[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zobaczyłem młodego poganiacza osłów,który leżał w trawie obok swego zwierzęcia, a kiedy skręciłemza kępę oliwek, zobaczyłem też mężczyznę, którego ten osiołprzydźwigał na górę.Był obrócony do mnie plecami, ale sądzącz ubioru, musiał być Europejczykiem, bo niemożliwe, żebytuziemiec mógł tkwić w takim stroju.Wysoki szary cylinder siedział na długiej, wąskiej głowie,która pod względem ilości włosów była bardziej naga niżSahara.Chuda, goła szyja sterczała z szerokiego, wykładanegokołnierza doskonale wyprasowanej koszuli, do tego szaramarynarka w kratę, szare kraciaste spodnie i getry.Jakpowiedziałem, widziałem tego człowieka z tyłu, ale mógłbymprzysiąc, że miał również szary krawat w kratę i takążkamizelkę.Nad krawatem długi, ostry podbródek i szerokieusta o wąskich wargach, a dalej w górę nos kiedyś ozdobionypryszczem.Wiedziałem to dobrze, ponieważ znałemczłowieka, który siedział tu zatopiony w myślach i nawet nieusłyszał, kiedy zbliżyłem się do niego.Zsiadłem z konia, podkradłem się do niego i stanąwszy zajego plecami, zakryłem mu dłońmi oczy.Zmienionym głosemzapytałem:— Sir David, who is there — kto to?Trochę się przestraszył, ale potem wymienił kilka angielskichimion, zapewne imion znajomych osób, które w tym czasiebawiły w Damaszku.W końcu odezwałem się już normalnymgłosem:— Nie zgadł pan, sir David! Zobaczmy więc, czy pan mniepozna? Momentalnie poderwał się z miejsca.— The devil! Niech się zaraz zamienię w konia, jeśli to niejest ten nieszczęsny Kara Ben Nemsi, który podarował swegokarego ogiera, zamiast mi go sprzedać!Uwolnił się od moich rąk i obrócił się do mnie.Zrobił wielkieoczy, uśmiechnął się od ucha do ucha, przy czym jego długi nosporuszał się w sposób trudny do opisania.— Rzeczywiście! — wykrzyknął.— To naprawdę on, tenczłowiek! Chodź, niech cię przycisnę do piersi!Wyciągnął długie ramiona i oplótł mnie nimi niczymośmiornica, pięć czy sześć razy przycisnął mnie do siebie, apotem — have care! — ściągnął wargi w ryjek i cmoknął mniew usta, co było możliwe tylko dzięki temu, że udało mu sięodgiąć nos w bok.Wreszcie odsunął mnie od siebie i zradosnym błyskiem w oczach spytał:— Człowieku, chłopcze, przyjacielu, jak to się stało, żeakurat teraz wszedł pan tu na górę? Nie posiadam się z radości,yes! A więc otrzymał pan mój list!— Jaki list, sir David?— Z Triestu.Namawiałem w nim pana do przyjazdu i udaniasię ze mną do Kairu.— Nic nie wiem o liście.Nie byłem w domu.— A więc przypadek? A może, jak pan to mówi:przeznaczenie! Od jak dawna pan się tu wałęsa?— Od jedenastu dni.— Ja dopiero od czterech.Jutro ruszam dalej.A pan stąddokąd?— Na Kaukaz.— Kaukaz? Dlaczego?— Studia językowe.— Nonsens! Już pan gada dosyć w obcych językach! Możechce pan się bić z Czerkiesami? Niech pan jedzie ze mną! Nicto pana nie będzie kosztowało.— Dokąd?— Haddedihn.— Co? — Teraz ja się zdziwiłem.— Chce pan jechać doHaddedihn?— Yes.— Skinął potakująco głową, przy czym jego noskiwnął aż trzy razy już na własny rachunek.— Dlaczego bynie? Ma pan coś przeciwko temu?— Absolutnie nic.Ale jak pan wpadł na taki pomysł? Możeznów chce pan odkopywać „uskrzydlone byki”?— Niech pan przestanie! Nie musi pan ze mnie kpić, sir!Dawno porzuciłem tę myśl, ale jak panu wiadomo, jestemczłonkiem Klubu Podróżników, Londyn, Near Street 47.Zobowiązałem się, że odbędę podróż, osiem tysięcy mil,obojętne dokąd.Przemyślałem to.Wróciłem myślą do naszychwcześniejszych wypraw i postanowiłem odwiedzić znanemiejsca.Potem z Bagdadu do Indii i Chin.Chce pan jechać zemną?— Dziękuję.Nie mam aż tyle czasu.— No to przynajmniej do Haddedihnów.Chciałem stądwziąć przewodnika.Nawet już zaangażowałem.Ale mógłby tuzostać, gdyby pan jechał.Well!Myśl, żeby odwiedzić Haddedihn, a konkretnie Halefa, byłanęcąca.Ale już inaczej zadysponowałem czasem i terazrobiłem uniki.Jednak on wcale mnie nie słuchał, potrząsałgłową, przy czym nos mu się kiwał, a wymachiwał rękoma tak,że aż musiałem się cofnąć na bezpieczną odległość, i zasypałmnie tyloma wyrzutami, napomnieniami, że w końcupoprosiłem:— Niech pan oszczędza głos, sir David! Być może późniejbędzie panu jeszcze potrzebny.— Będę mówił tak długo, póki nie usłyszę, że pan się zgadza.— Wobec tego pewnie muszę się nad panem zlitować.Pojadę.Ale z góry powiadam, że nie mam dla pana więcejczasu niż jeden miesiąc.— Dobrze! Wspaniale, wybornie, sir! Jestem jużzadowolony.Z miesiąca łatwo się zrobi rok.Ja pana znam.Yes!Znów mnie objął i próbował po raz drugi wycisnąć na mojejtwarzy pocałunek, czego uniknąłem chytrym uchyleniemgłowy; złożone w ryjek usta cmoknęły w powietrzu.Potemspytałem, gdzie mieszka w Damaszku.— U konsula angielskiego, to mój daleki krewny —odpowiedział.— A pan?— U Jakuba Arafaha.Bardzo go tym ucieszyłem.Aledlaczego pan go nie odwiedził?— Pomyślałem sobie, że zaraz zechce mnie u siebiezatrzymać.A ja lubię być niezależny.Jednak teraz chętniewybiorę się tam z panem.Chciałbym zobaczyć fortepian, naktórym wtedy pan dał koncert.Miejsce upamiętniające Kaina i Abla już mniej podniecałonaszą ciekawość, toteż wkrótce wróciliśmy do miasta.Było toznów jedno z owych nieoczekiwanych spotkań, jakie częstomiewałem.Skutkiem tego, zamiast planowanej podróży napółnoc, była wycieczka do zaprzyjaźnionych Haddedihnów zplemienia Szammar.Dwa dni później byliśmy już w drodze,sami, bez przewodników.Przygotowania do tej wyprawy niekosztowały mnie ani feniga.Lindsay zakupił trzy dobrewielbłądy, w tym jeden przeznaczony był do niesieniazapasów.Zadbał też bardzo rozsądnie o upominki.Nie udałomi się, niestety, namówić go, aby zrezygnował ze swegookropnego ubrania w kratę.Na wszystkie moje sugestie w tejkwestii zawsze słyszałem tylko jedną odpowiedź:— Dajcie mi spokój z waszymi obcymi mi ubiorami! Razzostałem wsadzony w kurdyjski strój, jeden raz i nigdy więcej!Czułem się jak lew w oślej skórze.Yes!— Naprawdę? Dziwne!— Co dziwne?— To odwrócenie.Znana bajka mówi przecież o ośle wskórze lwa.— Sir! Czy to ma być złośliwość?— Nie, tylko sprostowanie.— Well! Jeśli to wyjdzie panu na zdrowie! Nie potrzebujężadnej obcej skóry, żeby wykazać się odwagą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Zobaczyłem młodego poganiacza osłów,który leżał w trawie obok swego zwierzęcia, a kiedy skręciłemza kępę oliwek, zobaczyłem też mężczyznę, którego ten osiołprzydźwigał na górę.Był obrócony do mnie plecami, ale sądzącz ubioru, musiał być Europejczykiem, bo niemożliwe, żebytuziemiec mógł tkwić w takim stroju.Wysoki szary cylinder siedział na długiej, wąskiej głowie,która pod względem ilości włosów była bardziej naga niżSahara.Chuda, goła szyja sterczała z szerokiego, wykładanegokołnierza doskonale wyprasowanej koszuli, do tego szaramarynarka w kratę, szare kraciaste spodnie i getry.Jakpowiedziałem, widziałem tego człowieka z tyłu, ale mógłbymprzysiąc, że miał również szary krawat w kratę i takążkamizelkę.Nad krawatem długi, ostry podbródek i szerokieusta o wąskich wargach, a dalej w górę nos kiedyś ozdobionypryszczem.Wiedziałem to dobrze, ponieważ znałemczłowieka, który siedział tu zatopiony w myślach i nawet nieusłyszał, kiedy zbliżyłem się do niego.Zsiadłem z konia, podkradłem się do niego i stanąwszy zajego plecami, zakryłem mu dłońmi oczy.Zmienionym głosemzapytałem:— Sir David, who is there — kto to?Trochę się przestraszył, ale potem wymienił kilka angielskichimion, zapewne imion znajomych osób, które w tym czasiebawiły w Damaszku.W końcu odezwałem się już normalnymgłosem:— Nie zgadł pan, sir David! Zobaczmy więc, czy pan mniepozna? Momentalnie poderwał się z miejsca.— The devil! Niech się zaraz zamienię w konia, jeśli to niejest ten nieszczęsny Kara Ben Nemsi, który podarował swegokarego ogiera, zamiast mi go sprzedać!Uwolnił się od moich rąk i obrócił się do mnie.Zrobił wielkieoczy, uśmiechnął się od ucha do ucha, przy czym jego długi nosporuszał się w sposób trudny do opisania.— Rzeczywiście! — wykrzyknął.— To naprawdę on, tenczłowiek! Chodź, niech cię przycisnę do piersi!Wyciągnął długie ramiona i oplótł mnie nimi niczymośmiornica, pięć czy sześć razy przycisnął mnie do siebie, apotem — have care! — ściągnął wargi w ryjek i cmoknął mniew usta, co było możliwe tylko dzięki temu, że udało mu sięodgiąć nos w bok.Wreszcie odsunął mnie od siebie i zradosnym błyskiem w oczach spytał:— Człowieku, chłopcze, przyjacielu, jak to się stało, żeakurat teraz wszedł pan tu na górę? Nie posiadam się z radości,yes! A więc otrzymał pan mój list!— Jaki list, sir David?— Z Triestu.Namawiałem w nim pana do przyjazdu i udaniasię ze mną do Kairu.— Nic nie wiem o liście.Nie byłem w domu.— A więc przypadek? A może, jak pan to mówi:przeznaczenie! Od jak dawna pan się tu wałęsa?— Od jedenastu dni.— Ja dopiero od czterech.Jutro ruszam dalej.A pan stąddokąd?— Na Kaukaz.— Kaukaz? Dlaczego?— Studia językowe.— Nonsens! Już pan gada dosyć w obcych językach! Możechce pan się bić z Czerkiesami? Niech pan jedzie ze mną! Nicto pana nie będzie kosztowało.— Dokąd?— Haddedihn.— Co? — Teraz ja się zdziwiłem.— Chce pan jechać doHaddedihn?— Yes.— Skinął potakująco głową, przy czym jego noskiwnął aż trzy razy już na własny rachunek.— Dlaczego bynie? Ma pan coś przeciwko temu?— Absolutnie nic.Ale jak pan wpadł na taki pomysł? Możeznów chce pan odkopywać „uskrzydlone byki”?— Niech pan przestanie! Nie musi pan ze mnie kpić, sir!Dawno porzuciłem tę myśl, ale jak panu wiadomo, jestemczłonkiem Klubu Podróżników, Londyn, Near Street 47.Zobowiązałem się, że odbędę podróż, osiem tysięcy mil,obojętne dokąd.Przemyślałem to.Wróciłem myślą do naszychwcześniejszych wypraw i postanowiłem odwiedzić znanemiejsca.Potem z Bagdadu do Indii i Chin.Chce pan jechać zemną?— Dziękuję.Nie mam aż tyle czasu.— No to przynajmniej do Haddedihnów.Chciałem stądwziąć przewodnika.Nawet już zaangażowałem.Ale mógłby tuzostać, gdyby pan jechał.Well!Myśl, żeby odwiedzić Haddedihn, a konkretnie Halefa, byłanęcąca.Ale już inaczej zadysponowałem czasem i terazrobiłem uniki.Jednak on wcale mnie nie słuchał, potrząsałgłową, przy czym nos mu się kiwał, a wymachiwał rękoma tak,że aż musiałem się cofnąć na bezpieczną odległość, i zasypałmnie tyloma wyrzutami, napomnieniami, że w końcupoprosiłem:— Niech pan oszczędza głos, sir David! Być może późniejbędzie panu jeszcze potrzebny.— Będę mówił tak długo, póki nie usłyszę, że pan się zgadza.— Wobec tego pewnie muszę się nad panem zlitować.Pojadę.Ale z góry powiadam, że nie mam dla pana więcejczasu niż jeden miesiąc.— Dobrze! Wspaniale, wybornie, sir! Jestem jużzadowolony.Z miesiąca łatwo się zrobi rok.Ja pana znam.Yes!Znów mnie objął i próbował po raz drugi wycisnąć na mojejtwarzy pocałunek, czego uniknąłem chytrym uchyleniemgłowy; złożone w ryjek usta cmoknęły w powietrzu.Potemspytałem, gdzie mieszka w Damaszku.— U konsula angielskiego, to mój daleki krewny —odpowiedział.— A pan?— U Jakuba Arafaha.Bardzo go tym ucieszyłem.Aledlaczego pan go nie odwiedził?— Pomyślałem sobie, że zaraz zechce mnie u siebiezatrzymać.A ja lubię być niezależny.Jednak teraz chętniewybiorę się tam z panem.Chciałbym zobaczyć fortepian, naktórym wtedy pan dał koncert.Miejsce upamiętniające Kaina i Abla już mniej podniecałonaszą ciekawość, toteż wkrótce wróciliśmy do miasta.Było toznów jedno z owych nieoczekiwanych spotkań, jakie częstomiewałem.Skutkiem tego, zamiast planowanej podróży napółnoc, była wycieczka do zaprzyjaźnionych Haddedihnów zplemienia Szammar.Dwa dni później byliśmy już w drodze,sami, bez przewodników.Przygotowania do tej wyprawy niekosztowały mnie ani feniga.Lindsay zakupił trzy dobrewielbłądy, w tym jeden przeznaczony był do niesieniazapasów.Zadbał też bardzo rozsądnie o upominki.Nie udałomi się, niestety, namówić go, aby zrezygnował ze swegookropnego ubrania w kratę.Na wszystkie moje sugestie w tejkwestii zawsze słyszałem tylko jedną odpowiedź:— Dajcie mi spokój z waszymi obcymi mi ubiorami! Razzostałem wsadzony w kurdyjski strój, jeden raz i nigdy więcej!Czułem się jak lew w oślej skórze.Yes!— Naprawdę? Dziwne!— Co dziwne?— To odwrócenie.Znana bajka mówi przecież o ośle wskórze lwa.— Sir! Czy to ma być złośliwość?— Nie, tylko sprostowanie.— Well! Jeśli to wyjdzie panu na zdrowie! Nie potrzebujężadnej obcej skóry, żeby wykazać się odwagą [ Pobierz całość w formacie PDF ]