[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy Rob wrócił na siennik, Etienne usadowił się na stołku, bydalej pilnować Charlotte.Rano pokazał Robowi wielkie okrągłe piece i podarował mu worek psiego chlebapieczonego dwukrotnie, twardego i nie do zepsucia, jak suchary okrętowe.Strasburczycy musieli tego dnia poczekać na swój chleb, Etienne bowiem zamknąłpiekarnię, pragnąc odprowadzić ich kawałek.Rzymska droga zawiodła ich nad Ren,niedaleko domu Etienne a, potem skręciła z biegiem rzeki do oddalonego o parę mil brodu.Tam bracia pochylili się w siodłach i uściskali.- Jedzcie z Bogiem - pożegnał ich Etienne i zawrócił konia do domu, gdy oni zpluskiem się przeprawiali.Pełna wirów rzeka była zimna i jeszcze lekko brunatna od ziemi porwanej w górnymbiegu przez wiosenne powodzie.Trakt na drugim brzegu wznosił się stromo, toteż Kobyłaporządnie się namęczyła, nim wciągnęła wóz do kraju Germanów.Wkrótce znalezli się w górach, w wysokim świerkowo-jodłowym lesie.Charbonneauprzycichał coraz bardziej, co Rob z początku przypisywał żalowi, z jakim rozstawał się zrodziną i domem, wreszcie jednak Francuz splunął i powiedział:- Nie lubię Germanów, niechętnie też przebywam na ich ziemi.- Ale jak na Francuza, urodziliście się bardzo blisko Germanów - zauważył Rob.Charbonneau się skrzywił.- Można żyć tuż nad morzem, a nie przepadać za rekinami - oświadczył.Kraj wydał się Robowi miły, powietrze było tu chłodne i zdrowe.Kiedy zjechali zdługiego zbocza góry, u jej stóp ujrzeli mężczyzn i kobiety koszących i przetrząsającychsiano na paszę zupełnie jak wieśniacy w Anglii.Wspięli się na następną górę wśródniewielkich górskich pastwisk, gdzie dzieciaki pilnowały krów i kóz spędzonych tu na letniwypas z niżej położonych gospodarstw.Niebawem z biegnącego szczytem traktu zobaczyli wdole zamczysko z ciemnego kamienia, przy którym w szrankach potykali się na lance zowiniętymi ostrzami jacyś konni.Charbonneau znowu splunął.- To zamek strasznego człowieka - powiedział.- Tutejszego landgrafa, hrabiegoZygfryda Równorękiego.- Równorękiego? Nie brzmi ten przydomek zbyt strasznie.- Dziś landgraf jest już stary.Na przydomek zasłużył sobie w młodości, kiedy najechałBamberg i wziął dwustu jeńców.Jednej setce kazał odciąć prawe ręce, drugiej lewe.Puścili konie kłusem i nie zwolnili, dopóki zamek nie zniknął im z oczu.Nim przyszło południe, dojechali do drogowskazu przy drodze odchodzącej odrzymskiego gościńca i prowadzącej do wsi Entburg, do której postanowili zajechać zwystępami.Niewiele bocznej drogi przebyli, gdy za zakrętem ujrzeli na środku traktu tarasującegoprzejazd człeka na wychudzonym kasztanku o kaprawych ślepiach.Mężczyzna był łysy,krótką szyję miał całą w fałdach tłuszczu.Szorstki samodział okrywał jego postać, tęgą, ajednocześnie krzepką, z wyglądu przypominającą Balwierza w czasie, gdy Rob go poznał.Zagradzał im drogę, ale broń trzymał w pochwie, Rob ściągnął więc lejcami Kobyłę.Zmierzyli się wzrokiem, po czym łysy coś powiedział.- Pyta się, czy masz gorzałkę - przetłumaczył Charbonneau.- Powiedz, że nie mam.- Psiajucha, nie jest sam - rzekł Charbonneau nie zmieniając tonu i wtedy Rob dojrzałza drzewami przedzierających się jeszcze dwóch jezdzców.Jeden, młody, dosiadał muła.Gdyzbliżył się do łysego, Rob dostrzegł podobieństwo ich rysów i domyślił się, że to ojciec i syn.Trzeci siedział na wielkim, ciężkim bydlęciu wyglądającym jak koń pociągowy.Ustawił siętuż za wozem, odcinając drogę odwrotu.Miał może ze trzydzieści lat, był niewysoki,wyglądał na człowieka podstępnego i brak mu było lewego ucha jak Pani Buffington.Obajtrzymali w ręku miecze Aysy znowu głośno coś powiedział do Charbonneau.- Mówi, że masz zejść z wozu i rozebrać się.Jak się rozbierzesz, zabiją cie -przetłumaczył Charbonneau.- Odzież jest droga i nie chcą jej splamić krwią.Rob nie zauważył, skąd Charbonneau wydobył nóż i stęknąwszy z wysiłku rzucił nimz taką wprawą, że nóż tylko śmignął i głęboko utkwił w piersi młodego z mieczem.W oczach łysego mignęło zaskoczenie, a zanim uśmiech całkiem znikł z jego warg,Roba nie było już na kozle.Jednym susem znalazł się na szerokim grzbiecie Kobyły, skoczył i ściągnął tamtego zsiodła.Runęli na ziemię i potoczyli się, próbując się nawzajem obezwładnić.WreszcieRobowi udało się wbić mu od tyłu lewą rękę pod brodę jak klin.Mięsista pięść wymierzyłamu cios w pachwinę, ale zdołał się uchylić i przyjął razy na udo.Uderzenia były tak potężne,że stracił czucie w nodze.Dotychczas zawsze walczył po pijanemu i zamroczony wściekłością.Teraz byłtrzezwy i skupił się na jednej zimnej, jasnej myśli: zabić!Wstrząsany szlochem chwycił wolną dłonią za przegub własnej lewej ręki i szarpną]do tyłu, chcąc tamtego zadławić miażdżąc mu tchawicę.Kiedy to nie poskutkowało, jął prawąręką cisnąć czoło przeciwnika, aby odgiąć mu głowę do tyłu i złamać kręgosłup.Trzaskaj,błagał w myśli.Aysy miał jednak krótką, grubą szyję, obrosłą tłuszczem i nabrzmiałą muskułami.Jegodłoń z długimi czarnymi paznokciami dosięgła twarzy Roba, który zdołał wprawdzie usunąćgłowę, ale pazury i tak przeorały mu policzek do krwi.Stękali z wysiłku, zmagając się w zwarciu niczym sprośni kochankowie.Aysyponownie sięgnął do twarzy Roba, wyżej, szukając oczu.Ostre pazury zagłębiły się w ciało iRob wydał z siebie dziki wrzask.Wtedy wyrósł nad nimi Charbonneau.Bez pośpiechu poszukał miejsca międzyżebrami, a znalazłszy je, przytknął ostrze noża i pchnął głęboko.Aysy westchnął jakby zzadowolenia, ! przestał stękać, znieruchomiał i ciężko opadł.Rob dopiero teraz poczuł jegoodór.Upłynęła chwila, zanim mógł się odsunąć od ciała.Usiadłszy na ziemi ujął w dłonieporanioną twarz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Gdy Rob wrócił na siennik, Etienne usadowił się na stołku, bydalej pilnować Charlotte.Rano pokazał Robowi wielkie okrągłe piece i podarował mu worek psiego chlebapieczonego dwukrotnie, twardego i nie do zepsucia, jak suchary okrętowe.Strasburczycy musieli tego dnia poczekać na swój chleb, Etienne bowiem zamknąłpiekarnię, pragnąc odprowadzić ich kawałek.Rzymska droga zawiodła ich nad Ren,niedaleko domu Etienne a, potem skręciła z biegiem rzeki do oddalonego o parę mil brodu.Tam bracia pochylili się w siodłach i uściskali.- Jedzcie z Bogiem - pożegnał ich Etienne i zawrócił konia do domu, gdy oni zpluskiem się przeprawiali.Pełna wirów rzeka była zimna i jeszcze lekko brunatna od ziemi porwanej w górnymbiegu przez wiosenne powodzie.Trakt na drugim brzegu wznosił się stromo, toteż Kobyłaporządnie się namęczyła, nim wciągnęła wóz do kraju Germanów.Wkrótce znalezli się w górach, w wysokim świerkowo-jodłowym lesie.Charbonneauprzycichał coraz bardziej, co Rob z początku przypisywał żalowi, z jakim rozstawał się zrodziną i domem, wreszcie jednak Francuz splunął i powiedział:- Nie lubię Germanów, niechętnie też przebywam na ich ziemi.- Ale jak na Francuza, urodziliście się bardzo blisko Germanów - zauważył Rob.Charbonneau się skrzywił.- Można żyć tuż nad morzem, a nie przepadać za rekinami - oświadczył.Kraj wydał się Robowi miły, powietrze było tu chłodne i zdrowe.Kiedy zjechali zdługiego zbocza góry, u jej stóp ujrzeli mężczyzn i kobiety koszących i przetrząsającychsiano na paszę zupełnie jak wieśniacy w Anglii.Wspięli się na następną górę wśródniewielkich górskich pastwisk, gdzie dzieciaki pilnowały krów i kóz spędzonych tu na letniwypas z niżej położonych gospodarstw.Niebawem z biegnącego szczytem traktu zobaczyli wdole zamczysko z ciemnego kamienia, przy którym w szrankach potykali się na lance zowiniętymi ostrzami jacyś konni.Charbonneau znowu splunął.- To zamek strasznego człowieka - powiedział.- Tutejszego landgrafa, hrabiegoZygfryda Równorękiego.- Równorękiego? Nie brzmi ten przydomek zbyt strasznie.- Dziś landgraf jest już stary.Na przydomek zasłużył sobie w młodości, kiedy najechałBamberg i wziął dwustu jeńców.Jednej setce kazał odciąć prawe ręce, drugiej lewe.Puścili konie kłusem i nie zwolnili, dopóki zamek nie zniknął im z oczu.Nim przyszło południe, dojechali do drogowskazu przy drodze odchodzącej odrzymskiego gościńca i prowadzącej do wsi Entburg, do której postanowili zajechać zwystępami.Niewiele bocznej drogi przebyli, gdy za zakrętem ujrzeli na środku traktu tarasującegoprzejazd człeka na wychudzonym kasztanku o kaprawych ślepiach.Mężczyzna był łysy,krótką szyję miał całą w fałdach tłuszczu.Szorstki samodział okrywał jego postać, tęgą, ajednocześnie krzepką, z wyglądu przypominającą Balwierza w czasie, gdy Rob go poznał.Zagradzał im drogę, ale broń trzymał w pochwie, Rob ściągnął więc lejcami Kobyłę.Zmierzyli się wzrokiem, po czym łysy coś powiedział.- Pyta się, czy masz gorzałkę - przetłumaczył Charbonneau.- Powiedz, że nie mam.- Psiajucha, nie jest sam - rzekł Charbonneau nie zmieniając tonu i wtedy Rob dojrzałza drzewami przedzierających się jeszcze dwóch jezdzców.Jeden, młody, dosiadał muła.Gdyzbliżył się do łysego, Rob dostrzegł podobieństwo ich rysów i domyślił się, że to ojciec i syn.Trzeci siedział na wielkim, ciężkim bydlęciu wyglądającym jak koń pociągowy.Ustawił siętuż za wozem, odcinając drogę odwrotu.Miał może ze trzydzieści lat, był niewysoki,wyglądał na człowieka podstępnego i brak mu było lewego ucha jak Pani Buffington.Obajtrzymali w ręku miecze Aysy znowu głośno coś powiedział do Charbonneau.- Mówi, że masz zejść z wozu i rozebrać się.Jak się rozbierzesz, zabiją cie -przetłumaczył Charbonneau.- Odzież jest droga i nie chcą jej splamić krwią.Rob nie zauważył, skąd Charbonneau wydobył nóż i stęknąwszy z wysiłku rzucił nimz taką wprawą, że nóż tylko śmignął i głęboko utkwił w piersi młodego z mieczem.W oczach łysego mignęło zaskoczenie, a zanim uśmiech całkiem znikł z jego warg,Roba nie było już na kozle.Jednym susem znalazł się na szerokim grzbiecie Kobyły, skoczył i ściągnął tamtego zsiodła.Runęli na ziemię i potoczyli się, próbując się nawzajem obezwładnić.WreszcieRobowi udało się wbić mu od tyłu lewą rękę pod brodę jak klin.Mięsista pięść wymierzyłamu cios w pachwinę, ale zdołał się uchylić i przyjął razy na udo.Uderzenia były tak potężne,że stracił czucie w nodze.Dotychczas zawsze walczył po pijanemu i zamroczony wściekłością.Teraz byłtrzezwy i skupił się na jednej zimnej, jasnej myśli: zabić!Wstrząsany szlochem chwycił wolną dłonią za przegub własnej lewej ręki i szarpną]do tyłu, chcąc tamtego zadławić miażdżąc mu tchawicę.Kiedy to nie poskutkowało, jął prawąręką cisnąć czoło przeciwnika, aby odgiąć mu głowę do tyłu i złamać kręgosłup.Trzaskaj,błagał w myśli.Aysy miał jednak krótką, grubą szyję, obrosłą tłuszczem i nabrzmiałą muskułami.Jegodłoń z długimi czarnymi paznokciami dosięgła twarzy Roba, który zdołał wprawdzie usunąćgłowę, ale pazury i tak przeorały mu policzek do krwi.Stękali z wysiłku, zmagając się w zwarciu niczym sprośni kochankowie.Aysyponownie sięgnął do twarzy Roba, wyżej, szukając oczu.Ostre pazury zagłębiły się w ciało iRob wydał z siebie dziki wrzask.Wtedy wyrósł nad nimi Charbonneau.Bez pośpiechu poszukał miejsca międzyżebrami, a znalazłszy je, przytknął ostrze noża i pchnął głęboko.Aysy westchnął jakby zzadowolenia, ! przestał stękać, znieruchomiał i ciężko opadł.Rob dopiero teraz poczuł jegoodór.Upłynęła chwila, zanim mógł się odsunąć od ciała.Usiadłszy na ziemi ujął w dłonieporanioną twarz [ Pobierz całość w formacie PDF ]