[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak widać, dla przeprowadzenia swych planów niezbyt bezpiecznewybrałem miejsce.Musiałem się na nie zdecydowaE, gdyż zewzględu na możliwość egzekucji w dniu jutrzejszym, nie możnabyło sprawy odkładać.Dotarliśmy tymczasem śladami Komanczów do miejsca,odległego o jakieś pół godziny od %7łółtej Góry.Skręciliśmy terazna zachód.Jakiś czas jechaliśmy pod górę; wreszciezatrzymaliśmy się, nie docie-rając do szczytu.- Czy zsiądziemy z koni? - zapytał Perkins.- Tak - odrzekłem.- Gdybyśmy dotarli aż na szczyt; porośniętydrzewami i krzewami, mógłby ktoś napaść na was podczas mejnie-obecności.Jeden, jedyny czerwonoskóry mógłby zastrzelićwas z za-sadzki i oswobodzić wodza.- Hm, to prawda!- Tutaj okolica jest wolna i z daleka widać każdego, kto się zbliży.Gdyby zjawiła się gromada czerwonoskórych, czego się zresztąnie należy spodziewać, możecie ich zaszachować lufami strzelb.A w najgorszym wypadku, gdybyście się nie mogli bronić zpowodu prze-ważającej liczby przeciwników, wystarczy grozba,że zabijecie wodza.Pod jej wpływem nie odważą się was tknąć.No, teraz pójdę na poszukiwanie czerwonych.Oczywiście, niemogę przewidzieć, jak długo potrwa moja nieobecność.- Well! - Przyznaję panu rację, sir.Zostaniemy tutaj! Zsiadajmy zkoni.Zeskoczywszy z wierzchowców, ściągnęliśmy na ziemięprzymoco-wanego do siodła To-kej-chuna.Spętałem go sam dlapewności, że nie umknie.Gdy Dżafar i Perkinś przywiązali koniedo wbitych w ziemię palików i usiedli obok jeńca, zwróciłem siędo nich z następu-jącą przestrogą:- Nie zważajcie na żadne jego prośby ani obietnice.Nie pozwólciesię nikomu zbliżyć.- Dobrze, dobrze, wiemy wszystko.Bądz przekonany sir, żebędzie-my go pilnować, jak oka w głowie.Pomimo tych zapewnień oddaliłem się na wierzchowcu z pewnym78 niepokojem w sercu.Była godzina przedwieczorna.Chciałem za wszelką cenę oswobo-dzić jeńców przed zapadnięciem zmroku.Wiedząc, że Indianiebywa-ją przy podobnych targach i pertraktacjach niezwyklepowolni, mu-siałem się śpieszyć.Ruszyłem więc kłusem kugrobom wodzów, bada-jąc stan swoich strzelb i rewolweru.Wspomniałem przed chwilą, ze krzaki ciągnęły się na zachód odwzgórza.Pragnąłem jak najdłużej pozostać w ukryciu.Trzymałem się linii krzaków, które dawały doskonałą osłonę.Dotarłem wśród nich do wgłębienia i skręciłem w kierunkupolany.Rzuciwszy przelotne spojrzenie na pusty plac,zobaczyłem, że Indianie, zgodnie z moim przypuszczeniem,obozują w tyle, nad zródłem.Kilku z nich pracowa-ło przyczterech grobach wodzów; ze względu na jutrzejszą uroczy-stośćwbijali w mogiłę lance i wieszali na nich swe leki.Konie pasły sięna przednim planie.Ujrzano mnie, gdym skręcił w kierunku polany.Tu, w tymświętym miejscu, jakiś biały! I to w chwili, gdy wykopali topórwojny! Zjawisko tak niesłychane, że Indianie zamilkli; dopiero pochwili cała gromada zaczęła przerazliwie krzyczeć.Chwycili zabroń i skoczyli ku mnie.- Milczeć, cicho! - przekrzyczałem ich wrzaski.- Słuchajcie, cowam powiem!Po tych słowach wywinąłem ciężką niedzwiedziówką kilka młyń-ców aby odsunąć od siebie paru młokosów, którzy napierali zbytzaciekle.Dzięki tym manewrom, ten i ów poczuł ciężar kolby.Rycząc jeszcze głośniej, usiłowali podejść do mnie.Jakiś starzecprzekrzyczał jednak wszystkich:- Uff, uff! Milczcie, wojownicy Komanczów! Dobry Manitou ze-słał nam wielki połów.Człowiek ten należy do najsławniejszychbia-łych twarzy.Jutro zginie przy palu męczarni wraz z tymioto!.Rzuciłem okiem we wskazanym przez starca kierunku iujrzałem na ziemi sześciu białych jeńców.Gdy czerwoni zamilkli, starzec podjął z triumfującą miną:- Nie od razu poznałem tego białego człowieka, ponieważ nie nosistroju strzelca.Słuchajcie, wojownicy Komanczów! To OldShatter-hand.- Old Shatterhand! - rozległy się zdumione, grozne okrzyki: Rów-nocześnie stojący obok mnie cofnęli się odruchowo.- Tak;,jestem Old Shatterhand, przyjaciel i brat wszystkich czer-wonych mężów, którzy kochają dobro, a nienawidzą zła -rzekłem.- Nie umrę tu u was przy palu męczarni, ponieważwysłał mnie wasz wódz, To-kej-chun.Przybyłem jako jegowysłannik.Tego, kto się poważy mnie dotknąć, nie będę karaćśmiercią, ukarze go bowiem To-kej-chun!Wypowiedziałem te słowa z wielką pewnością siebie, nic więcdziwnego, że wywarły zamierzony skutek.Indianie cofnęli sięjeszcze bardziej i zaczęli coś szeptać między sobą.Patrzyli namnie nieprzyjaznie, ale poznać było, że uważają mnie za wroganietykalne-go. I~lko starzec podszedł nieco bliżej i zawołał:- To-kej-chun cię wysyła? To kłamstwo!- Kto śmie twierdzić, że Old Shatterhand kłamał kiedykolwiek?- Ja! - odparł.- Kiedy i gdzie?- Gdyś zbiegł, nie bacząc na to, iż byłeś naszym jeńcem.- Powiedz, jakie kłamstwo wypowiedziałem?- Skłamałeś nie słowami, lecz czynem.Udawałeś naszego przyja-ciela, a postępowałeś jak wróg.- To twoje usta przepełnione są kłamstwem.Czyż nie miałem wswej mocy syna To-kej-chuna? Czy nie darowałem mu życia inie przyprowadziłem go do was? Jak mnie za to wynagrodzono?Potra-ktowaliście mnie jak jeńca.Czyjże to postępek był godnynagany? Mój, czy wasz?- Wolno ci było odejść, ale oswobodziłeś również jeńców! -odparł z mniejszą już pewnością siebie.- Byli moimi towarzyszami.Rada waszych mędrców zwróciła imwolność.- Zmusiłeś ją do tego pięścią i strzelbami.Nie jesteś ani naszymbratem, ani przyjacielem.To-kej-chun nie wysłał cię do nas.- Jest tak, jak powiedziałem: wysłał mnie tutaj!- Możesz to udowodnić?- Mogę.- Uff! Jakże wąż może udowodnić, że ukąszenie jego nie jesttrujące? Otwórz usta, a przekonasz się, ezy ci uwierzymy!- Uwierzycie mi, gdy wręczę wam totem.- Totem? To-kej-chuna! Wódz pozostał w tyle.Dlaczegóż ślewysłańca? Dlaczego sam nie przybywa?- Nie może.Kto go tu zastępuje?- Ja.- A umiesz przeczytać totem?- Potrafi to wielu spośród nas.- Oto on!Wyciągnąłem z kieszeni zapisane kartki i podałem starcowi.Wziął je do ręki i polecił swym ludziom:- Otoczcie kołem tę bladą twarz i nie puszczajcie jej z miejsca!Chce nas oszukać.Totem powinien być nacięty na skórze, a niewypisany na substancji, którą biali zowią papierem.Taki papiernie może mieć nigdy znaczenia totemu.Ach! Nie może mieć nigdy znaczenia totemu! Więc stąd te błyskzadowolenia w oczach wodza, gdym mu polecił pisać na papierze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Jak widać, dla przeprowadzenia swych planów niezbyt bezpiecznewybrałem miejsce.Musiałem się na nie zdecydowaE, gdyż zewzględu na możliwość egzekucji w dniu jutrzejszym, nie możnabyło sprawy odkładać.Dotarliśmy tymczasem śladami Komanczów do miejsca,odległego o jakieś pół godziny od %7łółtej Góry.Skręciliśmy terazna zachód.Jakiś czas jechaliśmy pod górę; wreszciezatrzymaliśmy się, nie docie-rając do szczytu.- Czy zsiądziemy z koni? - zapytał Perkins.- Tak - odrzekłem.- Gdybyśmy dotarli aż na szczyt; porośniętydrzewami i krzewami, mógłby ktoś napaść na was podczas mejnie-obecności.Jeden, jedyny czerwonoskóry mógłby zastrzelićwas z za-sadzki i oswobodzić wodza.- Hm, to prawda!- Tutaj okolica jest wolna i z daleka widać każdego, kto się zbliży.Gdyby zjawiła się gromada czerwonoskórych, czego się zresztąnie należy spodziewać, możecie ich zaszachować lufami strzelb.A w najgorszym wypadku, gdybyście się nie mogli bronić zpowodu prze-ważającej liczby przeciwników, wystarczy grozba,że zabijecie wodza.Pod jej wpływem nie odważą się was tknąć.No, teraz pójdę na poszukiwanie czerwonych.Oczywiście, niemogę przewidzieć, jak długo potrwa moja nieobecność.- Well! - Przyznaję panu rację, sir.Zostaniemy tutaj! Zsiadajmy zkoni.Zeskoczywszy z wierzchowców, ściągnęliśmy na ziemięprzymoco-wanego do siodła To-kej-chuna.Spętałem go sam dlapewności, że nie umknie.Gdy Dżafar i Perkinś przywiązali koniedo wbitych w ziemię palików i usiedli obok jeńca, zwróciłem siędo nich z następu-jącą przestrogą:- Nie zważajcie na żadne jego prośby ani obietnice.Nie pozwólciesię nikomu zbliżyć.- Dobrze, dobrze, wiemy wszystko.Bądz przekonany sir, żebędzie-my go pilnować, jak oka w głowie.Pomimo tych zapewnień oddaliłem się na wierzchowcu z pewnym78 niepokojem w sercu.Była godzina przedwieczorna.Chciałem za wszelką cenę oswobo-dzić jeńców przed zapadnięciem zmroku.Wiedząc, że Indianiebywa-ją przy podobnych targach i pertraktacjach niezwyklepowolni, mu-siałem się śpieszyć.Ruszyłem więc kłusem kugrobom wodzów, bada-jąc stan swoich strzelb i rewolweru.Wspomniałem przed chwilą, ze krzaki ciągnęły się na zachód odwzgórza.Pragnąłem jak najdłużej pozostać w ukryciu.Trzymałem się linii krzaków, które dawały doskonałą osłonę.Dotarłem wśród nich do wgłębienia i skręciłem w kierunkupolany.Rzuciwszy przelotne spojrzenie na pusty plac,zobaczyłem, że Indianie, zgodnie z moim przypuszczeniem,obozują w tyle, nad zródłem.Kilku z nich pracowa-ło przyczterech grobach wodzów; ze względu na jutrzejszą uroczy-stośćwbijali w mogiłę lance i wieszali na nich swe leki.Konie pasły sięna przednim planie.Ujrzano mnie, gdym skręcił w kierunku polany.Tu, w tymświętym miejscu, jakiś biały! I to w chwili, gdy wykopali topórwojny! Zjawisko tak niesłychane, że Indianie zamilkli; dopiero pochwili cała gromada zaczęła przerazliwie krzyczeć.Chwycili zabroń i skoczyli ku mnie.- Milczeć, cicho! - przekrzyczałem ich wrzaski.- Słuchajcie, cowam powiem!Po tych słowach wywinąłem ciężką niedzwiedziówką kilka młyń-ców aby odsunąć od siebie paru młokosów, którzy napierali zbytzaciekle.Dzięki tym manewrom, ten i ów poczuł ciężar kolby.Rycząc jeszcze głośniej, usiłowali podejść do mnie.Jakiś starzecprzekrzyczał jednak wszystkich:- Uff, uff! Milczcie, wojownicy Komanczów! Dobry Manitou ze-słał nam wielki połów.Człowiek ten należy do najsławniejszychbia-łych twarzy.Jutro zginie przy palu męczarni wraz z tymioto!.Rzuciłem okiem we wskazanym przez starca kierunku iujrzałem na ziemi sześciu białych jeńców.Gdy czerwoni zamilkli, starzec podjął z triumfującą miną:- Nie od razu poznałem tego białego człowieka, ponieważ nie nosistroju strzelca.Słuchajcie, wojownicy Komanczów! To OldShatter-hand.- Old Shatterhand! - rozległy się zdumione, grozne okrzyki: Rów-nocześnie stojący obok mnie cofnęli się odruchowo.- Tak;,jestem Old Shatterhand, przyjaciel i brat wszystkich czer-wonych mężów, którzy kochają dobro, a nienawidzą zła -rzekłem.- Nie umrę tu u was przy palu męczarni, ponieważwysłał mnie wasz wódz, To-kej-chun.Przybyłem jako jegowysłannik.Tego, kto się poważy mnie dotknąć, nie będę karaćśmiercią, ukarze go bowiem To-kej-chun!Wypowiedziałem te słowa z wielką pewnością siebie, nic więcdziwnego, że wywarły zamierzony skutek.Indianie cofnęli sięjeszcze bardziej i zaczęli coś szeptać między sobą.Patrzyli namnie nieprzyjaznie, ale poznać było, że uważają mnie za wroganietykalne-go. I~lko starzec podszedł nieco bliżej i zawołał:- To-kej-chun cię wysyła? To kłamstwo!- Kto śmie twierdzić, że Old Shatterhand kłamał kiedykolwiek?- Ja! - odparł.- Kiedy i gdzie?- Gdyś zbiegł, nie bacząc na to, iż byłeś naszym jeńcem.- Powiedz, jakie kłamstwo wypowiedziałem?- Skłamałeś nie słowami, lecz czynem.Udawałeś naszego przyja-ciela, a postępowałeś jak wróg.- To twoje usta przepełnione są kłamstwem.Czyż nie miałem wswej mocy syna To-kej-chuna? Czy nie darowałem mu życia inie przyprowadziłem go do was? Jak mnie za to wynagrodzono?Potra-ktowaliście mnie jak jeńca.Czyjże to postępek był godnynagany? Mój, czy wasz?- Wolno ci było odejść, ale oswobodziłeś również jeńców! -odparł z mniejszą już pewnością siebie.- Byli moimi towarzyszami.Rada waszych mędrców zwróciła imwolność.- Zmusiłeś ją do tego pięścią i strzelbami.Nie jesteś ani naszymbratem, ani przyjacielem.To-kej-chun nie wysłał cię do nas.- Jest tak, jak powiedziałem: wysłał mnie tutaj!- Możesz to udowodnić?- Mogę.- Uff! Jakże wąż może udowodnić, że ukąszenie jego nie jesttrujące? Otwórz usta, a przekonasz się, ezy ci uwierzymy!- Uwierzycie mi, gdy wręczę wam totem.- Totem? To-kej-chuna! Wódz pozostał w tyle.Dlaczegóż ślewysłańca? Dlaczego sam nie przybywa?- Nie może.Kto go tu zastępuje?- Ja.- A umiesz przeczytać totem?- Potrafi to wielu spośród nas.- Oto on!Wyciągnąłem z kieszeni zapisane kartki i podałem starcowi.Wziął je do ręki i polecił swym ludziom:- Otoczcie kołem tę bladą twarz i nie puszczajcie jej z miejsca!Chce nas oszukać.Totem powinien być nacięty na skórze, a niewypisany na substancji, którą biali zowią papierem.Taki papiernie może mieć nigdy znaczenia totemu.Ach! Nie może mieć nigdy znaczenia totemu! Więc stąd te błyskzadowolenia w oczach wodza, gdym mu polecił pisać na papierze [ Pobierz całość w formacie PDF ]