[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.***Nasz pilot był oficerem w cywilu.Dr Best, wierny do końca, rozkazał muuczynić wszystko by nas uratować.Podjął ryzyko.Niemieckie okręty cumowałyjeszcze w części kopenhaskiego portu.Mieliśmy spróbować do nich dotrzeć.Musieliśmy jednak najpierw przejechać przez całe miasto.Zaledwiewjechaliśmy na bulwary kiedy natknęliśmy się na pierwszą barykadę.Sześciupartyzantów z wycelowanymi pistoletami maszynowymi blokowało odcinek drogimiędzy dwoma skrzyżowaniami.Nasz przewodnik udał więc, że hamuje ipozdrowił strażników jak swych dobrych znajomych.Ci pomyśleli pewnie, żeto jeden z głównych dowódców oddziałów partyzanckich: niemiecki oficerkorzystając z zaskoczenia natychmiast wcisnął pedał gazu.W taki sam sposóbminęliśmy kolejne sześć barykad.Ale im bardziej zbliżaliśmy się do centrummiasta tym większe panowało zamieszanie.Cała Kopenhaga wyszła na ulice.Samochód posuwał się z wielkim trudem.Obrzucano nas dziwnymi spojrzeniami.Co chwilę skręcaliśmy w jakieś małe uliczki i w końcu wylądowaliśmy na tymsamym bulwarze, pięćdziesiąt metrów od krzyczącego tłumu, który szturmowałjeden z budynków.Po ziemi ciągnięto jakiś cywili.Grupy partyzantówzagradzały drogę.Mieliśmy sekundę by gdzieś zjechać.Kiedy samochódskręcił,było już za pózno, by się wycofać: wjechaliśmy na dziedziniec koszarzajmowanych przez ludzi z ruchu oporu".W budkach wartowniczychsiedzieli partyzanci z karabinami maszynowymi.Nasz kierowca spokojnieprzejechał kilka metrów, następnie zawrócił we wspaniały stylu, sforsowałbetonowe zapory przeciwczołgowe i w końcu zręcznie wyjechał z paszczywroga! Przejechaliśmy ponownie w pobliżu rozszalałego tłumu i pełnym gazemwjechaliśmy w sąsiednią uliczkę.***Nasz kierowca świetnie znał Kopenhagę.Jadąc bocznymi ulicami zdołał zbliżyćsię do dzielnicy portowej.Co chwilę natykaliśmy się na gromady plądrującedomy kolaborantów".Do ciężarówek ładowano na wpół ogłuszonych cywili.Zakażdym razem musieliśmy gwałtownie skręcać, by nie wpaść w sam środekzamieszek.By dotrzeć do portu, niestety trzeba było przejechać nadkopenhaskim dworcem.Jak nie dać się złapać skoro musimy przejechać jednymz najdłuższych i najlepiej strzeżonych mostów, który łączył dwie drogi? Iwtedy kolejny raz w moje życie wtrącił się szczęśliwy los.Dosłownie chwilęprzez naszym przejazdem rozpoczęła się potężna strzelanina.Duńscykomuniści próbowali zająć kilkaset metrów od nas portowy skład paliwa.Niemcy odpowiedzieli ogniem z całej broni, jaką mieli na pokładach, w tymtakże z dział przeciwlotniczych.Rozwinęła się z tego regularna potyczka.Cywile, terroryści, placówki ruchu oporu" ukryli się w pobliskich domach.To była ta sekunda podarowana nam przez Boga.Nasz samochód wyskoczył doprzodu, jak strzała przejechał trzydzieści, czterdzieści metrów wąskiegomostu, zrobił szeroki zakręt, zjechał, zatrzymał się przed barierą: byliśmyuratowani, znajdowaliśmy się przy wjezdzie do portu!***Lecz nawet tam duńscy partyzanci z rewolwerami w garści i rozbrojeniżołnierze niemieccy wymieszali się między sobą.Dyskretnie pokazałemjednemu z oficerów marynarki moje liście dębowe, które trzymałem wzaciśniętej dłoni.Z niewinną miną kazał mi wsiąść do łodzi i zawiózł nas,mnie i mojego adiutanta, na okręt flagowy dowódcy flotylli osiemnastutrałowców.Na kopenhaskiej redzie rozgrywały się wstrząsające sceny.Nawprost miasta pogrążonego w szaleństwie, w błękitnej zatoce stałazakotwiczona cała niemiecka flota, ze wspaniałymi jednostkami jak "PrinzEugen".Flagi Kriegsmarine nadal dumnie powiewały na wszystkich masztach.Na pokładzie znajdowało się dwadzieścia tysięcy ludzi.Lecz te wspaniałe,unieruchomione okręty, jeszcze tego wieczora, a najpózniej jutro, padnąłupem Aliantów.Dowódca trałowców był człowiekiem zdecydowanym: Nasze wojska w Norwegii nie zostały objęte kapitulacją powtarzał Jest być może jeszcze jakaś szansa, że tam dotrzemy.Lecz admirał, z którym się skonsultował, stwierdził, że powinniśmyzrezygnować z planów dotarcia do Norwegii.***Miasto lśniło w słońcu.O trzeciej po południu kapitan pokazał miradiotelegram: angielska dywizja desantowa miała niebawem wylądować wKopenhadze.Kwadrans pózniej brytyjski samolot przeleciał nad masztami,zakręcił i wylądował na naszych oczach na kopenhaskim lotnisku.O piątej popołudniu niebo wypełnił dudniący warkot: w pięknym szyku nadlatywały setkiwielkich angielskich samolotów transportowych.Wylądowały na lotniskuoddalonym od nas o kilka kilometrów.Szósta po południu.Z szerokichluków bagażowych wyprowadzano motocykle i jeepy".Anglicy ruszyli wkierunku miasta.Rozszalały tłum witał ich okrzykami radości.Lada chwilapojawią się na nadbrzeżu.Komandor patrzył na mnie płomiennym wzrokiem.Serdecznie ścisnął mnie za ramię: Nie! Nie! krzyknął to nie oznacza, że Niemcy was opuściły! - wezwałmłodego dowódcę jednego z trałowców Musi się pan jakoś przedrzeć powiedział mu. Chcę, by dotarł pan z Degrelleem do Oslo!Podpłynął śliczny okręt, szary jak woda, wąski i cieniutki jak chart.Włożyłem obszerny płaszcz z baraniej skóry i przesadziłem prawą burtę.Nawprost Anglików, którzy już rzucali petardy na bruk nadbrzeża, o szóstejtrzydzieści po południu, ruszyliśmy całą naprzód w kierunku wybrzeżySzwecji, a pózniej prosto na północ.Oslo, 7 maja 1945Na dziobie okrętu na którym uciekłem in extremis, z Kopenhagi, wdychającostry zapach morza odnalazłem wreszcie spokój.Na szwedzkim wybrzeżuumierały ostatnie promienie słońca.Plaża była na wyciągniecie ręki.Patrzyłem na białe mury, długie różowe kominy, ciemniejące w mroku wzgórza.Na wybrzeżu duńskim w ostatnich smugach światła lśniły, bardziejromantyczne niż kiedykolwiek, zielone dachy Helsingor.Morze wyglądało jakszeroka rzeka.Pragnąłem jak najszybciej wydostać się z tego wąskiegogardła, dopłynąć do Kattegat i w końcu zobaczyć błękit morza zlewający się zniebem.Nadszedł wieczór zanim dopadły nas brytyjskie samoloty.Wiał rześkiwietrzyk.Oparłem się o balustradę na dziobie i oddałem się marzeniom,czując delikatną pieszczotę wiatru i mżawki.Podziwiałem jak w świetlemilionów gwiazd z dziobu, niedaleko kluzy, tryskają krople wody.Morzedrżało, skrzyło się, lśniło aż po horyzont.Pozwoliłem, by jego śpiew ukoiłmą gorączkę.Nasz okręt był szybki.Jeśli chcieliśmy uniknąć zmasowanegoataku z powietrza, musieliśmy dopłynąć do norweskich fiordów wczesnymrankiem.Nikt nie miał prawa spać na pokładzie, bo w każdej chwili mogliśmywylecieć w powietrze na minie.Ale morze było szerokie.Wystarczyłomiejsca i dla min i dla nas.Nie natknęliśmy się na żadną.Trzy razy wciągu nocy alianckie samoloty przelatywały nad naszymi masztami.Marynarzewyjaśnili nam, że walki na morzu były równie zacięte jak na drogach.Nocbyła niezwykle przejrzysta.Lecz angielskie samoloty za każdym razem tylkozniżały lot i przelatywały prawie tuż nad wodą.Pilnowaliśmy się, by na tonie reagować.Musieli pewnie zastanawiać się co jeszcze porabiamy wKattegacie skoro wojna w Danii była skończona.Ale nie nalegali.Staraliśmy się być dobrze wychowani i brać przykład z ich dyskrecji.Oósmej rano ujrzeliśmy wielkie brunatno-czarne skały wybrzeży Norwegii.Wpłynęliśmy do olśniewającego fiordu w Oslo.%7ładnej barki, żadnego żaglowcana horyzoncie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.***Nasz pilot był oficerem w cywilu.Dr Best, wierny do końca, rozkazał muuczynić wszystko by nas uratować.Podjął ryzyko.Niemieckie okręty cumowałyjeszcze w części kopenhaskiego portu.Mieliśmy spróbować do nich dotrzeć.Musieliśmy jednak najpierw przejechać przez całe miasto.Zaledwiewjechaliśmy na bulwary kiedy natknęliśmy się na pierwszą barykadę.Sześciupartyzantów z wycelowanymi pistoletami maszynowymi blokowało odcinek drogimiędzy dwoma skrzyżowaniami.Nasz przewodnik udał więc, że hamuje ipozdrowił strażników jak swych dobrych znajomych.Ci pomyśleli pewnie, żeto jeden z głównych dowódców oddziałów partyzanckich: niemiecki oficerkorzystając z zaskoczenia natychmiast wcisnął pedał gazu.W taki sam sposóbminęliśmy kolejne sześć barykad.Ale im bardziej zbliżaliśmy się do centrummiasta tym większe panowało zamieszanie.Cała Kopenhaga wyszła na ulice.Samochód posuwał się z wielkim trudem.Obrzucano nas dziwnymi spojrzeniami.Co chwilę skręcaliśmy w jakieś małe uliczki i w końcu wylądowaliśmy na tymsamym bulwarze, pięćdziesiąt metrów od krzyczącego tłumu, który szturmowałjeden z budynków.Po ziemi ciągnięto jakiś cywili.Grupy partyzantówzagradzały drogę.Mieliśmy sekundę by gdzieś zjechać.Kiedy samochódskręcił,było już za pózno, by się wycofać: wjechaliśmy na dziedziniec koszarzajmowanych przez ludzi z ruchu oporu".W budkach wartowniczychsiedzieli partyzanci z karabinami maszynowymi.Nasz kierowca spokojnieprzejechał kilka metrów, następnie zawrócił we wspaniały stylu, sforsowałbetonowe zapory przeciwczołgowe i w końcu zręcznie wyjechał z paszczywroga! Przejechaliśmy ponownie w pobliżu rozszalałego tłumu i pełnym gazemwjechaliśmy w sąsiednią uliczkę.***Nasz kierowca świetnie znał Kopenhagę.Jadąc bocznymi ulicami zdołał zbliżyćsię do dzielnicy portowej.Co chwilę natykaliśmy się na gromady plądrującedomy kolaborantów".Do ciężarówek ładowano na wpół ogłuszonych cywili.Zakażdym razem musieliśmy gwałtownie skręcać, by nie wpaść w sam środekzamieszek.By dotrzeć do portu, niestety trzeba było przejechać nadkopenhaskim dworcem.Jak nie dać się złapać skoro musimy przejechać jednymz najdłuższych i najlepiej strzeżonych mostów, który łączył dwie drogi? Iwtedy kolejny raz w moje życie wtrącił się szczęśliwy los.Dosłownie chwilęprzez naszym przejazdem rozpoczęła się potężna strzelanina.Duńscykomuniści próbowali zająć kilkaset metrów od nas portowy skład paliwa.Niemcy odpowiedzieli ogniem z całej broni, jaką mieli na pokładach, w tymtakże z dział przeciwlotniczych.Rozwinęła się z tego regularna potyczka.Cywile, terroryści, placówki ruchu oporu" ukryli się w pobliskich domach.To była ta sekunda podarowana nam przez Boga.Nasz samochód wyskoczył doprzodu, jak strzała przejechał trzydzieści, czterdzieści metrów wąskiegomostu, zrobił szeroki zakręt, zjechał, zatrzymał się przed barierą: byliśmyuratowani, znajdowaliśmy się przy wjezdzie do portu!***Lecz nawet tam duńscy partyzanci z rewolwerami w garści i rozbrojeniżołnierze niemieccy wymieszali się między sobą.Dyskretnie pokazałemjednemu z oficerów marynarki moje liście dębowe, które trzymałem wzaciśniętej dłoni.Z niewinną miną kazał mi wsiąść do łodzi i zawiózł nas,mnie i mojego adiutanta, na okręt flagowy dowódcy flotylli osiemnastutrałowców.Na kopenhaskiej redzie rozgrywały się wstrząsające sceny.Nawprost miasta pogrążonego w szaleństwie, w błękitnej zatoce stałazakotwiczona cała niemiecka flota, ze wspaniałymi jednostkami jak "PrinzEugen".Flagi Kriegsmarine nadal dumnie powiewały na wszystkich masztach.Na pokładzie znajdowało się dwadzieścia tysięcy ludzi.Lecz te wspaniałe,unieruchomione okręty, jeszcze tego wieczora, a najpózniej jutro, padnąłupem Aliantów.Dowódca trałowców był człowiekiem zdecydowanym: Nasze wojska w Norwegii nie zostały objęte kapitulacją powtarzał Jest być może jeszcze jakaś szansa, że tam dotrzemy.Lecz admirał, z którym się skonsultował, stwierdził, że powinniśmyzrezygnować z planów dotarcia do Norwegii.***Miasto lśniło w słońcu.O trzeciej po południu kapitan pokazał miradiotelegram: angielska dywizja desantowa miała niebawem wylądować wKopenhadze.Kwadrans pózniej brytyjski samolot przeleciał nad masztami,zakręcił i wylądował na naszych oczach na kopenhaskim lotnisku.O piątej popołudniu niebo wypełnił dudniący warkot: w pięknym szyku nadlatywały setkiwielkich angielskich samolotów transportowych.Wylądowały na lotniskuoddalonym od nas o kilka kilometrów.Szósta po południu.Z szerokichluków bagażowych wyprowadzano motocykle i jeepy".Anglicy ruszyli wkierunku miasta.Rozszalały tłum witał ich okrzykami radości.Lada chwilapojawią się na nadbrzeżu.Komandor patrzył na mnie płomiennym wzrokiem.Serdecznie ścisnął mnie za ramię: Nie! Nie! krzyknął to nie oznacza, że Niemcy was opuściły! - wezwałmłodego dowódcę jednego z trałowców Musi się pan jakoś przedrzeć powiedział mu. Chcę, by dotarł pan z Degrelleem do Oslo!Podpłynął śliczny okręt, szary jak woda, wąski i cieniutki jak chart.Włożyłem obszerny płaszcz z baraniej skóry i przesadziłem prawą burtę.Nawprost Anglików, którzy już rzucali petardy na bruk nadbrzeża, o szóstejtrzydzieści po południu, ruszyliśmy całą naprzód w kierunku wybrzeżySzwecji, a pózniej prosto na północ.Oslo, 7 maja 1945Na dziobie okrętu na którym uciekłem in extremis, z Kopenhagi, wdychającostry zapach morza odnalazłem wreszcie spokój.Na szwedzkim wybrzeżuumierały ostatnie promienie słońca.Plaża była na wyciągniecie ręki.Patrzyłem na białe mury, długie różowe kominy, ciemniejące w mroku wzgórza.Na wybrzeżu duńskim w ostatnich smugach światła lśniły, bardziejromantyczne niż kiedykolwiek, zielone dachy Helsingor.Morze wyglądało jakszeroka rzeka.Pragnąłem jak najszybciej wydostać się z tego wąskiegogardła, dopłynąć do Kattegat i w końcu zobaczyć błękit morza zlewający się zniebem.Nadszedł wieczór zanim dopadły nas brytyjskie samoloty.Wiał rześkiwietrzyk.Oparłem się o balustradę na dziobie i oddałem się marzeniom,czując delikatną pieszczotę wiatru i mżawki.Podziwiałem jak w świetlemilionów gwiazd z dziobu, niedaleko kluzy, tryskają krople wody.Morzedrżało, skrzyło się, lśniło aż po horyzont.Pozwoliłem, by jego śpiew ukoiłmą gorączkę.Nasz okręt był szybki.Jeśli chcieliśmy uniknąć zmasowanegoataku z powietrza, musieliśmy dopłynąć do norweskich fiordów wczesnymrankiem.Nikt nie miał prawa spać na pokładzie, bo w każdej chwili mogliśmywylecieć w powietrze na minie.Ale morze było szerokie.Wystarczyłomiejsca i dla min i dla nas.Nie natknęliśmy się na żadną.Trzy razy wciągu nocy alianckie samoloty przelatywały nad naszymi masztami.Marynarzewyjaśnili nam, że walki na morzu były równie zacięte jak na drogach.Nocbyła niezwykle przejrzysta.Lecz angielskie samoloty za każdym razem tylkozniżały lot i przelatywały prawie tuż nad wodą.Pilnowaliśmy się, by na tonie reagować.Musieli pewnie zastanawiać się co jeszcze porabiamy wKattegacie skoro wojna w Danii była skończona.Ale nie nalegali.Staraliśmy się być dobrze wychowani i brać przykład z ich dyskrecji.Oósmej rano ujrzeliśmy wielkie brunatno-czarne skały wybrzeży Norwegii.Wpłynęliśmy do olśniewającego fiordu w Oslo.%7ładnej barki, żadnego żaglowcana horyzoncie [ Pobierz całość w formacie PDF ]