[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rzeczywistość wszakże w niczym nie przypominała fantazji.Szach najpierw obejrzał jej piersi dotykając brodawek - być może barwą różniły się odtych, do jakich przywykł.Były twarde, stężałe z zimna, lecz nie zajęły jego uwagi na długo.Kiedy pchnął ją na siennik, w duchu pomodliła się do Matki Boskiej, której imięnosiła.Niechętnym była naczyniem, wyschła z lęku i gniewu na tego mężczyznę, który omały włos nie wydał wyroku śmierci na jej męża.Nie doświadczyła wcale owych słodkichpieszczot, jakimi Rob potrafił ją rozpalić, tak że cała się rozpływała.Członek króla niesterczał, lecz obwisał, szach miał zatem trudności z wepchnięciem go i uciekł się do pomocyoliwy, ale w złości wylał ją na Mary zamiast na siebie.Wreszcie naoliwiony wcisnął się w nią.Leżała z zamkniętymi oczami.Ją wykąpano, władca jednak nie wziął kąpieli, co Mary bez trudu stwierdziła.Był bezwigoru, wydawał się niemal znudzony, gdy cicho sapiąc robił swoje.Wkrótce słabiutko,całkiem nie po królewsku jak na tak postawnego mężczyznę, drgnął i wydał jęk, w którymzabrzmiała nuta obrzydzenia.Potem król królów wydobył się z Mary z cichym cmoknięciemoliwy i wyszedł z komnaty bez słowa, nawet się nie obejrzawszy, ona zaś, lepka iupokorzona, leżała, jak ją zostawił, nie wiedząc, co teraz zrobić.Na łzy sobie w każdym razie nie pozwoliła.Po jakimś czasie przyszły po nią te same kobiety i zabrały ją do syna.Narzuciwszypospiesznie odzienie, przygarnęła małego Roba.Wyprawiając ją do domu, kobiety włożyłydo lektyki sznurkową torbę pełną zielonych melonów.Gdy Mary znalazła się z synkiem wJahudii, miała ochotę wyrzucić melony na drogę, doszła jednak do wniosku, że łatwiej będziewnieść owoce do domu i odesłać lektykę.Na targowiskach melony sprzedawano nędzne i często już nadpsute, przechowywanoje bowiem w jaskiniach przez całą zimę.Te były w znakomitym stanie i w pełni dojrzałe, atakże nadzwyczaj smaczne, co razem stwierdzili, kiedy Rob wrócił wypełniwszy zadanie wIzadżu.Beduinka Czymś niezwykłym było wchodzić do tej świątyni, jaką dla Roba byłmaristan: chłodnej, przesyconej wyziewami chorób i drażniącym zapachem leków, pełnejjęków, krzyków i krzątaniny - muzyki szpitala.Kiedy wkraczał do maristanu, wciąż tak samopozbawiał go tchu i przyprawiał o silniejsze bicie serca widok stadka studentów,podążających za nim jak gęsi za matką.Za nim, który tak niedawno podążał za innymi!Zatrzymywał się i pozwalał jednemu ze studentów wyrecytować historię choroby,potem zbliżał się do posłania i rozmawiał z pacjentem, oglądał go, badał, dotykał, wąchał jaklis jajko.Próbował przechytrzyć Czarnego Rycerza.Na koniec omawiał przypadek choroby czyzranienia z towarzyszącą mu grupą, wysłuchując opinii nierzadko bezwartościowych iabsurdalnych, czasami jednak znakomitych.Dla studentów była to nauka, dla Roba okazja dokształtowania ich umysłów w krytyczne narzędzia analizujące i proponujące metodę leczenia,dokonujące wyboru, tak że czasami ucząc, wyciągał wnioski, które inaczej byłyby muumknęły.Ibn Sina zachęcał go także do głoszenia wykładów, których studenci przychodzilisłuchać, lecz w tej roli nigdy się nie czuł zupełnie swobodny - stał i pocił się jak mysz,omawiając temat gruntownie podbudowany wiedzą książkową.Nie zapominał, jak wygląda,niemal od wszystkich wyższy i z tym złamanym nosem, i jak mówi, gdyż teraz na tyle biegleposługiwał się ich językiem, że zdawał sobie sprawę ze swego obcego akcentu.Ponieważ Ibn Sina domagał się również, by pisał, ułożył krótką rozprawkę ozastosowaniu wina przy leczeniu ran.Namozolił się nad nią, ale nie był zadowolony, nawet kiedy została ukończona,przepisana i znalazła się w Domu Mądrości.Zdawał sobie sprawę, że musi przekazywać swoją wiedzę i umiejętności, tak jak jemuje przekazano, Mirdin się jednak mylił - Rob nie chciał robić wszystkiego.Nie zamierzałcałkowicie wzorować się na Ibn Sinie, ponieważ nie miał ambicji zostać filozofem,nauczycielem i teologiem, nie czuł potrzeby pisania i uczenia.Musiał się uczyć sam i wciąższukać odpowiedzi, aby wiedzieć, co zrobić, gdy przyjdzie mu działać.Temu wyzwaniu musiał wiecznie stawiać czoło, ilekroć bowiem ujął rękę człowiekachorego, zawsze czuł tę samą magiczną siłę, którą odkrył w sobie, kiedy miał dziesięć lat [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Rzeczywistość wszakże w niczym nie przypominała fantazji.Szach najpierw obejrzał jej piersi dotykając brodawek - być może barwą różniły się odtych, do jakich przywykł.Były twarde, stężałe z zimna, lecz nie zajęły jego uwagi na długo.Kiedy pchnął ją na siennik, w duchu pomodliła się do Matki Boskiej, której imięnosiła.Niechętnym była naczyniem, wyschła z lęku i gniewu na tego mężczyznę, który omały włos nie wydał wyroku śmierci na jej męża.Nie doświadczyła wcale owych słodkichpieszczot, jakimi Rob potrafił ją rozpalić, tak że cała się rozpływała.Członek króla niesterczał, lecz obwisał, szach miał zatem trudności z wepchnięciem go i uciekł się do pomocyoliwy, ale w złości wylał ją na Mary zamiast na siebie.Wreszcie naoliwiony wcisnął się w nią.Leżała z zamkniętymi oczami.Ją wykąpano, władca jednak nie wziął kąpieli, co Mary bez trudu stwierdziła.Był bezwigoru, wydawał się niemal znudzony, gdy cicho sapiąc robił swoje.Wkrótce słabiutko,całkiem nie po królewsku jak na tak postawnego mężczyznę, drgnął i wydał jęk, w którymzabrzmiała nuta obrzydzenia.Potem król królów wydobył się z Mary z cichym cmoknięciemoliwy i wyszedł z komnaty bez słowa, nawet się nie obejrzawszy, ona zaś, lepka iupokorzona, leżała, jak ją zostawił, nie wiedząc, co teraz zrobić.Na łzy sobie w każdym razie nie pozwoliła.Po jakimś czasie przyszły po nią te same kobiety i zabrały ją do syna.Narzuciwszypospiesznie odzienie, przygarnęła małego Roba.Wyprawiając ją do domu, kobiety włożyłydo lektyki sznurkową torbę pełną zielonych melonów.Gdy Mary znalazła się z synkiem wJahudii, miała ochotę wyrzucić melony na drogę, doszła jednak do wniosku, że łatwiej będziewnieść owoce do domu i odesłać lektykę.Na targowiskach melony sprzedawano nędzne i często już nadpsute, przechowywanoje bowiem w jaskiniach przez całą zimę.Te były w znakomitym stanie i w pełni dojrzałe, atakże nadzwyczaj smaczne, co razem stwierdzili, kiedy Rob wrócił wypełniwszy zadanie wIzadżu.Beduinka Czymś niezwykłym było wchodzić do tej świątyni, jaką dla Roba byłmaristan: chłodnej, przesyconej wyziewami chorób i drażniącym zapachem leków, pełnejjęków, krzyków i krzątaniny - muzyki szpitala.Kiedy wkraczał do maristanu, wciąż tak samopozbawiał go tchu i przyprawiał o silniejsze bicie serca widok stadka studentów,podążających za nim jak gęsi za matką.Za nim, który tak niedawno podążał za innymi!Zatrzymywał się i pozwalał jednemu ze studentów wyrecytować historię choroby,potem zbliżał się do posłania i rozmawiał z pacjentem, oglądał go, badał, dotykał, wąchał jaklis jajko.Próbował przechytrzyć Czarnego Rycerza.Na koniec omawiał przypadek choroby czyzranienia z towarzyszącą mu grupą, wysłuchując opinii nierzadko bezwartościowych iabsurdalnych, czasami jednak znakomitych.Dla studentów była to nauka, dla Roba okazja dokształtowania ich umysłów w krytyczne narzędzia analizujące i proponujące metodę leczenia,dokonujące wyboru, tak że czasami ucząc, wyciągał wnioski, które inaczej byłyby muumknęły.Ibn Sina zachęcał go także do głoszenia wykładów, których studenci przychodzilisłuchać, lecz w tej roli nigdy się nie czuł zupełnie swobodny - stał i pocił się jak mysz,omawiając temat gruntownie podbudowany wiedzą książkową.Nie zapominał, jak wygląda,niemal od wszystkich wyższy i z tym złamanym nosem, i jak mówi, gdyż teraz na tyle biegleposługiwał się ich językiem, że zdawał sobie sprawę ze swego obcego akcentu.Ponieważ Ibn Sina domagał się również, by pisał, ułożył krótką rozprawkę ozastosowaniu wina przy leczeniu ran.Namozolił się nad nią, ale nie był zadowolony, nawet kiedy została ukończona,przepisana i znalazła się w Domu Mądrości.Zdawał sobie sprawę, że musi przekazywać swoją wiedzę i umiejętności, tak jak jemuje przekazano, Mirdin się jednak mylił - Rob nie chciał robić wszystkiego.Nie zamierzałcałkowicie wzorować się na Ibn Sinie, ponieważ nie miał ambicji zostać filozofem,nauczycielem i teologiem, nie czuł potrzeby pisania i uczenia.Musiał się uczyć sam i wciąższukać odpowiedzi, aby wiedzieć, co zrobić, gdy przyjdzie mu działać.Temu wyzwaniu musiał wiecznie stawiać czoło, ilekroć bowiem ujął rękę człowiekachorego, zawsze czuł tę samą magiczną siłę, którą odkrył w sobie, kiedy miał dziesięć lat [ Pobierz całość w formacie PDF ]