[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kapitan spojrzał na niego niby to karcącym,lecz w gruncie rzeczy wesołym spojrzeniem. Każdy ma jakieś prawa, moja droga kontynuował Kapitan uspokajającymgłosem. Ty masz prawo powiedzieć "tak", chciałabym zabawić tych dżentelemenów, lubpowiedzieć "nie", nie chcę tego uczynić.Adelaide czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Co się stanie, jeżeli nie zechcę? zapytała.Kapitan wbił w nią spojrzenie. Taki problem nigdy nie istnieje.Wszystkie mówicie "tak".Adelaide przestała płakać i przyjrzała się mu.Nastąpiła długa chwila ciszy.Z dalidobiegały odgłosy sporadycznych strzałów karabinowych. Nie obchodzi mnie, co mówią inne oznajmiła wreszcie. Ja mówię "nie".Kapitan słabo pokiwał głową. W porządku powiedział. Jak sobie życzysz.To twój przywilej odmówić.Zacisnął dłonie w pięści, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.Przywykli do brutalności Trumbo i Fritz zawlekli jaz powrotem do restauracji,przez kuchnię, i pchnęli na jedną ze ścian.Stanęła przy niej, drżąca, przerażona, zwytrzeszczonymi oczyma.Po chwili podszedł do niej Kapitan.Stanął bardzo blisko iujął w garść jej koszulkę pod brodą.Widziała strugę potu na jego górnej wardze,czuła207jego ciężki, śmierdzący, bydlęcy zapach.Jego dłonie były gwałtowne i silne; naśrodkowych palcach nosił ciężkie, złote sygnety z trupimi główkami. Ostatnie słowo? zapytał cicho.Adelaide zamknęła oczy.To się musiało stać,tak czy inaczej, i "tak" czy "nie" było bez znaczenia. W porządku więc powiedział Kapitan i rozdarł jej koszulkę jednym gwałtownym,szybkim ruchem, obnażając jej piersi.Próbowała osłonić się ramionami, ale użył swej siły i zaczął brutalnie bawić siępiersiami, ściskając je, ciągnąc, szczypiąc brodawki. Och, mój Boże jęknęła Adelaide. Proszę cię, nie rób tego.Chwycił w pasie jej dżinsy i rozerwał je.Spróbowała się wyrwać, ale Okey iTrumbo przytrzymali ją za ręce i niemal przykleili do ściany, podczas gdy Kapitanściągał jej spodnie.Kiedy była zupełnie naga, wszyscy Aniołowie otoczyli ją i śmiejąc się głośno,dotykali.Nie mogła się bronić.Stała jedynie bez ruchu, patrzyła na nich i łkała,skamlała.Nie było najmniejszego sensu krzyczeć.Była sama z tymi zwierzętami wświecie, w którym nikt nie mógł jej usłyszeć, nikt nie mógł i nie chciał obronić, wświecie, gdzie los drugiego człowieka nikogo nie interesował.Kapitan powoli rozpiął zamek błyskawiczny swych dżinsów i wydobył penis.Byłsztywny i czerwony; Kapitan dzierżył go w dwóch palcach, prezentując go Adelaide. Czy jesteś gotowa na przyjęcie specjału Kapitana? zapytał cichym głosem.Oderwali ją od ściany i przycisnęli jej twarz do któregoś ze stolików.Jej piersizwisały swobodnie przed blatem, stała na nogach szeroko rozwartych.Próbowała odegnać z umysłu myśli o tym, co się z nią właśnie dzieje, próbowałaprzywołać do siebie przyjemne wspomnienia, na przykład dzieciństwa w Maine, twarzmatki&208i Kapitan wbił się w nią.Jego członek zdawał się przerażająco wielki i pierwszepchnięcie sprawiło Adelaide tak wielki ból, że przygryzła język.Brutalne dłonieKapitana błądziły po jej piersiach i udach, przyciągając jej ciało, w miarę jak członekposuwał się w niej rytmicznie.Nie mogła nic zrobić, nie mogła się bronić, mogłajedynie biernie stać i mieć nadzieję, że to się kiedyś skończy.Zgwałcili ją wszyscy, jeden po drugim, i zabrało im to półtorej godziny.Pogodzinie nie musieli już jej nawet przytrzymywać, ponieważ leżała, oparta tułowiemna stoliku, obojętna na wszystko, co się wokół niej dzieje, co z nią robią.Potemnawet nie usłyszała, kiedy było już po wszystkim, jak wyszli z restauracji i odjechalina swych głośno warczących motorach.Leżała na stoliku bez ruchu, a tymczasemświat powoli zaczął ogarniać mrok.Niedługo po północy, w pierwszych minutach czwartku, doktor Petrie i Pricklesprzekroczyli Suwannee River drogą numer 75, niecałe trzydzieści mil od liniiwyznaczającej granicę stanu Georgia.Była czarna, pochmurna noc.Jechali zszybami nisko opuszczonymi, czując ciepły nocny wiatr na twarzach.Od czasu, gdy rozstali się z Adelaide, nie mieli żadnych problemów z blokadamina drogach.Jadąc przez Clermont, Gainesville i Lakę City, widzieli jedynieopuszczone domy, zwłoki, nad którymi krążyły uparte i niezliczone muchy, orazpłonące samochody.Jeżeli ktokolwiek przeżył zarazę w tej części Florydy, dawno jużuciekł na pomoc.Prickles wciąż była blada i pociła się, jednak jej puls jakby się ustabilizował.Poza tym łatwiej już oddychała.Doktor Petrie wciąż był przekonany, żezachorowała jedynie na letnią grypę.Ból, jaki sprawiłaby mu teraz jej śmierć, mógłbyokazać się zabójczy i dla niego.Często spoglądał we wsteczne lusterko, sprawdzając, czy mimo wszystkoAdelaide nie jedzie za nim.Za Clermont ujrzał zgraję motocyklistów, skręcili jednakna zachód ku209Groveland, zanim dobrze się im przypatrzył.Na wszelki wypadek trzymał wpogotowiu karabin zdobyty na gwardzistach, każdy mógł okazać się wrogiem policjanci, Aniołowie Piekieł czy zwykli złodziejaszkowie.Północna Floryda była w tejchwili jednak bardziej grobem niż dziką dżunglą.W ciągu czterdziestu pięciu minut po północy, używając jedynie światełpostojowych, dotarł do granicy stanu.Zanim zobaczył przed sobą cokolwiek innego,ujrzał światła reflektorów.Dwie mile przed nim autostrada była jasno oświetlona.Naotaczające ją drzewa i krzaki co chwilę rzucano badawcze strumienie silnychreflektorów.Znów Gwardia Narodowa.Pilnowali, aby nikt nie zdołał przekroczyćgranicy stanu, uznanego już za martwy.Zatrzymał samochód na poboczu, wyłączył silnik i przetarł oczy.Przekroczeniegranicy stanu okazywało się o wiele trudniejsze, niż się tego spodziewał.Do tej pory,przypuszczał, całe siły Gwardii Narodowej, którym wyznaczono zadaniepowstrzymania exodusu mieszkańców Florydy, ciągnących wraz z zarazą, na północ,zapewne cofnięte już zostały do granicy stanu i tam ustawione.Floryda, z jedyniedwudziestką dróg łączących ją z kontynentalną Ameryką, nie sprawiała trudności wodcięciu od świata. Prickles wyszeptał prześpij się.Myślę, że musimy poczekać do rana, adopiero potem ruszymy dalej.Prickles od dawna była śpiąca i poza snem niczego chyba w tej chwili niepragnęła, nie pozwalał jej jednak spać na wypadek, gdyby znienacka wpadli w jakieśkłopoty.Przez całą drogę z Lakę City mówił coś do niej i śpiewał, byleby tylko niezasnęła.Teraz momentalnie opadły jej powieki i po minucie już twardo spała.Zmierzył jejpuls.Był normalny.Zasunął szyby w samochodzie, pozostawiając jedynie jedną wąską szparkę dlawentylacji, i rozłożył fotel, aby samemu trochę odpocząć.Od ciągłego siedzenia zakierownicą czuł się zmęczony i zesztywniały.Przez pięć minut odnosił wra210 żenię,że nie zaśnie; wydarzenia minionych dni wciąż krążyły przed jego oczami.Potem jednak opadły mu powieki i wkrótce twardo spał, z głową opuszczoną napiersi, jakby się modlił.Cztery godziny pózniej obudził go chłód panujący w aucie.Uniósł głowę izamrugał oczyma.Czuł, jakby na karku ktoś położył mu stalową szynę.W stopach wogóle nie miał czucia.Popatrzył na Prickles, która wciąż spała, głośno oddychając, apotem wyjrzał na zewnątrz.Był wczesny, szary poranek.Znajdował się bliżej granicy, niż do tej pory przypuszczał.Wyraznie widział, milę zprzodu, barykadę wzdłuż autostrady.Było jednak jeszcze zbyt szaro, żeby mógłocenić, ilu strzeże jej wartowników [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Kapitan spojrzał na niego niby to karcącym,lecz w gruncie rzeczy wesołym spojrzeniem. Każdy ma jakieś prawa, moja droga kontynuował Kapitan uspokajającymgłosem. Ty masz prawo powiedzieć "tak", chciałabym zabawić tych dżentelemenów, lubpowiedzieć "nie", nie chcę tego uczynić.Adelaide czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Co się stanie, jeżeli nie zechcę? zapytała.Kapitan wbił w nią spojrzenie. Taki problem nigdy nie istnieje.Wszystkie mówicie "tak".Adelaide przestała płakać i przyjrzała się mu.Nastąpiła długa chwila ciszy.Z dalidobiegały odgłosy sporadycznych strzałów karabinowych. Nie obchodzi mnie, co mówią inne oznajmiła wreszcie. Ja mówię "nie".Kapitan słabo pokiwał głową. W porządku powiedział. Jak sobie życzysz.To twój przywilej odmówić.Zacisnął dłonie w pięści, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.Przywykli do brutalności Trumbo i Fritz zawlekli jaz powrotem do restauracji,przez kuchnię, i pchnęli na jedną ze ścian.Stanęła przy niej, drżąca, przerażona, zwytrzeszczonymi oczyma.Po chwili podszedł do niej Kapitan.Stanął bardzo blisko iujął w garść jej koszulkę pod brodą.Widziała strugę potu na jego górnej wardze,czuła207jego ciężki, śmierdzący, bydlęcy zapach.Jego dłonie były gwałtowne i silne; naśrodkowych palcach nosił ciężkie, złote sygnety z trupimi główkami. Ostatnie słowo? zapytał cicho.Adelaide zamknęła oczy.To się musiało stać,tak czy inaczej, i "tak" czy "nie" było bez znaczenia. W porządku więc powiedział Kapitan i rozdarł jej koszulkę jednym gwałtownym,szybkim ruchem, obnażając jej piersi.Próbowała osłonić się ramionami, ale użył swej siły i zaczął brutalnie bawić siępiersiami, ściskając je, ciągnąc, szczypiąc brodawki. Och, mój Boże jęknęła Adelaide. Proszę cię, nie rób tego.Chwycił w pasie jej dżinsy i rozerwał je.Spróbowała się wyrwać, ale Okey iTrumbo przytrzymali ją za ręce i niemal przykleili do ściany, podczas gdy Kapitanściągał jej spodnie.Kiedy była zupełnie naga, wszyscy Aniołowie otoczyli ją i śmiejąc się głośno,dotykali.Nie mogła się bronić.Stała jedynie bez ruchu, patrzyła na nich i łkała,skamlała.Nie było najmniejszego sensu krzyczeć.Była sama z tymi zwierzętami wświecie, w którym nikt nie mógł jej usłyszeć, nikt nie mógł i nie chciał obronić, wświecie, gdzie los drugiego człowieka nikogo nie interesował.Kapitan powoli rozpiął zamek błyskawiczny swych dżinsów i wydobył penis.Byłsztywny i czerwony; Kapitan dzierżył go w dwóch palcach, prezentując go Adelaide. Czy jesteś gotowa na przyjęcie specjału Kapitana? zapytał cichym głosem.Oderwali ją od ściany i przycisnęli jej twarz do któregoś ze stolików.Jej piersizwisały swobodnie przed blatem, stała na nogach szeroko rozwartych.Próbowała odegnać z umysłu myśli o tym, co się z nią właśnie dzieje, próbowałaprzywołać do siebie przyjemne wspomnienia, na przykład dzieciństwa w Maine, twarzmatki&208i Kapitan wbił się w nią.Jego członek zdawał się przerażająco wielki i pierwszepchnięcie sprawiło Adelaide tak wielki ból, że przygryzła język.Brutalne dłonieKapitana błądziły po jej piersiach i udach, przyciągając jej ciało, w miarę jak członekposuwał się w niej rytmicznie.Nie mogła nic zrobić, nie mogła się bronić, mogłajedynie biernie stać i mieć nadzieję, że to się kiedyś skończy.Zgwałcili ją wszyscy, jeden po drugim, i zabrało im to półtorej godziny.Pogodzinie nie musieli już jej nawet przytrzymywać, ponieważ leżała, oparta tułowiemna stoliku, obojętna na wszystko, co się wokół niej dzieje, co z nią robią.Potemnawet nie usłyszała, kiedy było już po wszystkim, jak wyszli z restauracji i odjechalina swych głośno warczących motorach.Leżała na stoliku bez ruchu, a tymczasemświat powoli zaczął ogarniać mrok.Niedługo po północy, w pierwszych minutach czwartku, doktor Petrie i Pricklesprzekroczyli Suwannee River drogą numer 75, niecałe trzydzieści mil od liniiwyznaczającej granicę stanu Georgia.Była czarna, pochmurna noc.Jechali zszybami nisko opuszczonymi, czując ciepły nocny wiatr na twarzach.Od czasu, gdy rozstali się z Adelaide, nie mieli żadnych problemów z blokadamina drogach.Jadąc przez Clermont, Gainesville i Lakę City, widzieli jedynieopuszczone domy, zwłoki, nad którymi krążyły uparte i niezliczone muchy, orazpłonące samochody.Jeżeli ktokolwiek przeżył zarazę w tej części Florydy, dawno jużuciekł na pomoc.Prickles wciąż była blada i pociła się, jednak jej puls jakby się ustabilizował.Poza tym łatwiej już oddychała.Doktor Petrie wciąż był przekonany, żezachorowała jedynie na letnią grypę.Ból, jaki sprawiłaby mu teraz jej śmierć, mógłbyokazać się zabójczy i dla niego.Często spoglądał we wsteczne lusterko, sprawdzając, czy mimo wszystkoAdelaide nie jedzie za nim.Za Clermont ujrzał zgraję motocyklistów, skręcili jednakna zachód ku209Groveland, zanim dobrze się im przypatrzył.Na wszelki wypadek trzymał wpogotowiu karabin zdobyty na gwardzistach, każdy mógł okazać się wrogiem policjanci, Aniołowie Piekieł czy zwykli złodziejaszkowie.Północna Floryda była w tejchwili jednak bardziej grobem niż dziką dżunglą.W ciągu czterdziestu pięciu minut po północy, używając jedynie światełpostojowych, dotarł do granicy stanu.Zanim zobaczył przed sobą cokolwiek innego,ujrzał światła reflektorów.Dwie mile przed nim autostrada była jasno oświetlona.Naotaczające ją drzewa i krzaki co chwilę rzucano badawcze strumienie silnychreflektorów.Znów Gwardia Narodowa.Pilnowali, aby nikt nie zdołał przekroczyćgranicy stanu, uznanego już za martwy.Zatrzymał samochód na poboczu, wyłączył silnik i przetarł oczy.Przekroczeniegranicy stanu okazywało się o wiele trudniejsze, niż się tego spodziewał.Do tej pory,przypuszczał, całe siły Gwardii Narodowej, którym wyznaczono zadaniepowstrzymania exodusu mieszkańców Florydy, ciągnących wraz z zarazą, na północ,zapewne cofnięte już zostały do granicy stanu i tam ustawione.Floryda, z jedyniedwudziestką dróg łączących ją z kontynentalną Ameryką, nie sprawiała trudności wodcięciu od świata. Prickles wyszeptał prześpij się.Myślę, że musimy poczekać do rana, adopiero potem ruszymy dalej.Prickles od dawna była śpiąca i poza snem niczego chyba w tej chwili niepragnęła, nie pozwalał jej jednak spać na wypadek, gdyby znienacka wpadli w jakieśkłopoty.Przez całą drogę z Lakę City mówił coś do niej i śpiewał, byleby tylko niezasnęła.Teraz momentalnie opadły jej powieki i po minucie już twardo spała.Zmierzył jejpuls.Był normalny.Zasunął szyby w samochodzie, pozostawiając jedynie jedną wąską szparkę dlawentylacji, i rozłożył fotel, aby samemu trochę odpocząć.Od ciągłego siedzenia zakierownicą czuł się zmęczony i zesztywniały.Przez pięć minut odnosił wra210 żenię,że nie zaśnie; wydarzenia minionych dni wciąż krążyły przed jego oczami.Potem jednak opadły mu powieki i wkrótce twardo spał, z głową opuszczoną napiersi, jakby się modlił.Cztery godziny pózniej obudził go chłód panujący w aucie.Uniósł głowę izamrugał oczyma.Czuł, jakby na karku ktoś położył mu stalową szynę.W stopach wogóle nie miał czucia.Popatrzył na Prickles, która wciąż spała, głośno oddychając, apotem wyjrzał na zewnątrz.Był wczesny, szary poranek.Znajdował się bliżej granicy, niż do tej pory przypuszczał.Wyraznie widział, milę zprzodu, barykadę wzdłuż autostrady.Było jednak jeszcze zbyt szaro, żeby mógłocenić, ilu strzeże jej wartowników [ Pobierz całość w formacie PDF ]