[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sylwan tak się zmieszał na to dictum acerbum, że języka w gębie zapomniał, idał szlachcicowi ciągnąć dalej. Jaśnie wielmożny graf daruje staropolskiej otwartości, że się tak wyrażambez ogródki: clara pacta claros faciunt amicos, czy jak tam.Daruj, jaśniewielmożny grafie, ale mając jak ja jedynaczkę córkę, gdy kto młody w domumoim częściej gościć poczyna, muszę volens nolens penetrować jego intencje.Sylwan odzyskawszy przytomność począł się uśmiechać. Może to być bardzo, że jaśnie wielmożny graf ani myślałeś na nią rzucićokiem  kończył stary  bo to dla niego przedmiot za niski, ale ludzie gadaćby mogli. A! zmiłuj się, panie rotmistrzu, cóż by mogli mówić? Są złe języki, panie hrabio; daruj mi więc, że dla wylucydowania stosunkunaszego spytać się czuję obowiązany, czy istotnie winienem honor posiadaniago w tej chatce łaskawym względom na moję ubogą starość, czy też.Sylwan przyparty do ściany, chciał się zręcznie wywinąć i odparł:  Ale, panie rotmistrzu, może właśnie chciałbym bliżej poznać godną córkępańską, a z bliższego dopiero poznania może wyniknąć myśl. Panie hrabio  podchwycił nielitościwy szlachcic  ta myśl jak jużwyniknie, może się razem nawinąć i pannie Franciszce; dziewczętom się łatwogłowy zawracają, a gdy z tej myśli nic być nigdy nie może. Dlaczego?  spytał Sylwan nieśmiało. Jużciż choć z antenatów dobry szlachcic, choć koligacjami uczciwymi, ba! iz krwią królewską się szczycim, nie tylko cum ducali familia niejednych wPolsce książąt.Sylwan uśmiechnął się nieznacznie. Ale to wiem, że ubóstwo nasze, wychowanie, podupadnienie familii stawianas daleko niżej państwa hrabiów.Nie pochlebiam sobie, by jego familiapozwolić kiedy mogła.Spojrzał w oczy Sylwanowi, który zagryzł usta. Ja sądzę. Ale pan hrabia nie mówiłeś o swoich u nas odwiedzinach szanownemu ojcu? Wyznaję, że nie widziałem potrzeby.Mój ojciec szczęście nas wszystkich mana pierwszym celu. Właśnież to bieda, że szczęście każdy sobie inaczej pojmuje  przerwałznowu Kurdesz  a ja, nimbym zaszczytną dla mnie frekwencją chaty mejwinien był łasce jego dla córki mojej, rad bym wprzódy wiedział.Sylwan zniecierpliwiony do ostatka, czerwienił się, darł rękawiczki, niewiedział, co odpowiedzieć, gniewał się, że znów został zwyciężony; nareszciepostanowiwszy ile możności zbywać starego milczeniem, wymówił tylko słówkilka niezrozumiałych, zakręcił się i pożegnał go.Wprawdzie tak to wszystko burzyło go i jątrzyło, że rad był szlachcica wyłajaćpotężnie i zerwać z nim na wieki wieków, ale interes ojca, piękne oczy Frani inadzieja wybrnienia z tych zasadzek zbytniej ostrożności wstrzymywały go nabrzegu. Ha!  rzekł siadając do nejtyczanki  stary lis szczwany! niech go wszyscydiabli wezmą! kroku mi nie da zrobić, przecież go zjeść muszę.Odpowiedziałem mu na ostatku ni to, ni owo, niby dając do zrozumienia, że mójojciec wie o wszystkim i na wszystko pozwolić może; powinien się uspokoić.Istotnie, w ganku już zebrał się Sylwan na tych kilka słów, które Kurdesz ważyłpotem i rozważał. Mój ojciec jest wyrozumiałym, znam go; ludzie niesłusznie posądzają go odumę.Gdybym miał myśl stanowczą uczynienia ważnego kroku w życiu, jestempewny, że aniby chciał, aniby mógł mi być przeciwnym.Długo medytował pan Kurdesz nad tymi kilką słowy i znalazł je,strutynowawszy, wiatrem podszyte i niezaspokajające. Stare wróble na plewę się nie łapią!  rzekł siadając w ganku. To sąblichtry tylko.Panicz nie z tego gatunku, coby to bardzo mógł się pokochać, zoczu mu patrzy, że szaławiła być musi, a serca nie ma za grosz.Nie myślę Frani ryzykować dla imaginowanego hrabstwa.Dosyć wyraznie mi się wyspowiadał;zobaczym, co dalej będzie?Jakoż spokojnie w Wulce siedząc, ale pilnując domu nieodstępnie, by nawypadek przybycia gościa znajdował się zawsze, rotmistrz w zadumie imilczeniu spędził tydzionek.W końcu tygodnia Sylwan przybył znowu: przyjętygrzecznie, Frania do niego wyszła i trochę swobodniej przebyli z sobą godzinę.Gdy we dwa dni Sylwan przyjechał jeszcze i intencje jego zbyt były wyrazne,by je sobie podwójnie tłumaczyć można, jednego poranku Kurdesz ogoliwszygłowę i brodę, ubrawszy się w nowe suknie, przypasawszy szablę, wydobywszyz kufra aksamitną od wielkiego dzwonu konfederatkę i buty czerwonekurdybanowe, kazał zaprząc cztery konie gniade do zielonej bryki na resorach.%7łe to był dzień powszedni, nigdzie imienin w sąsiedztwie, nigdzie zjazdu iodpustu (bo o tych nikt lepiej na palcach nad Brzozowską nie wiedział), wielkiebyło podziwienie, dziwne w domu domysły.Brzozosia nade wszystko sięniepokoiła, chcąc dojść, dokąd rotmistrz wyjeżdża; ale nikt o tym nie wiedział.Kurdesz stał już ubrany w ganku, konie były zaprzężone, a żywa dusza niedomyślała się, po co i dokąd ma jechać.Córka nie śmiała go pytać, widząc, że nierad jej o tym mówić; tym mniej ludzie.Brzozosia zachodziła go różnie, ale na próżno.Zmiał się tylko sucho, choć bezochoty do śmiechu, odpowiadając: O! jaka ciekawa! ot! jadę do miasteczka do sądu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl