[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jest tu coś innego.Jest w tem kobieta.o tak, kobieta!!, Bardzo być może, panie ministrze, ale przyznać muszę, że ja nic otem nie wiem! Och, och!.Tem gorzej!.Nie jest tu więc miłostka, ale namiętnośćukryta.Tylko takie uczucie bywa prawdziwem.LRTNamiętność ukryta!Tak, ta miłość bojazliwa, bojazliwa, jak gdyby była występną, wprawia-ła go w stan radosnego podrażnienia pierwszej gorączki młodzieńczej; i tenmłodzian dwudziestosześcioletni, nie żyjąc wcale, łączył swą namiętność zzachwytami, świeżością uczuć i burzliwością krwi młodzieńca w której wreogień ludzki.Nieraz udawali się razem, w pogodne ranki majowe, już nie na alejęakacyi, gdzie galopował cały świat modny, jak gdyby był u siebie w salo-nie, ale daleko dalej, w stronę Saint-Cloud, na bezludne drogi, zdążając ażku Chaville albo Sevres, a to powietrze wiosenne, te drżące kasztany zpączkami białych kwiatów i te lilie, ta roślinność jeszcze błyszcząca rosą,wszystko to uśmiechało się do ich miłości, i jadąc, prowadzili rozmowę,straceni dla świata, głaskani promieniami słońca, muskani wiatrem, podblado-niebieskiem wiosennem niebem.Pewnego dnia, gdy przyszła im chęć osamotnienia, udali się do Wersa-lu.Noris lubiła Wersal, gdzie tyle razy spacerowała z ojcem, który opowia-dał jej dzieje i legendy tego pałacu i tych cienistych alei.Ten wyraz opuszczenia, ta wielkość w ruinie, zawsze robiła głębokiewrażenie na Noris.Sądziła, że i teraz, przechodząc po znajomych ścieżkach, dozna minio-nych wrażeń.Ale jak ona tak i Rajmund zostali niepomiernie zdziwieni, znalazłszy wparku mnóstwo osób.Nie pamiętalio tem, że życie biegnie zwykłym try-LRTbem i że w Wersalu odbywa się w maju wystawa kwiatów, tak samo jak wParyżu.Weszli do wnętrza.Kwiaty! To rzecz warta widzenia,i oko ich wabiłyróże, gwozdziki, rododendrony, słowem olbrzymi bukiet, pełen różnobarw-nych odcieni zachwycająca gra kolorów, białych, liljowych, purpuro-wych, aksamitno miedzianych.Pomimo to, Noris rzekła: Ponad te wszystkie kwiaty wystawowe przekładam najmniejszy bu-kiecik fijołków za dwa grosze.Wyszli, gdyż Noris uczuła zawrót głowy od tego chaosu pachnideł, nadworze młoda kobieta z rozkoszą odetchnęła powietrzem, a idąc w stronębukietu królewskiego, wybierała aleje, w których przechodnie najmniejprzeszkadzać by mogli ich miłosnym rozmowom.Noris, spragniona samotności, chciała przejść do odległych zakątkówparku, gdzie gałęzie roślin powłócząc się po ziemi, tworzyły tajemniczą al-tanę; ale przy bukiecie królewskim, znalezli się prawie sami i tylko dziecibawiły się w piasku, dwóch starców czytało gazety na dwóch ławkach, a zpoza lilii wyglądały kaszkiety żołnierzy artyleryjskich; zdala słychać byłogłuche strzały; zapewne wojska odbywały manewry w Satory lub na wzgó-rzach Pikardyi.Ztąd udali się przez opuszczone zakątki parku w stronę sadzawek, niemówiąc prawie do siebie, szczęśliwi z tego samotnego spaceru, a niekiedy,gdy ścieżka była wązka, Rajmund puszczał Noris przed siebie i z zachwy-tem podziwiał tylko jej wiotką i powiewną postać i drobne nóżki odbijająceślady na brunatnej ziemi, gdyż głowa przykryta była parasolką.LRTCień młodej kobiety migał się na trawie, na którą, jakby spuszczonodeszcz gwiazdek białych, gdzie można było powiedzieć, drżenie drzew to-warzyszyło miłosnej pieśni gniazd ptasich.Nagle zatrzymali się.Noris spytała: Gdzie jesteśmy?Rajmund nie wiedział.Zabłądzili.To bawiło Noris.Była to przygoda.Gdybyż noc zaskoczyła ich w lesie.Co za żart?Wersal nie był daleko.Przez jaką szparę pomiędzy drzewami dostrzegąpewnie dach czarny, albo usłyszą dzwon kaplicy.Było to jednak zabawne powiedzieć sobie, że tak blisko od Paryża,znajdowali się jakby na końcu świata.Wtedy zaczęli pytać się o drogę.Przy końcu jednej ścieżki spotkali dziewczynkę, trzymającą w ręką bu-kiet, bukiet z kwiatów polnych i z fiołków. Patrz pan rzekła Noris wspominałam o kwiatach naturalnych.Oto są.Dziecko o białych lnianych włosach, z oczyma żywemi, ale z wyglądembiednym, spojrzało na piękną damę, przyglądającą się j ej kwiatkom. Czy odstąpisz mi ten bukiet? zapytał Rajmund. Odstąpisz? Nie darmo.Czy chcesz go sprzedać? I owszem proszę państwa.Bo ja nieraz noszę kwiaty na targ dla ojcaTruelle, który ma sklep w Paryżu.To się sprzedaje paryżanom. Dajże pani ten bukiet.LRTDziecko podało Noris bukiet fijołków otoczonych jak fryzeczką białemipolnemi kwiatami. Ach, jaki ładny rzekła Noris a jak pachnie!Ukryła twarz w bukiecie, a z ponad kwiatów jej duie, czarne oczy ja-śniały szczęściem. Czy ty się zajmujesz tylko zbieraniem kwiatów? zapytał Kajmunddziewczynki.Mała skłoniła główkę z minką bardzo dumną i bardzo smutną zarazem. O tak, teraz zbieram tylko fijołki, bo się już nie długo skończą.Tojuż ostatnie.Ale jak ich niema pomagam tatusiowi: pracuję razem z nim. A czem się twój ojciec zajmuje? Jest kowalem w Montreuil. Masz braci, siostry? Jest nas siedmioro.Czworo mniejszych odemnie, a dwoje większych. I wszyscy pracują? Naturalnie! odparła dzieweczka.Z wyjątkiem najmniejszych, któ-re mnie zaledwie sięgają do pasa, reszta musi sobie zawsze zarobić na ży-cie.Bez tego, to zaraz.Thibaude.Zrobiła gest, dający poznać, że rózga byłaby w robocie. A cóż za jedna ta Thibaude? spytała Noris, wpatrując się czarne-mi oczyma w niebieskie oczęta maleńkiej. Thibaude?.To jest.to.to.Thibaude! Służąca?Mała cofnęła się z przestrachem, rozglądając się dokoła, jak gdyby Thi-baude mogła usłyszeć i rozgniewać się.LRT Thibaude, służąca? O nie!.To wdowa Thibaude.rodem z Velizy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Jest tu coś innego.Jest w tem kobieta.o tak, kobieta!!, Bardzo być może, panie ministrze, ale przyznać muszę, że ja nic otem nie wiem! Och, och!.Tem gorzej!.Nie jest tu więc miłostka, ale namiętnośćukryta.Tylko takie uczucie bywa prawdziwem.LRTNamiętność ukryta!Tak, ta miłość bojazliwa, bojazliwa, jak gdyby była występną, wprawia-ła go w stan radosnego podrażnienia pierwszej gorączki młodzieńczej; i tenmłodzian dwudziestosześcioletni, nie żyjąc wcale, łączył swą namiętność zzachwytami, świeżością uczuć i burzliwością krwi młodzieńca w której wreogień ludzki.Nieraz udawali się razem, w pogodne ranki majowe, już nie na alejęakacyi, gdzie galopował cały świat modny, jak gdyby był u siebie w salo-nie, ale daleko dalej, w stronę Saint-Cloud, na bezludne drogi, zdążając ażku Chaville albo Sevres, a to powietrze wiosenne, te drżące kasztany zpączkami białych kwiatów i te lilie, ta roślinność jeszcze błyszcząca rosą,wszystko to uśmiechało się do ich miłości, i jadąc, prowadzili rozmowę,straceni dla świata, głaskani promieniami słońca, muskani wiatrem, podblado-niebieskiem wiosennem niebem.Pewnego dnia, gdy przyszła im chęć osamotnienia, udali się do Wersa-lu.Noris lubiła Wersal, gdzie tyle razy spacerowała z ojcem, który opowia-dał jej dzieje i legendy tego pałacu i tych cienistych alei.Ten wyraz opuszczenia, ta wielkość w ruinie, zawsze robiła głębokiewrażenie na Noris.Sądziła, że i teraz, przechodząc po znajomych ścieżkach, dozna minio-nych wrażeń.Ale jak ona tak i Rajmund zostali niepomiernie zdziwieni, znalazłszy wparku mnóstwo osób.Nie pamiętalio tem, że życie biegnie zwykłym try-LRTbem i że w Wersalu odbywa się w maju wystawa kwiatów, tak samo jak wParyżu.Weszli do wnętrza.Kwiaty! To rzecz warta widzenia,i oko ich wabiłyróże, gwozdziki, rododendrony, słowem olbrzymi bukiet, pełen różnobarw-nych odcieni zachwycająca gra kolorów, białych, liljowych, purpuro-wych, aksamitno miedzianych.Pomimo to, Noris rzekła: Ponad te wszystkie kwiaty wystawowe przekładam najmniejszy bu-kiecik fijołków za dwa grosze.Wyszli, gdyż Noris uczuła zawrót głowy od tego chaosu pachnideł, nadworze młoda kobieta z rozkoszą odetchnęła powietrzem, a idąc w stronębukietu królewskiego, wybierała aleje, w których przechodnie najmniejprzeszkadzać by mogli ich miłosnym rozmowom.Noris, spragniona samotności, chciała przejść do odległych zakątkówparku, gdzie gałęzie roślin powłócząc się po ziemi, tworzyły tajemniczą al-tanę; ale przy bukiecie królewskim, znalezli się prawie sami i tylko dziecibawiły się w piasku, dwóch starców czytało gazety na dwóch ławkach, a zpoza lilii wyglądały kaszkiety żołnierzy artyleryjskich; zdala słychać byłogłuche strzały; zapewne wojska odbywały manewry w Satory lub na wzgó-rzach Pikardyi.Ztąd udali się przez opuszczone zakątki parku w stronę sadzawek, niemówiąc prawie do siebie, szczęśliwi z tego samotnego spaceru, a niekiedy,gdy ścieżka była wązka, Rajmund puszczał Noris przed siebie i z zachwy-tem podziwiał tylko jej wiotką i powiewną postać i drobne nóżki odbijająceślady na brunatnej ziemi, gdyż głowa przykryta była parasolką.LRTCień młodej kobiety migał się na trawie, na którą, jakby spuszczonodeszcz gwiazdek białych, gdzie można było powiedzieć, drżenie drzew to-warzyszyło miłosnej pieśni gniazd ptasich.Nagle zatrzymali się.Noris spytała: Gdzie jesteśmy?Rajmund nie wiedział.Zabłądzili.To bawiło Noris.Była to przygoda.Gdybyż noc zaskoczyła ich w lesie.Co za żart?Wersal nie był daleko.Przez jaką szparę pomiędzy drzewami dostrzegąpewnie dach czarny, albo usłyszą dzwon kaplicy.Było to jednak zabawne powiedzieć sobie, że tak blisko od Paryża,znajdowali się jakby na końcu świata.Wtedy zaczęli pytać się o drogę.Przy końcu jednej ścieżki spotkali dziewczynkę, trzymającą w ręką bu-kiet, bukiet z kwiatów polnych i z fiołków. Patrz pan rzekła Noris wspominałam o kwiatach naturalnych.Oto są.Dziecko o białych lnianych włosach, z oczyma żywemi, ale z wyglądembiednym, spojrzało na piękną damę, przyglądającą się j ej kwiatkom. Czy odstąpisz mi ten bukiet? zapytał Rajmund. Odstąpisz? Nie darmo.Czy chcesz go sprzedać? I owszem proszę państwa.Bo ja nieraz noszę kwiaty na targ dla ojcaTruelle, który ma sklep w Paryżu.To się sprzedaje paryżanom. Dajże pani ten bukiet.LRTDziecko podało Noris bukiet fijołków otoczonych jak fryzeczką białemipolnemi kwiatami. Ach, jaki ładny rzekła Noris a jak pachnie!Ukryła twarz w bukiecie, a z ponad kwiatów jej duie, czarne oczy ja-śniały szczęściem. Czy ty się zajmujesz tylko zbieraniem kwiatów? zapytał Kajmunddziewczynki.Mała skłoniła główkę z minką bardzo dumną i bardzo smutną zarazem. O tak, teraz zbieram tylko fijołki, bo się już nie długo skończą.Tojuż ostatnie.Ale jak ich niema pomagam tatusiowi: pracuję razem z nim. A czem się twój ojciec zajmuje? Jest kowalem w Montreuil. Masz braci, siostry? Jest nas siedmioro.Czworo mniejszych odemnie, a dwoje większych. I wszyscy pracują? Naturalnie! odparła dzieweczka.Z wyjątkiem najmniejszych, któ-re mnie zaledwie sięgają do pasa, reszta musi sobie zawsze zarobić na ży-cie.Bez tego, to zaraz.Thibaude.Zrobiła gest, dający poznać, że rózga byłaby w robocie. A cóż za jedna ta Thibaude? spytała Noris, wpatrując się czarne-mi oczyma w niebieskie oczęta maleńkiej. Thibaude?.To jest.to.to.Thibaude! Służąca?Mała cofnęła się z przestrachem, rozglądając się dokoła, jak gdyby Thi-baude mogła usłyszeć i rozgniewać się.LRT Thibaude, służąca? O nie!.To wdowa Thibaude.rodem z Velizy [ Pobierz całość w formacie PDF ]