[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znowuspojrzał w bok na psy& i zadrżał.Upadek sztandaru przeraził nie tylko jego.Kennedy ego wyrwał jakby ze snu.Drgnął, obejrzał się za siebie i poprzez mgłę ujrzał wprzelocie kiwające się pióra.Raptownie powrócił strach, rozum zaczął pracować, a krótka chwilazadowolenia minęła bezpowrotnie.Nie dość, że idący byli prawie tuż obok, zdał sobie też sprawę z tego, że widzi bezświatła.Zciany jego wszechświata zatrzęsły się znowu na tę myśl i chociaż twarz nadal gopociągała, bał się jej jednocześnie niewypowiedzianie.Poważnie zastanawiał się, czy nie zanurkować w trzciny i nie schować się tam, zamiast wniszy.Ale spomiędzy dwóch kęp krzaków wysunęła się wilcza głowa, wróżąc natychmiastowenieszczęście, więc wybrał drugie wyjście z kiepskiej alternatywy, zamknął oczy i zdecydowaniewszedł do niszy.Jeden krok& drugi& trzeci& i wyciągnięte ręce zetknęły się z innymi rękami.Tamte niecofnęły się ani nie chwyciły go.Były zimne, gładkie, wypolerowane jak marmurowe ściany nazewnątrz.Zaciskały się wokół dwóch okrągłych, wypolerowanych kolan.Posąg.Istota z niszy była tylko posągiem.Otworzył oczy i stwierdził, że widzi - oczami,nie duszą.Po prostu widzi!Nisza nie była nawet w połowie tak ciemna, jak sądził.Jakim był głupcem, kiedydopuścił, by opanowała go myśl o widzeniu bez światła! To był posąg - bożek, oczywiście - ichoć mocno wypolerowana powierzchnia była czarna, odbijała światło dochodzące od stronybagna.To prawda, że twarz nie była teraz nawet w jednej dziesiątej tak wyrazna, jak przedtem,ale bez wątpienia przyczyna leżała w jego zmianie położenia względem posągu.Na zewnątrz kroki nadal zbliżały się, powolne, złowieszcze, nieuniknione jakPrzeznaczenie, ale Kennedy stwierdził, że uśmiecha się.Czuł ulgę jak ktoś, kto zmienił klęskę wzwycięstwo.Zwiodła go myśl, że zobaczył diabła, dzięki czarnemu światłu tego ostatniego, więcdlaczego inne, najwyrazniej nie dające się ze sobą pogodzić wyobrażenia, jakie miał o tymmiejscu i tych ludziach, nie miałyby okazać się równie złudne?Znalazłszy wąski kawałek przestrzeni za posągiem, wśliznął się tam pośpiesznie iprzykucnął.- Stary, dobry bożek! - mruknął i poklepał twarde, gładkie plecy Nacoc-Yaotla.W jego pole widzenia wolno kroczyła wysoka postać, a zrobione z piór nakrycie głowychwiało się przy każdym kroku.Płaszcz z piór był długi i wspaniały.Człowiek niósł drzewcezakończone ludzką czaszką, a ze znajdujących się nad nią ubłoconych piór skapywała do jejoczodołów bagienna woda.Twarz człowieka niosącego sztandar, bardziej odrażająca niż czaszka, była nieludzka ipomalowana w białe, czarne i złote pasy.Ale ukryty mężczyzna uśmiechnął się znowu.Widziałjuż kiedyś podobne, diabelskie maski.Były czymś zwyczajnym podczas każdej indiańskiejceremonii.Z łatwością umieścił tę postać na właściwym miejscu - kapłan składający ofiarę.Indiański kapłan.Musi o tym pamiętać i nigdy więcej nie pozwolić, by wyobraznia płatała figlejego przenikliwej inteligencji.Teraz kapłan zatrzymał się i umieścił proporzec w specjalnie do tego celu przeznaczonymwydrążeniu w posadzce obok środkowej chrzcielnicy.Kennedy, zerkając zza pleców bożka,zauważył, że mężczyzna ani razu nie rzucił nawet okiem na niszę, lecz przez cały czas stałodwrócony do niej plecami.Jako następni ukazali się dwaj ludzie niosący pochodnie, ubrani podobnie jak pierwszy,ale nieco mniej okazale.Oni również zaprezentowali kaplicy swoje plecy i zapaliwszy przed niądziesięć świec, zniknęli z widoku.Marcazuma wiedział, czego nie mógł wiedzieć Kennedy, żeposzli zająć swoje miejsca na dwóch tronach.Wszystkie trony musiały być zajęte, aby ceremoniamogła się potoczyć dalej, ale Marcazuma przestał już niecierpliwić się.Podeszła kolejna para, prowadząc jeńca.Nieszczęśnika, którego nagą, brązową skóręznaczyły ledwo wyleczone rany, bardzo podobne do odniesionych przez towarzyszaKennedy ego.Podniesiono go, włożono do misy środkowej chrzcielnicy i przywiązano sznuramiz włókna agawy.Marcazuma patrzył przez otwory w swojej drewnianej masce.Kiedy Yaqui wykręcającciało to w tę, to w drugą stronę, jęknął przez knebel, młody kapłan zadrżał ze współczucia.Byłoto współczucie dla siebie samego, nie dla Yaqui.Proroczym okiem ujrzał własne ciało, leżące wtej samej chrzcielnicy.Topiltzen nie jest tolerancyjnym zwierzchnikiem, a kiedy dowie się o tymjakże złowieszczym omenie&Eskorta zostawiła jeńca i odeszła.Kilka par uroczystym krokiem przeszło obok niszy, niezatrzymując się.Następnie samotny akolita, sądząc z postury chłopiec, ubrany na biało i noszącybiałą maskę, podszedł i stanął naprzeciwko kapłana celebrującego obrządek.Na tym procesjazakończyła się, ponieważ wszyscy, którzy ją tworzyli, usiedli na tronach, i kiedy krąg zamknąłsię, Marcazuma mógł przystąpić do wypełnienia swoich obowiązków.Ze wszystkich ceremonii, których Kennedy był kiedykolwiek świadkiem, a widział ichwiele, ta była najdziwniejsza.Po pierwsze, ponieważ trony były poza polem widzeniaKennedy ego, jedyną widownię, którą obejmował wzrokiem, stanowiły bagienne psy.Razembyło może dwanaście wielkich, białych psów, które wyszły aż na sam skraj swojej świecącejdżungli.Z oczami utkwionymi w głównej chrzcielnicy, przycupnęły w niecierpliwości, którawydawała się Kennedy emu całkiem zrozumiała.Teraz, pomyślał, dowiemy się, jak karmione są tlapallańskie psy, i był bardzozadowolony, że ukrył się bezpiecznie za starym czarnym bożkiem.Mimo wszystko, uznał, dobrze wytresowane bestie z tych psów.Ludożercze bestie, byłteraz tego pewien.Pozwoliły, żeby uciekł im sprzed nosa obiad w jego osobie.Mając bezwątpienia od swoich panów rozkaz, by pozostać w granicach bagna, zostały tam, głodne czy teżnie.Ciało młodego Yaqui z ledwością starczyłoby dla dwunastki, wyglądającej na zgłodniałą.Zastanawiał się, czy rzucą go im żywego, czy najpierw zabiją.Przypomniał sobie, że w czasachświetności Azteków, kiedy tysiącami składano ofiary z ludzi, zawsze wycinano im żywe serceobsydianowym nożem i składano w darze bogu.Jak to tej pory jednakże, oprócz strojów, nic z obecnej ceremonii nie odpowiadało tamtymdawnym zwyczajom.Same chrzcielnice w najmniejszym stopniu nie przypominałyzaokrąglonych kamieni ofiarnych, o które opierano ofiarę plecami, wystawiając jej pierś podnóż.Odstawszy bez ruchu co najmniej pięć minut, kapłan i jego nowicjusz poruszyli się wkońcu.Mniejsza postać ruszyła tyłem w stronę siedzącego posągu.Z powodu świec nisza niebyła już wcale tak ciemna, jak przedtem, i Kennedy szybko schował się.Przez kilka minut nieśmiał wyjrzeć [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Znowuspojrzał w bok na psy& i zadrżał.Upadek sztandaru przeraził nie tylko jego.Kennedy ego wyrwał jakby ze snu.Drgnął, obejrzał się za siebie i poprzez mgłę ujrzał wprzelocie kiwające się pióra.Raptownie powrócił strach, rozum zaczął pracować, a krótka chwilazadowolenia minęła bezpowrotnie.Nie dość, że idący byli prawie tuż obok, zdał sobie też sprawę z tego, że widzi bezświatła.Zciany jego wszechświata zatrzęsły się znowu na tę myśl i chociaż twarz nadal gopociągała, bał się jej jednocześnie niewypowiedzianie.Poważnie zastanawiał się, czy nie zanurkować w trzciny i nie schować się tam, zamiast wniszy.Ale spomiędzy dwóch kęp krzaków wysunęła się wilcza głowa, wróżąc natychmiastowenieszczęście, więc wybrał drugie wyjście z kiepskiej alternatywy, zamknął oczy i zdecydowaniewszedł do niszy.Jeden krok& drugi& trzeci& i wyciągnięte ręce zetknęły się z innymi rękami.Tamte niecofnęły się ani nie chwyciły go.Były zimne, gładkie, wypolerowane jak marmurowe ściany nazewnątrz.Zaciskały się wokół dwóch okrągłych, wypolerowanych kolan.Posąg.Istota z niszy była tylko posągiem.Otworzył oczy i stwierdził, że widzi - oczami,nie duszą.Po prostu widzi!Nisza nie była nawet w połowie tak ciemna, jak sądził.Jakim był głupcem, kiedydopuścił, by opanowała go myśl o widzeniu bez światła! To był posąg - bożek, oczywiście - ichoć mocno wypolerowana powierzchnia była czarna, odbijała światło dochodzące od stronybagna.To prawda, że twarz nie była teraz nawet w jednej dziesiątej tak wyrazna, jak przedtem,ale bez wątpienia przyczyna leżała w jego zmianie położenia względem posągu.Na zewnątrz kroki nadal zbliżały się, powolne, złowieszcze, nieuniknione jakPrzeznaczenie, ale Kennedy stwierdził, że uśmiecha się.Czuł ulgę jak ktoś, kto zmienił klęskę wzwycięstwo.Zwiodła go myśl, że zobaczył diabła, dzięki czarnemu światłu tego ostatniego, więcdlaczego inne, najwyrazniej nie dające się ze sobą pogodzić wyobrażenia, jakie miał o tymmiejscu i tych ludziach, nie miałyby okazać się równie złudne?Znalazłszy wąski kawałek przestrzeni za posągiem, wśliznął się tam pośpiesznie iprzykucnął.- Stary, dobry bożek! - mruknął i poklepał twarde, gładkie plecy Nacoc-Yaotla.W jego pole widzenia wolno kroczyła wysoka postać, a zrobione z piór nakrycie głowychwiało się przy każdym kroku.Płaszcz z piór był długi i wspaniały.Człowiek niósł drzewcezakończone ludzką czaszką, a ze znajdujących się nad nią ubłoconych piór skapywała do jejoczodołów bagienna woda.Twarz człowieka niosącego sztandar, bardziej odrażająca niż czaszka, była nieludzka ipomalowana w białe, czarne i złote pasy.Ale ukryty mężczyzna uśmiechnął się znowu.Widziałjuż kiedyś podobne, diabelskie maski.Były czymś zwyczajnym podczas każdej indiańskiejceremonii.Z łatwością umieścił tę postać na właściwym miejscu - kapłan składający ofiarę.Indiański kapłan.Musi o tym pamiętać i nigdy więcej nie pozwolić, by wyobraznia płatała figlejego przenikliwej inteligencji.Teraz kapłan zatrzymał się i umieścił proporzec w specjalnie do tego celu przeznaczonymwydrążeniu w posadzce obok środkowej chrzcielnicy.Kennedy, zerkając zza pleców bożka,zauważył, że mężczyzna ani razu nie rzucił nawet okiem na niszę, lecz przez cały czas stałodwrócony do niej plecami.Jako następni ukazali się dwaj ludzie niosący pochodnie, ubrani podobnie jak pierwszy,ale nieco mniej okazale.Oni również zaprezentowali kaplicy swoje plecy i zapaliwszy przed niądziesięć świec, zniknęli z widoku.Marcazuma wiedział, czego nie mógł wiedzieć Kennedy, żeposzli zająć swoje miejsca na dwóch tronach.Wszystkie trony musiały być zajęte, aby ceremoniamogła się potoczyć dalej, ale Marcazuma przestał już niecierpliwić się.Podeszła kolejna para, prowadząc jeńca.Nieszczęśnika, którego nagą, brązową skóręznaczyły ledwo wyleczone rany, bardzo podobne do odniesionych przez towarzyszaKennedy ego.Podniesiono go, włożono do misy środkowej chrzcielnicy i przywiązano sznuramiz włókna agawy.Marcazuma patrzył przez otwory w swojej drewnianej masce.Kiedy Yaqui wykręcającciało to w tę, to w drugą stronę, jęknął przez knebel, młody kapłan zadrżał ze współczucia.Byłoto współczucie dla siebie samego, nie dla Yaqui.Proroczym okiem ujrzał własne ciało, leżące wtej samej chrzcielnicy.Topiltzen nie jest tolerancyjnym zwierzchnikiem, a kiedy dowie się o tymjakże złowieszczym omenie&Eskorta zostawiła jeńca i odeszła.Kilka par uroczystym krokiem przeszło obok niszy, niezatrzymując się.Następnie samotny akolita, sądząc z postury chłopiec, ubrany na biało i noszącybiałą maskę, podszedł i stanął naprzeciwko kapłana celebrującego obrządek.Na tym procesjazakończyła się, ponieważ wszyscy, którzy ją tworzyli, usiedli na tronach, i kiedy krąg zamknąłsię, Marcazuma mógł przystąpić do wypełnienia swoich obowiązków.Ze wszystkich ceremonii, których Kennedy był kiedykolwiek świadkiem, a widział ichwiele, ta była najdziwniejsza.Po pierwsze, ponieważ trony były poza polem widzeniaKennedy ego, jedyną widownię, którą obejmował wzrokiem, stanowiły bagienne psy.Razembyło może dwanaście wielkich, białych psów, które wyszły aż na sam skraj swojej świecącejdżungli.Z oczami utkwionymi w głównej chrzcielnicy, przycupnęły w niecierpliwości, którawydawała się Kennedy emu całkiem zrozumiała.Teraz, pomyślał, dowiemy się, jak karmione są tlapallańskie psy, i był bardzozadowolony, że ukrył się bezpiecznie za starym czarnym bożkiem.Mimo wszystko, uznał, dobrze wytresowane bestie z tych psów.Ludożercze bestie, byłteraz tego pewien.Pozwoliły, żeby uciekł im sprzed nosa obiad w jego osobie.Mając bezwątpienia od swoich panów rozkaz, by pozostać w granicach bagna, zostały tam, głodne czy teżnie.Ciało młodego Yaqui z ledwością starczyłoby dla dwunastki, wyglądającej na zgłodniałą.Zastanawiał się, czy rzucą go im żywego, czy najpierw zabiją.Przypomniał sobie, że w czasachświetności Azteków, kiedy tysiącami składano ofiary z ludzi, zawsze wycinano im żywe serceobsydianowym nożem i składano w darze bogu.Jak to tej pory jednakże, oprócz strojów, nic z obecnej ceremonii nie odpowiadało tamtymdawnym zwyczajom.Same chrzcielnice w najmniejszym stopniu nie przypominałyzaokrąglonych kamieni ofiarnych, o które opierano ofiarę plecami, wystawiając jej pierś podnóż.Odstawszy bez ruchu co najmniej pięć minut, kapłan i jego nowicjusz poruszyli się wkońcu.Mniejsza postać ruszyła tyłem w stronę siedzącego posągu.Z powodu świec nisza niebyła już wcale tak ciemna, jak przedtem, i Kennedy szybko schował się.Przez kilka minut nieśmiał wyjrzeć [ Pobierz całość w formacie PDF ]