[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Morze z lewej strony oddalało się.Do Girony zostało im zaledwie kilka kilometrów.— Nie ląduję w tym gównie — wycedził Gałecki.— Poszukamy innego lotniska! Albo oblecimy to i zobaczmy, co się dzieje.Szymon popatrzył na niego z niedowierzaniem.— Chyba żartujesz.— Mówię całkiem poważnie.— Przecież mamy zezwolenie na lądowanie — zauważył Krzyżanowski.— Pas odpicowany i czysty jak łza, wszystko w najlepszym porządku.Wyluzuj.Ale Artur nie był wyluzowany.Bynajmniej.— Nic nie widzę — oznajmił, starając się zapanować nad drżeniem w głosie.Drżeniem, którego za cholerę nie mógł się pozbyć.Drugi pilot przełknął ślinę.— Mgła, Arturze.System naprowadzania na lotnisko działa bez zastrzeżeń.— Pierdolisz — warknął niespodziewanie kapitan.Szymon pierwszy raz słyszał przekleństwo z jego ust,ale to nie był odpowiedni czas na zjadliwe komentarze.Koła boeinga za niespełna kilkanaście sekund miały zmierzyć się z pasem, którego nawet nie widzieli.Uformowana w kształcie leja mgła unosiła się nad płytą lotniska niczym wir utworzony z waniliowego budyniu.Z tym że raczej nie nadawała się na deser.Gałecki był już pewny, że wydarzy się coś złego.Jego ustawiczne obawy, lęki, przeczucia, i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze, okażą się prorocze.Nie powinien był w nie wątpić, walczyć z nimi, tylko po prostu odpuścić sobie ten lot! Do diabła! Do stu tysięcy diabłów!Uświadomił sobie, że koniec jest już bliski.Co dziwne, w jakimś sensie czuł nawet z tego powodu ulgę.Każdy kiedyś umrze, a skoro on ma zginąć tu i teraz, może to i lepiej.W końcu śmierć na służbie jest w jego rodzinie tradycją.Trzęsły mu się nogi i ręce.Oplatające stery palce były tak białe, jakby samolot był odpowiednikiem wampirzego samochodu z Christine Stephena Kinga.Jak na ironię wskaźniki nadal pokazywały idealne parametry.Wysokość, prędkość, odległość od pasa, kąt podejścia, wszystko się pokrywało.Nie panikuj, idioto, nie panikuj, działaj! Tyle razy lądowałeś, opierając się wyłącznie na wskazaniach przyrządów i informacjach z komputera pokładowego, gdy rzęsisty deszcz i unoszące się nad pasem opary zasłaniały widok.Dziś też sobie poradzisz!Miał wrażenie, że za chwilę głowa wystrzeli mu w kosmos.O ile oczywiście wcześniej się nie rozbiją.Cyferki na wysokościomierzu migotały niczym zepsuty neon.Dwadzieścia.piętnaście.dziesięć metrów.Na kilka sekund przed posadzeniem samolotu na ziemi, ujrzeli pas, a raczej to, co być może kiedyś, wiele lat temu było pasem startowym.Przedarli się przez mgłę, pozostawiając ją ponad sobą, teraz jednak, gdy wreszcie ujrzeli miejsce do lądowania, obaj zwątpili w swoje zdrowie psychiczne.Całe lotnisko było totalnym pobojowiskiem, pieprzoną dżunglą, terenem, który z całą pewnością nie figurował w rejestrach jako czynne lądowisko.Żadnych oznaczeń, żadnych świateł podejścia do lądowania.Ze szpar w betonie wyrastała wysoka trawa.Pas był przedzielony rowem, może niezbyt głębokim, ale równie dobrze w tym miejscu mógłby znajdować się Rów Mariański.Na jedno wychodziło.Jeśli cokolwiek mogło po nim jeździć, to chyba jedynie terenówki, a i to niekoniecznie.Wciśnięty w fotel drugi pilot zawodził jak opętany:— Jezu, Jezu, Jezu! Rozbijemy się!Gałecki też był przerażony.Jeśli wzrok go nie mylił i naprawdę widział to, co widział, próba lądowania mogła zakończyć się katastrofą.Jeśli jednak było to przewidzenie, po raz kolejny wyjdzie na kretyna.Jedyne czego był pewien, to tego, że nie byli w Gironie.Na sto procent.Tak czy inaczej nie miał żadnego wyboru.Mgła zbyt późno odsłoniła przed nimi tę parodię pasa.Ciąg silników boeinga był zmniejszony do minimum, klapy maksymalnie wypuszczone, prędkość maszyny zmalała do niespełna dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.Samolot bił w stronę ziemi i nawet natychmiastowe pociągnięcie za stery mogłoby co najwyżej pogorszyć sytuację.Artur liczył na to, że chociaż wskaźniki działają prawidłowo.Informowały, że w zbiornikach nie zostało zbyt wiele kerozyny, mieli więc cień szansy, że w trakcie twardego lądowania nie przekształcą się w chmurę toksycznego pyłu.Podwozie główne boeinga dotknęło ziemi, spojlery automatycznie wychyliły się do maksimum.Kapitan delikatnie przyciągnął stery do siebie, starając się złagodzić opadanie nosa maszyny.Czuł jednak, że na niewiele to się zda.Kamienie szybko rozprawią się z oponami, zjedzą je jak świeże bułeczki i będzie po nich.Samolot podskoczył, zjechał nieco na prawo, po czym jakimś cudem wyrównał.Gałecki pchnął lekko ster i przednie koło boeinga uderzyło w spękany beton.Maszyną szarpnęło, rozległ się głośny trzask [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Morze z lewej strony oddalało się.Do Girony zostało im zaledwie kilka kilometrów.— Nie ląduję w tym gównie — wycedził Gałecki.— Poszukamy innego lotniska! Albo oblecimy to i zobaczmy, co się dzieje.Szymon popatrzył na niego z niedowierzaniem.— Chyba żartujesz.— Mówię całkiem poważnie.— Przecież mamy zezwolenie na lądowanie — zauważył Krzyżanowski.— Pas odpicowany i czysty jak łza, wszystko w najlepszym porządku.Wyluzuj.Ale Artur nie był wyluzowany.Bynajmniej.— Nic nie widzę — oznajmił, starając się zapanować nad drżeniem w głosie.Drżeniem, którego za cholerę nie mógł się pozbyć.Drugi pilot przełknął ślinę.— Mgła, Arturze.System naprowadzania na lotnisko działa bez zastrzeżeń.— Pierdolisz — warknął niespodziewanie kapitan.Szymon pierwszy raz słyszał przekleństwo z jego ust,ale to nie był odpowiedni czas na zjadliwe komentarze.Koła boeinga za niespełna kilkanaście sekund miały zmierzyć się z pasem, którego nawet nie widzieli.Uformowana w kształcie leja mgła unosiła się nad płytą lotniska niczym wir utworzony z waniliowego budyniu.Z tym że raczej nie nadawała się na deser.Gałecki był już pewny, że wydarzy się coś złego.Jego ustawiczne obawy, lęki, przeczucia, i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze, okażą się prorocze.Nie powinien był w nie wątpić, walczyć z nimi, tylko po prostu odpuścić sobie ten lot! Do diabła! Do stu tysięcy diabłów!Uświadomił sobie, że koniec jest już bliski.Co dziwne, w jakimś sensie czuł nawet z tego powodu ulgę.Każdy kiedyś umrze, a skoro on ma zginąć tu i teraz, może to i lepiej.W końcu śmierć na służbie jest w jego rodzinie tradycją.Trzęsły mu się nogi i ręce.Oplatające stery palce były tak białe, jakby samolot był odpowiednikiem wampirzego samochodu z Christine Stephena Kinga.Jak na ironię wskaźniki nadal pokazywały idealne parametry.Wysokość, prędkość, odległość od pasa, kąt podejścia, wszystko się pokrywało.Nie panikuj, idioto, nie panikuj, działaj! Tyle razy lądowałeś, opierając się wyłącznie na wskazaniach przyrządów i informacjach z komputera pokładowego, gdy rzęsisty deszcz i unoszące się nad pasem opary zasłaniały widok.Dziś też sobie poradzisz!Miał wrażenie, że za chwilę głowa wystrzeli mu w kosmos.O ile oczywiście wcześniej się nie rozbiją.Cyferki na wysokościomierzu migotały niczym zepsuty neon.Dwadzieścia.piętnaście.dziesięć metrów.Na kilka sekund przed posadzeniem samolotu na ziemi, ujrzeli pas, a raczej to, co być może kiedyś, wiele lat temu było pasem startowym.Przedarli się przez mgłę, pozostawiając ją ponad sobą, teraz jednak, gdy wreszcie ujrzeli miejsce do lądowania, obaj zwątpili w swoje zdrowie psychiczne.Całe lotnisko było totalnym pobojowiskiem, pieprzoną dżunglą, terenem, który z całą pewnością nie figurował w rejestrach jako czynne lądowisko.Żadnych oznaczeń, żadnych świateł podejścia do lądowania.Ze szpar w betonie wyrastała wysoka trawa.Pas był przedzielony rowem, może niezbyt głębokim, ale równie dobrze w tym miejscu mógłby znajdować się Rów Mariański.Na jedno wychodziło.Jeśli cokolwiek mogło po nim jeździć, to chyba jedynie terenówki, a i to niekoniecznie.Wciśnięty w fotel drugi pilot zawodził jak opętany:— Jezu, Jezu, Jezu! Rozbijemy się!Gałecki też był przerażony.Jeśli wzrok go nie mylił i naprawdę widział to, co widział, próba lądowania mogła zakończyć się katastrofą.Jeśli jednak było to przewidzenie, po raz kolejny wyjdzie na kretyna.Jedyne czego był pewien, to tego, że nie byli w Gironie.Na sto procent.Tak czy inaczej nie miał żadnego wyboru.Mgła zbyt późno odsłoniła przed nimi tę parodię pasa.Ciąg silników boeinga był zmniejszony do minimum, klapy maksymalnie wypuszczone, prędkość maszyny zmalała do niespełna dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.Samolot bił w stronę ziemi i nawet natychmiastowe pociągnięcie za stery mogłoby co najwyżej pogorszyć sytuację.Artur liczył na to, że chociaż wskaźniki działają prawidłowo.Informowały, że w zbiornikach nie zostało zbyt wiele kerozyny, mieli więc cień szansy, że w trakcie twardego lądowania nie przekształcą się w chmurę toksycznego pyłu.Podwozie główne boeinga dotknęło ziemi, spojlery automatycznie wychyliły się do maksimum.Kapitan delikatnie przyciągnął stery do siebie, starając się złagodzić opadanie nosa maszyny.Czuł jednak, że na niewiele to się zda.Kamienie szybko rozprawią się z oponami, zjedzą je jak świeże bułeczki i będzie po nich.Samolot podskoczył, zjechał nieco na prawo, po czym jakimś cudem wyrównał.Gałecki pchnął lekko ster i przednie koło boeinga uderzyło w spękany beton.Maszyną szarpnęło, rozległ się głośny trzask [ Pobierz całość w formacie PDF ]