[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przecież przewiózł trzecią jego część z Jawy aż tu, do Changi.- Czuję, że grozi ci niebezpieczeństwo - odezwał się wreszcie.- Niedzwiedz potrafi bez ryzyka podebrać miód szerszeniom.Pająk szuka bezpieczniepod skałami, bo wie, gdzie i jak szukać - rzekł Marlowe, nadal niczego po sobie niepokazując.- Nie obawiaj się o mnie, starcze.Ja szukam pod skałami.Mac skinął głową, uspokojony.- Znasz mój pojemnik? - spytał.- Oczywiście.- Podejrzewam, że zaszkodziła mu kropla deszczu, która przecisnęła się przez otwór wniebie i spadła na pewną rzecz, a ta zgniła jak drzewo powalone w dżungli.Jest niewielka, wkształcie maleńkiego węża, cienka jak dżdżownica i nie dłuższa od karalucha.- Mac jęknął iprzeciągnął się.- Te plecy mnie wykończą - powiedział po angielsku.- Bądz tak dobry,chłopcze, i popraw mi poduszkę.Kiedy Marlowe się nachylił, Mac uniósł się nieznacznie i szepnął mu do ucha:- Kondensator sprzęgający, trzysta mikrofaradów.- Wygodniej? - spytał Marlowe, kiedy Mac opadł na poduszkę.- Zwietnie, chłopcze, o wiele wygodniej.No, a teraz zmykaj.Zmęczyło mnie to głupiegadanie.- Sam wiesz, że cię ono bawi, ty stary draniu.- Może byś tak przestał z tym starym , puki mahlu!- Senderis! - odparł Marlowe i wyszedł na słońce.Kondensator sprzęgający, trzystamikrofaradów.Do licha, co to jest mikrofarad? - myślał.Od strony garażu powiał wiatr i Marlowe wciągnął do pluć powietrze pachnącebenzyną, nasycone olejem i smarami.Przykucnął obok drogi na skrawku ziemi porosłymtrawą, żeby nacieszyć się znajomą wonią.Mój Boże, ileż wspomnień budzi zapach benzyny,pomyślał.Samoloty.Gosport, Farnborough i osiem innych lotnisk.Spitfire y i Hurricane y.Ale nie chciał o nich teraz myśleć, chciał myśleć o radiu.Zmienił ułożenie ciała iusiadł w pozycji lotosu, z prawą stopą założoną na lewe udo, a lewą na prawe, z rękamiopuszczonymi i zgiętymi w łokciach, z dłońmi stykającymi się kłykciami i kciukami i zpalcami skierowanymi w stronę pępka.Siedział już tak wiele razy.Dopomagało mu to wmyśleniu, bo z chwilą kiedy mijał pierwszy ból, ciało wypełniał spokój, a umysł wyzwalał sięz wszelkich ograniczeń.Siedział tak, a mężczyzni przechodzący ścieżką mijali go obojętnie.Nie widzieli nicdziwnego w tym, że ktoś opalony na czarno i ubrany w sarong siedzi na słońcu wpołudniowym żarze.Nie było czemu się dziwić.Teraz już wiem, co jest potrzebne, myślał, co trzeba jakoś zdobyć.W wiosce napewno jest radio.Wioski są jak sroki - zbierają i przechowują najbardziej nieprawdopodobnerzeczy.Roześmiał się na wspomnienie j awajskiej wioski, w której kiedyś mieszkał.Natrafił na nią, daleko od przecinających Jawę dróg, kiedy szedł potykając się przezdżunglę wyczerpany i zagubiony, bliższy śmierci niż życia.Przebył dziesiątki kilometrów ioto nastał dzień jedenasty marca 1943 roku.Stacjonujące na wyspie wojska skapitulowałyósmego marca.Przez te trzy dni wędrówki przez dżunglę gryzło go robactwo i cięły muchy,ostre kolce rozdzierały skórę, pijawki ssały krew, a deszcze przemaczały do suchej nitki.Odkąd opuścił lotnisko północne w Bandungu, gdzie stacjonowały myśliwce, nie widział aninie słyszał żywej duszy.Porzucił swoją eskadrę, a raczej jej niedobitki, i swojegoHurricane a.Zanim stamtąd uciekł, wyprawił swojemu martwemu, poskręcanemu ipołamanemu przez bombę i pocisk smugowy myśliwcowi pogrzeb na stosie.Spalić zwłoki -przynajmniej tyle jest winien człowiek swojemu przyjacielowi.Kiedy stanął na skraju wioski, słońce chyliło się ku zachodowi.Jawajczycy, którzy gootoczyli, byli nastawieni wrogo.Nic złego mu wprawdzie nie zrobili, ale w ich twarzach beztrudu można było wyczytać gniew.Wpatrywali się w niego w milczeniu i żaden nie ruszyłsię, żeby mu pomóc.- Czy mógłbym dostać coś do jedzenia i picia? - poprosił.Nie było odpowiedzi.Nagle zauważył studnię.Podszedł do niej odprowadzany gniewnymi spojrzeniami idługo pił.Potem usiadł i czekał.Wioska była niewielka, dobrze ukryta.Wyglądała na dość bogatą.Ciągnące się wokółkwadratowego placu chaty, zbudowane z bambusa i palmowych liści, stały na palach.Wokółnich kręciło się wiele kur i świń.Przy jednej z chat, większej od innych, znajdowała sięzagroda dla bydła, a w niej pięć indyjskich bawołów.Zwiadczyło to o zamożności wioski.Wreszcie zaprowadzono go do chaty naczelnika.Tubylcy w milczeniu weszli za nimpo schodach, ale na górze zatrzymali się, usiedli na werandzie i czekali nasłuchując.Naczelnik był stary, skórę miał brązową i wysuszoną.Spoglądał wrogo.Wnętrzechaty zgodnie z miejscowym zwyczajem składało się z jednej wielkiej izby, podzielonej namniejsze pomieszczenia parawanami uplecionymi z palmowych liści.Na samym środku pomieszczenia przeznaczonego do spożywania posiłków,prowadzenia rozmów i rozmyślań stała porcelanowa miska klozetowa z deską i pokrywą.Niebyła do niczego podłączona i zajmowała honorowe miejsce na ręcznie tkanym dywaniku.Przed nią, na osobnej macie, siedział na piętach naczelnik wioski i przyglądał się muświdrującym wzrokiem.- Czego chcesz? Tuan! - przemówił, a tuan zabrzmiało jak oskarżenie.- Chciałem tylko napić się wody i coś zjeść, panie, a poza tym.może mógłbymzatrzymać się tu na krótko, aż dojdę do siebie.- Mówisz mi: panie, a jeszcze trzy dni temu ty i inni biali nazywaliście nassmoluchami i gardziliście nami!- Nigdy tak was nie nazywałem.Przysłano mnie tutaj, żebym bronił waszego krajuprzed Japończykami.- To oni wyzwolili nas od tych zapowietrzonych Holendrów.Tak samo jak wyzwoląod białych imperialistów cały Daleki Wschód!- Być może.Ale wydaje mi się, że jeszcze pożałujecie dnia, w którym tu przybyli!- Wynoś się z mojej wioski.Idz precz z resztą imperialistów.Odejdz stąd, zanimwezwę Japończyków [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Przecież przewiózł trzecią jego część z Jawy aż tu, do Changi.- Czuję, że grozi ci niebezpieczeństwo - odezwał się wreszcie.- Niedzwiedz potrafi bez ryzyka podebrać miód szerszeniom.Pająk szuka bezpieczniepod skałami, bo wie, gdzie i jak szukać - rzekł Marlowe, nadal niczego po sobie niepokazując.- Nie obawiaj się o mnie, starcze.Ja szukam pod skałami.Mac skinął głową, uspokojony.- Znasz mój pojemnik? - spytał.- Oczywiście.- Podejrzewam, że zaszkodziła mu kropla deszczu, która przecisnęła się przez otwór wniebie i spadła na pewną rzecz, a ta zgniła jak drzewo powalone w dżungli.Jest niewielka, wkształcie maleńkiego węża, cienka jak dżdżownica i nie dłuższa od karalucha.- Mac jęknął iprzeciągnął się.- Te plecy mnie wykończą - powiedział po angielsku.- Bądz tak dobry,chłopcze, i popraw mi poduszkę.Kiedy Marlowe się nachylił, Mac uniósł się nieznacznie i szepnął mu do ucha:- Kondensator sprzęgający, trzysta mikrofaradów.- Wygodniej? - spytał Marlowe, kiedy Mac opadł na poduszkę.- Zwietnie, chłopcze, o wiele wygodniej.No, a teraz zmykaj.Zmęczyło mnie to głupiegadanie.- Sam wiesz, że cię ono bawi, ty stary draniu.- Może byś tak przestał z tym starym , puki mahlu!- Senderis! - odparł Marlowe i wyszedł na słońce.Kondensator sprzęgający, trzystamikrofaradów.Do licha, co to jest mikrofarad? - myślał.Od strony garażu powiał wiatr i Marlowe wciągnął do pluć powietrze pachnącebenzyną, nasycone olejem i smarami.Przykucnął obok drogi na skrawku ziemi porosłymtrawą, żeby nacieszyć się znajomą wonią.Mój Boże, ileż wspomnień budzi zapach benzyny,pomyślał.Samoloty.Gosport, Farnborough i osiem innych lotnisk.Spitfire y i Hurricane y.Ale nie chciał o nich teraz myśleć, chciał myśleć o radiu.Zmienił ułożenie ciała iusiadł w pozycji lotosu, z prawą stopą założoną na lewe udo, a lewą na prawe, z rękamiopuszczonymi i zgiętymi w łokciach, z dłońmi stykającymi się kłykciami i kciukami i zpalcami skierowanymi w stronę pępka.Siedział już tak wiele razy.Dopomagało mu to wmyśleniu, bo z chwilą kiedy mijał pierwszy ból, ciało wypełniał spokój, a umysł wyzwalał sięz wszelkich ograniczeń.Siedział tak, a mężczyzni przechodzący ścieżką mijali go obojętnie.Nie widzieli nicdziwnego w tym, że ktoś opalony na czarno i ubrany w sarong siedzi na słońcu wpołudniowym żarze.Nie było czemu się dziwić.Teraz już wiem, co jest potrzebne, myślał, co trzeba jakoś zdobyć.W wiosce napewno jest radio.Wioski są jak sroki - zbierają i przechowują najbardziej nieprawdopodobnerzeczy.Roześmiał się na wspomnienie j awajskiej wioski, w której kiedyś mieszkał.Natrafił na nią, daleko od przecinających Jawę dróg, kiedy szedł potykając się przezdżunglę wyczerpany i zagubiony, bliższy śmierci niż życia.Przebył dziesiątki kilometrów ioto nastał dzień jedenasty marca 1943 roku.Stacjonujące na wyspie wojska skapitulowałyósmego marca.Przez te trzy dni wędrówki przez dżunglę gryzło go robactwo i cięły muchy,ostre kolce rozdzierały skórę, pijawki ssały krew, a deszcze przemaczały do suchej nitki.Odkąd opuścił lotnisko północne w Bandungu, gdzie stacjonowały myśliwce, nie widział aninie słyszał żywej duszy.Porzucił swoją eskadrę, a raczej jej niedobitki, i swojegoHurricane a.Zanim stamtąd uciekł, wyprawił swojemu martwemu, poskręcanemu ipołamanemu przez bombę i pocisk smugowy myśliwcowi pogrzeb na stosie.Spalić zwłoki -przynajmniej tyle jest winien człowiek swojemu przyjacielowi.Kiedy stanął na skraju wioski, słońce chyliło się ku zachodowi.Jawajczycy, którzy gootoczyli, byli nastawieni wrogo.Nic złego mu wprawdzie nie zrobili, ale w ich twarzach beztrudu można było wyczytać gniew.Wpatrywali się w niego w milczeniu i żaden nie ruszyłsię, żeby mu pomóc.- Czy mógłbym dostać coś do jedzenia i picia? - poprosił.Nie było odpowiedzi.Nagle zauważył studnię.Podszedł do niej odprowadzany gniewnymi spojrzeniami idługo pił.Potem usiadł i czekał.Wioska była niewielka, dobrze ukryta.Wyglądała na dość bogatą.Ciągnące się wokółkwadratowego placu chaty, zbudowane z bambusa i palmowych liści, stały na palach.Wokółnich kręciło się wiele kur i świń.Przy jednej z chat, większej od innych, znajdowała sięzagroda dla bydła, a w niej pięć indyjskich bawołów.Zwiadczyło to o zamożności wioski.Wreszcie zaprowadzono go do chaty naczelnika.Tubylcy w milczeniu weszli za nimpo schodach, ale na górze zatrzymali się, usiedli na werandzie i czekali nasłuchując.Naczelnik był stary, skórę miał brązową i wysuszoną.Spoglądał wrogo.Wnętrzechaty zgodnie z miejscowym zwyczajem składało się z jednej wielkiej izby, podzielonej namniejsze pomieszczenia parawanami uplecionymi z palmowych liści.Na samym środku pomieszczenia przeznaczonego do spożywania posiłków,prowadzenia rozmów i rozmyślań stała porcelanowa miska klozetowa z deską i pokrywą.Niebyła do niczego podłączona i zajmowała honorowe miejsce na ręcznie tkanym dywaniku.Przed nią, na osobnej macie, siedział na piętach naczelnik wioski i przyglądał się muświdrującym wzrokiem.- Czego chcesz? Tuan! - przemówił, a tuan zabrzmiało jak oskarżenie.- Chciałem tylko napić się wody i coś zjeść, panie, a poza tym.może mógłbymzatrzymać się tu na krótko, aż dojdę do siebie.- Mówisz mi: panie, a jeszcze trzy dni temu ty i inni biali nazywaliście nassmoluchami i gardziliście nami!- Nigdy tak was nie nazywałem.Przysłano mnie tutaj, żebym bronił waszego krajuprzed Japończykami.- To oni wyzwolili nas od tych zapowietrzonych Holendrów.Tak samo jak wyzwoląod białych imperialistów cały Daleki Wschód!- Być może.Ale wydaje mi się, że jeszcze pożałujecie dnia, w którym tu przybyli!- Wynoś się z mojej wioski.Idz precz z resztą imperialistów.Odejdz stąd, zanimwezwę Japończyków [ Pobierz całość w formacie PDF ]