawała się nie słyszeć, że ktoś się zbliża.Siedziała przedgrobem nieruchomo, nieobecna myślami, wyglądając starzej niż zwykle.I choć kapelusz osłaniał jej twarz przeddeszczem,110 było widać, że starsza pani drży z zimna.Poruszyła się dopiero, gdy Rosalyn osłoniła jej ramiona szalem.- Przywiozłabym cię tu, gdybyś poprosiła - szepnęła miękko Rosalyn, na co Covey podniosła na podopieczną zmart-wiony, ale przytomny wzrok.- Nie chcę go tu zostawiać - szepnęła.- Próbuję być odważna, tak jak chciałby tego Alfred, ale jeszcze nigdy nieopuszczałam Valley.Spędziłam tu całe życie.I nie chcę rozstawać się z Alfredem.Rosalyn przyklękła na wilgotnej ziemi obok przyjaciółki i otoczyła ją ramieniem.Covey wydawała się taka drobna ikrucha.Nie zniesie przeprowadzki do Kornwalii.Umrze, pozbawiona pięknych widoków Valley.W tym momencie Rosalyn zrozumiała, co powinna uczynić.-^Nie wyjedziemy z Valley - oświadczyła.- A teraz chodzmy do powozu.Ale Covey w odpowiedzi pochwyciła jej ramię, zmuszając ją, by została na miejscu.- Nie wychodz za mąż ze względu na mnie - powiedziała z przejęciem.- Nie wychodz za mężczyznę, którego niekochasz.To samo mówiłam twojej matce, ale mnie nie posłuchała.Ostrzegałam ją.Naprawdę ją ostrzegałam.Rosalyn, zdumiona, odsunęła się nieco od mówiącej.- Covey, nigdy wcześniej o tym nie wspominałaś.Nawet nie wiedziałam, że znałaś moją matkę.- Ale za to wspominałam, że rozumiem, dlaczego tak trudno podjąć ci decyzję o wyjściu za mąż.Napatrzyłaś sięprzecież na cierpienia ojca.Jesteś do niego bardzo podobna.Masz tak samo wrażliwą duszę jak on.Rosalyn wstrząsnął zimny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z chłodem wieczoru.- Błagam, przestań tak mówić.111 W oczach starszej kobiety zebrały się łzy.- Nie chcę, żebyś zgorzkniała.Dlatego aż do tej chwili nie mówiłam, że znałam twoją matkę.Ona właśnie próbowałapostąpić zgodnie z rozsądkiem, a nie sercem.Naprawdę próbowała.- Niektórzy powiedzieliby, że wcale nie miała serca - mruknęła posępnie Rosalyn.-1 nawet jeśli próbowała, toprzynajmniej, jeśli chodzi o moją osobę, zupełnie jej nie wyszło.- Moje biedne dziecko.Bardzo żałuję, że twoja matka nie podjęła innej decyzji.Nasze wybory kształtują naszą przy-szłość.Rosalyn, nie wychodz za mąż ze względu na mnie albo po to, żeby zatrzymać Maiden Hill.Wyjdz za mąż zmiłości.- A jeśli na świecie nie ma osoby, którą mogłabym pokochać? - To pytanie prześladowało ją od dawna.- Możesamotność jest mi przeznaczona? Może nawet pragnę być sama.- Nikt nie chce żyć samotnie, Rosalyn.Nikt.Prawda zawarta w słowach przyjaciółki uderzyła w Rosalyn z całą mocą.- Chodzmy już, Covey.Pomogę ci dojść do powozu.Musisz szybko wrócić do domu, żeby się rozgrzać.Starsza kobieta rozejrzała się dokoła, jakby dopiero teraz uświadamiając sobie, że to już prawie noc.Mgła wiszącanad ziemią zamieniła się w szarą mżawkę.- Nie chciałam cię wystraszyć.Po prostu poszłam na spacer do kościoła.- Rozumiem i podziwiam fakt, że zaszłaś aż tak daleko.Jednak następnym razem poproś, to cię tu przywiozę.- Przy-jaciółka była tak osłabiona, że Rosalyn prawie niosła ją do powozu.Na szczęście w połowie drogi dołączył do nichJohn.- Zawiez Covey do domu i każ kucharce podgrzać dla niej rosół - nakazała Rosalyn.- Oczywiście, jaśnie pani - przytaknął służący.112 - A ty z nami nie wracasz? - zdziwiła się Covey.- John przyjedzie po mnie pózniej.Na probostwo, John.- Tak jest, jaśnie pani.- Rosalyn.Rosalyn uciszyła towarzyszkę.- To moja decyzja, nie twoja.A teraz jedz już i niech John szybko po mnie wraca.Nie czekając na odpowiedz, Rosalyn naciągnęła szal na głowę i przechodząc przez ulicę ruszyła w stronę probostwa.Przed furtką jednak, zanim nacisnęła na klamkę, ogarnęły ją wątpliwości.W oknach probostwa świeciły się światła,z wnętrza domu dochodziły odgłosy rozmów i śmiech, tak jakby dziatwa Mandlandów znajdowała się w trakciedoskonałej zabawy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl