[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A przecież jakaś słuszność była w jej słowach.Wszyscy patrzyli na nią.Po twarzy jej spływały łzy.Nagle odezwał się Boro.Ale to zabrzmiało jak lament.– …Biali trzymają się razem.A my, czarni, jesteśmy bardzo rozdzieleni.I dlatego, że oni trzymają się razem, uwięzili Joma, jedyną nadzieję, jaką mieliśmy.Teraz z nas uczynią swoich niewolników.Brali nas na swoje wojny i zabili wszystko, co miało wartość dla nas…Njoroge kurczowo wpił palce w krawędź swojego stołka.Wszelkie krzywdy wyrządzone czarnym wezbrały w tym lamencie Bora.Pomyślał, że nie cofnąłby się przed niczym, byleby tamte krzywdy naprawić.Ale w głębi duszy czuł strach.Ni stąd, ni zowąd Boro wstał i podniósł głos nieomal do wrzasku:– Nigdy! Nigdy! Czarni muszą chwycić za broń!Oczy Njorogemu się rozszerzyły.Nyokabi wstrzymała oddech, a Njeri lękliwie popatrzyła w stronę drzwi.10Biuro było małym prostokątnym domkiem krytym czerwonymi dachówkami.Ale wokół tego głównego biura stały inne budynki, niektóre kamienne o dachach z blachy falistej.Nieduże skupisko pobielanych chat z mułu ze strzechami dopełniało zabudowań, gdzie mieścił się ten cały garnizon policyjny.Ogrodzenie stanowiły druty kolczaste.Pan Howlands siedział w biurze trzymając łokieć lewej ręki na stole, dłonią podpierając głowę.W prawej ręce miał ołówek, którym nie przestawał bębnić o stół, chociaż patrzył z wytężeniem przez małe otwarte okienko naprzeciw niego.Mogłoby się wydawać, że patrzy tak na kwatery policji.Ale naprawdę błądził myślą daleko.Wspominał dzieciństwo, ogródek przed domem rodzinnym otoczony żywopłotem i ówczesnych towarzyszy zabaw, Radości, obawy i nadzieje dzieciństwa były na swój sposób wspaniałe.Te błahe kłótnie; ojciec napawający Jękiem i czcią, łagodna matka, w której objęciach zawsze mógł znaleźć pociechę i ukojenie – wszystko to chwilami wyrywało się z zakamarków pamięci – zwłaszcza ostatnio, w tych niespokojnych czasach.A przecież zawsze dotąd uciekał od takich wspomnień.Wstał i przeszedł przez biuro, zadumany.Już wiedział, że chyba nie będzie przed tym żadnej ucieczki.Teraźniejszość, odkąd został komisarzem okręgowym, odbija w sobie przeszłość, i on nic na to nie poradzi.Owa przeszłość znów go prześladuje, chociaż próbował unikać polityki, rządu i wszystkiego innego, co mogłoby mu przypominać, że odrzekł się swojej ojczyzny.Ale syna mu ojczyzna zabrała… Daremnym byłoby mówić, że w Imię Boże, ponieważ on, Howlands, w Boga nie wierzy.On ma tylko jednego boga – a mianowicie farmę, którą sam założył, ziemię, którą sam ujarzmił, by mu dawała plony.I kimże są ci Mau Mau, że roszczą sobie teraz prawo do jego ziemi, do jego boga? Ha, ha! śmiałby się z ich niedorzecznego pomysłu, gdyby nie fakt, że już go zmusili do powrotu w tamto życie, życie z takim wysiłkiem woli zapomniane, Mianowano.go tymczasowym komisarzem okręgowym.Zgodził się.Ale tylko dlatego, że pełniąc ten urząd miał tym skuteczniej bronić swego boga.Mau Mau, skoro już się pokusili o jedyny dogmat jego wiary, niech dostaną za swoje! Chcieliby go przepędzić z powrotem do Anglii, do tego zapomnianego kraju? Wielki ich błąd.Kimże są czarni, kimże są ci Mau Mau? Po raz tysięczny zadał sobie to pytanie.Po prostu dzikusy! Dzikusy – trafne określenie.Przedtem nigdy nie myślał o nich tak ani inaczej, ponieważ nie zaprzątał sobie nimi głowy, tyle że uważał ich za przynależność swojej farmy — jak konie czy osły — z tą wszakże różnicą, że w wypadku koni i osłów należy jednak się troszczyć, co będą jeść i czy mają dobre miejsce do spania.Strajk, przez który on utracił takiego pracownika jak Ngotho i w wyniku którego trzeba było wprowadzić stan wyjątkowy, zmusił go do myślenia, do wyjścia ze swojej skorupy.Ale ci czarni za to zapłacą! Tak, on wyciśnie z każdego poszczególnie ostatnią kroplę krwi, aż wszyscy odejdą w nicość, aż on odniesie zwycięstwo dla swojego boga.Mau Mau zaczęli już reprezentować owe przeciwności, jakich wolałby nie widzieć w życiu.Pokonanie ich miało sprawić mu satysfakcję duchową taką samą, jaką mu sprawił podbój ziemi.Teraz pan Howlands był jak lew raptownie budzący się w swoim legowisku.Spojrzał na zegarek dziwnie mały na przegubie jego ręki.Oczekiwał przyjścia naczelnika.Nie cierpiał Jacoba, jeszcze jednego dzikusa.Ale chciał się Jacobem posłużyć.Sama możność doprowadzania czarnych do tego, by walczyli ze sobą zamiast walczyć z białymi, bawiła go, dawała mu zadowolenie.Usiadł znowu i zaczął myśleć o domu – o swoim obecnym domu.Zastanawiał się, co zrobić z synem, Stephenem.Do Anglii wysłać go nie chciał, chociaż żona dzień w dzień prosiła go, żeby pozwolił wyjechać im obojgu na czas, dopóki wszystko się nie uspokoi.Uczynić zadość tej prośbie znaczyłoby usłuchać głosu Anglii.Nie.On nie ustąpi ani tym Mau Mau, ani swojej żonie.Wszystko podporządkuje własnej woli.Taki jest sposób postępowania osadników.Dziwne jednak, że teraz rodzina to dla niego tylko żona i ten dzieciak, Stephen.Córka jak gdyby nie istnieje.No, ale córka wbrew jego woli i wbrew jego pragnieniu wyjechała, żeby poświęcić się pracy misyjnej.I po co jej to? Usiłowała mu wyjaśnić, ale te wyjaśnienia rozjątrzyły go jeszcze bardziej.Oddała się całkowicie Bogu i służbie dla Boga wieczystej.Pukanie do drzwi.Wszedł Jacobo ze strzelbą w ręce.Pełen uszanowania zdjął i zwinął w trąbkę kapelusz.Wyszczerzył zęby w tym swoim szerokim uśmiechu, którego Howlands nie znosił.Znali się obaj od dawna.Jacotao nieraz zasięgał rad u Howlandsa.Howlands mu rad udzielał, mówiąc o tym, co już zrobił i co zrobi jeszcze z ziemią, którą wziął pod uprawę.W istocie to właśnie Howlands pomógł Jacobowi uzyskać zezwolenie na uprawę maruny.Ze swojej strony Jacobo pomagał Howlandsowi werbować robotników rolnych i doradzał, jak z nimi postępować, żeby pracowali bez wytchnienia.Jednakże tym samym też wchodził poniekąd w skład farmy.Dopiero teraz, gdy obaj sprawowali narzucone funkcje, Howlands mógł zobaczyć Jacoba w nowym świetle.– Siadaj, Jacobo.– Dziękuję panu.– Dlaczego chciałeś zobaczyć się ze mną?– No, proszę pana, to długa sprawa.– Przedstaw ją krótko.– Dobrze, proszę pana.Jak panu mówiłem przedwczoraj, mam oko na wszystkich we wsi.Otóż ten człowiek, Ngotho, jak pan wie, to zły człowiek.Bardzo groźny.Złożył wiele przysiąg.– Wyglądało na to, że Howlands nie słucha, więc Jacobo umilkł.Po chwili rozpromienił się i dodał: – Wie pan, to właśnie on był przywódcą strajku…– Wiem – przerwał Howlands.– Co on takiego robi?– No, jak panu mówiłem, to jest długa sprawa.Pan wie, ten człowiek ma synów.Ci jego synowie przez jakiś czas byli daleko stąd… Myślę, że teraz narobią we wsi kłopotu… Bardzo podejrzany jest Boro, najstarszy syn.Był, proszę pana, na wojnie, i myślę, proszę pana, że także miał do czynienia z tym strajkiem…– Tak, tak! Co oni robią?– Ja, no, proszę pana… nic, ale pan rozumie, ci synowie knowają.Więc tak sobie pomyślałem, że powinniśmy jakoś usunąć ich ze wsi… wysłać do któregoś z tych obozów… No, bo jeżeli zostawimy ich w spokoju, wybuchną tu wielkie, wielkie rozruchy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.A przecież jakaś słuszność była w jej słowach.Wszyscy patrzyli na nią.Po twarzy jej spływały łzy.Nagle odezwał się Boro.Ale to zabrzmiało jak lament.– …Biali trzymają się razem.A my, czarni, jesteśmy bardzo rozdzieleni.I dlatego, że oni trzymają się razem, uwięzili Joma, jedyną nadzieję, jaką mieliśmy.Teraz z nas uczynią swoich niewolników.Brali nas na swoje wojny i zabili wszystko, co miało wartość dla nas…Njoroge kurczowo wpił palce w krawędź swojego stołka.Wszelkie krzywdy wyrządzone czarnym wezbrały w tym lamencie Bora.Pomyślał, że nie cofnąłby się przed niczym, byleby tamte krzywdy naprawić.Ale w głębi duszy czuł strach.Ni stąd, ni zowąd Boro wstał i podniósł głos nieomal do wrzasku:– Nigdy! Nigdy! Czarni muszą chwycić za broń!Oczy Njorogemu się rozszerzyły.Nyokabi wstrzymała oddech, a Njeri lękliwie popatrzyła w stronę drzwi.10Biuro było małym prostokątnym domkiem krytym czerwonymi dachówkami.Ale wokół tego głównego biura stały inne budynki, niektóre kamienne o dachach z blachy falistej.Nieduże skupisko pobielanych chat z mułu ze strzechami dopełniało zabudowań, gdzie mieścił się ten cały garnizon policyjny.Ogrodzenie stanowiły druty kolczaste.Pan Howlands siedział w biurze trzymając łokieć lewej ręki na stole, dłonią podpierając głowę.W prawej ręce miał ołówek, którym nie przestawał bębnić o stół, chociaż patrzył z wytężeniem przez małe otwarte okienko naprzeciw niego.Mogłoby się wydawać, że patrzy tak na kwatery policji.Ale naprawdę błądził myślą daleko.Wspominał dzieciństwo, ogródek przed domem rodzinnym otoczony żywopłotem i ówczesnych towarzyszy zabaw, Radości, obawy i nadzieje dzieciństwa były na swój sposób wspaniałe.Te błahe kłótnie; ojciec napawający Jękiem i czcią, łagodna matka, w której objęciach zawsze mógł znaleźć pociechę i ukojenie – wszystko to chwilami wyrywało się z zakamarków pamięci – zwłaszcza ostatnio, w tych niespokojnych czasach.A przecież zawsze dotąd uciekał od takich wspomnień.Wstał i przeszedł przez biuro, zadumany.Już wiedział, że chyba nie będzie przed tym żadnej ucieczki.Teraźniejszość, odkąd został komisarzem okręgowym, odbija w sobie przeszłość, i on nic na to nie poradzi.Owa przeszłość znów go prześladuje, chociaż próbował unikać polityki, rządu i wszystkiego innego, co mogłoby mu przypominać, że odrzekł się swojej ojczyzny.Ale syna mu ojczyzna zabrała… Daremnym byłoby mówić, że w Imię Boże, ponieważ on, Howlands, w Boga nie wierzy.On ma tylko jednego boga – a mianowicie farmę, którą sam założył, ziemię, którą sam ujarzmił, by mu dawała plony.I kimże są ci Mau Mau, że roszczą sobie teraz prawo do jego ziemi, do jego boga? Ha, ha! śmiałby się z ich niedorzecznego pomysłu, gdyby nie fakt, że już go zmusili do powrotu w tamto życie, życie z takim wysiłkiem woli zapomniane, Mianowano.go tymczasowym komisarzem okręgowym.Zgodził się.Ale tylko dlatego, że pełniąc ten urząd miał tym skuteczniej bronić swego boga.Mau Mau, skoro już się pokusili o jedyny dogmat jego wiary, niech dostaną za swoje! Chcieliby go przepędzić z powrotem do Anglii, do tego zapomnianego kraju? Wielki ich błąd.Kimże są czarni, kimże są ci Mau Mau? Po raz tysięczny zadał sobie to pytanie.Po prostu dzikusy! Dzikusy – trafne określenie.Przedtem nigdy nie myślał o nich tak ani inaczej, ponieważ nie zaprzątał sobie nimi głowy, tyle że uważał ich za przynależność swojej farmy — jak konie czy osły — z tą wszakże różnicą, że w wypadku koni i osłów należy jednak się troszczyć, co będą jeść i czy mają dobre miejsce do spania.Strajk, przez który on utracił takiego pracownika jak Ngotho i w wyniku którego trzeba było wprowadzić stan wyjątkowy, zmusił go do myślenia, do wyjścia ze swojej skorupy.Ale ci czarni za to zapłacą! Tak, on wyciśnie z każdego poszczególnie ostatnią kroplę krwi, aż wszyscy odejdą w nicość, aż on odniesie zwycięstwo dla swojego boga.Mau Mau zaczęli już reprezentować owe przeciwności, jakich wolałby nie widzieć w życiu.Pokonanie ich miało sprawić mu satysfakcję duchową taką samą, jaką mu sprawił podbój ziemi.Teraz pan Howlands był jak lew raptownie budzący się w swoim legowisku.Spojrzał na zegarek dziwnie mały na przegubie jego ręki.Oczekiwał przyjścia naczelnika.Nie cierpiał Jacoba, jeszcze jednego dzikusa.Ale chciał się Jacobem posłużyć.Sama możność doprowadzania czarnych do tego, by walczyli ze sobą zamiast walczyć z białymi, bawiła go, dawała mu zadowolenie.Usiadł znowu i zaczął myśleć o domu – o swoim obecnym domu.Zastanawiał się, co zrobić z synem, Stephenem.Do Anglii wysłać go nie chciał, chociaż żona dzień w dzień prosiła go, żeby pozwolił wyjechać im obojgu na czas, dopóki wszystko się nie uspokoi.Uczynić zadość tej prośbie znaczyłoby usłuchać głosu Anglii.Nie.On nie ustąpi ani tym Mau Mau, ani swojej żonie.Wszystko podporządkuje własnej woli.Taki jest sposób postępowania osadników.Dziwne jednak, że teraz rodzina to dla niego tylko żona i ten dzieciak, Stephen.Córka jak gdyby nie istnieje.No, ale córka wbrew jego woli i wbrew jego pragnieniu wyjechała, żeby poświęcić się pracy misyjnej.I po co jej to? Usiłowała mu wyjaśnić, ale te wyjaśnienia rozjątrzyły go jeszcze bardziej.Oddała się całkowicie Bogu i służbie dla Boga wieczystej.Pukanie do drzwi.Wszedł Jacobo ze strzelbą w ręce.Pełen uszanowania zdjął i zwinął w trąbkę kapelusz.Wyszczerzył zęby w tym swoim szerokim uśmiechu, którego Howlands nie znosił.Znali się obaj od dawna.Jacotao nieraz zasięgał rad u Howlandsa.Howlands mu rad udzielał, mówiąc o tym, co już zrobił i co zrobi jeszcze z ziemią, którą wziął pod uprawę.W istocie to właśnie Howlands pomógł Jacobowi uzyskać zezwolenie na uprawę maruny.Ze swojej strony Jacobo pomagał Howlandsowi werbować robotników rolnych i doradzał, jak z nimi postępować, żeby pracowali bez wytchnienia.Jednakże tym samym też wchodził poniekąd w skład farmy.Dopiero teraz, gdy obaj sprawowali narzucone funkcje, Howlands mógł zobaczyć Jacoba w nowym świetle.– Siadaj, Jacobo.– Dziękuję panu.– Dlaczego chciałeś zobaczyć się ze mną?– No, proszę pana, to długa sprawa.– Przedstaw ją krótko.– Dobrze, proszę pana.Jak panu mówiłem przedwczoraj, mam oko na wszystkich we wsi.Otóż ten człowiek, Ngotho, jak pan wie, to zły człowiek.Bardzo groźny.Złożył wiele przysiąg.– Wyglądało na to, że Howlands nie słucha, więc Jacobo umilkł.Po chwili rozpromienił się i dodał: – Wie pan, to właśnie on był przywódcą strajku…– Wiem – przerwał Howlands.– Co on takiego robi?– No, jak panu mówiłem, to jest długa sprawa.Pan wie, ten człowiek ma synów.Ci jego synowie przez jakiś czas byli daleko stąd… Myślę, że teraz narobią we wsi kłopotu… Bardzo podejrzany jest Boro, najstarszy syn.Był, proszę pana, na wojnie, i myślę, proszę pana, że także miał do czynienia z tym strajkiem…– Tak, tak! Co oni robią?– Ja, no, proszę pana… nic, ale pan rozumie, ci synowie knowają.Więc tak sobie pomyślałem, że powinniśmy jakoś usunąć ich ze wsi… wysłać do któregoś z tych obozów… No, bo jeżeli zostawimy ich w spokoju, wybuchną tu wielkie, wielkie rozruchy [ Pobierz całość w formacie PDF ]