[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pachniało egzotycznie jabłkowym tytoniem, solą i rybami.Na Pawła występowałysiódme poty, miał tylko nadzieję, że nie zostanie tego dnia okradziony, albowiem przezornie wziąłze sobą trochę gotówki.Nie znosił być bez pieniędzy.Gdy wreszcie dotarli do miejsca przeznaczenia, które niczym nie różniło się od tego,z którego przyjechali  było tu tak samo tłoczno, gwarno i śmierdząco  taksówkarz zażądałhorrendalnej kwoty, którą siedząca z przodu Hanna już gotowa była zapłacić, lecz na szczęściePaweł wmieszał się i znegocjował stawkę o osiemdziesiąt procent.Wysiedli na ruchliwej ulicy, po której, mimo łażących ludzi, z zawrotną prędkością przejeżdżały samochody.Uparła się wejść do zatłoczonej, śmierdzącej kawiarenki, pełnej dziwnych typów.Te jejpomysły! Najlepsze, co ich mogło tu spotkać, to ostre zatrucie pokarmowe.Podejrzliwie rozglądałsię po sąsiednich stolikach, trzymając rękę na kieszeni, gdzie tkwił portfel.W końcu opuścili ukiszony, smrodliwy lokal i wydostali się na gwarną, tętniącą życiemulicę.Pełno tam było osobliwych typów ludzkich i Paweł  jak zwykle postawiony wobec natłokuinności, którego żadną miarą nie mógł ni zrozumieć, ni polubić  czuł się bardzo wyobcowanyi dziwił się samemu sobie, że w ogóle przyszło mu do głowy jechać taki kawał od domu, byznalezć się w obco pachnącej rzeczywistości, pełnej wrogich istot, które, gdyby mogły,sprzedałyby go za parę groszy.Skąd biorą się ludzie, decydujący się opuścić rodzinne strony, by zamieszkać na stałew jakimś ciepłym kraju? Muszą być szaleńcami albo degeneratami, albo kompletnyminieudacznikami.Porzucić ojczyznę i otworzyć szkółkę dla nurków! Makabra! Mieszkać tu,wysiadywać w obskurnych, gwarnych kawiarniach, poznawać co dzień nowe dziwadła, wszelkichzboczeńców i degeneratów, jakich wydała kula ziemska.Aatwo było rozpoznać białych, którzy z jakichś względów (Paweł wolał nie myśleć jakich)przebywali tu na stałe.Nie dość, że mocno opaleni, to w bezwstydny sposób odprężeni,wyluzowani, jakby posiedli tajemną wiedzę, śmieli patrzeć na turystów takich jak Paweł z trudnądo określenia wyższością.Zdawali śmiać się głośniej, ostentacyjnie spoufalali się z miejscowymi,którzy i tak z pewnością mieli ich za nic.Ubrani też byli w niedbale kosmopolityczny sposób.I tradycyjnie, jak zwykle pod koniec każdego wyjazdu, gorzko pożałował, że w ogóleruszył się z domu. Grudniowa bieżączkaListopad minął niepostrzeżenie, zmiatając za sobą resztę sczerniałych liści.Nadejściegrudnia zazwyczaj wywoływało u warszawiaków nieco bardziej optymistyczne nastroje,przygotowywano się bowiem do świąt.Z roku na rok mieszkańcy stolicy zyskiwali coraz szerszepokłady świadomości, a że z natury byli  o ile jakiekolwiek generalizowanie ma kiedykolwiekrację bytu  ludzmi sprytnymi i przedsiębiorczymi, rychło zorientowali się, że działaniamarketingowe, na których zintensyfikowany obstrzał narażani byli zwłaszcza w okresieświątecznym  to jedna wielka granda i oszustwo, dające, niczym strzał cukru do krwi, tylkochwilowe szczęście i zaspokojenie, po którym nieuchronnie następowała duchowa pustka.Różnie sobie radzono z tym atakiem konsumpcjonizmu, pukającego do tradycyjnych,bogobojnych, polskich progów.Niektórzy, idąc za głosem Kościoła, planowali cięcia budżetowei nacisk na sferę duchową.Inni, których można by określić mianem światowców, wybieraliucieczkę od całej tej  szopki i wybierali podróże do ciepłych krajów.Byli też tacy, których polskazaściankowość raziła do tego stopnia, że zasiadali do wieczerzy wigilijnej, szanując nawet obyczajniejedzenia mięsa, lecz zamiast tradycyjnego karpia wybierali, ot, chociażby japońskie sushi, a nasłodkie, zamiast urobić się po łokcie, produkując ciężkostrawny makowiec, podawali lekki włoskipanettone.Większość jednak, w miarę zbliżania się magicznej daty, dawała się uwieść miłej jazzującejmuzyczce, sączącej się z głośników galerii handlowych i grającej znane amerykańskie szlagieryświąteczne, uroczym sklepowym dekoracjom i na koniec, co już tradycyjnie wcale nie oznaczahierarchii ważności  potędze reklamy.Tak więc większość warszawiaków postanawiała zostać w domach i większość, napoczątku jakby z rezygnacją, lecz w miarę odliczania dni z coraz większym entuzjazmem,planowała  tradycyjne polskie święta z całym dobrodziejstwem inwentarza.Niczym ślepcyBruegla, parli ku kilkudniowemu wspólnemu biesiadowaniu, niepomni na poprzednie lata, kiedy pokilkugodzinnym wspólnym bytowaniu czajnik emocji cicho gwizdał, a woda zaczynała lekkowrzeć.Wyrwani z korzeniami ze swych tradycji, za jedyny punkt odniesienia mieli święta zakomuny i obraz ten był dla nich rajem utraconym.Wszyscy jak jeden mąż czuli i uważali, że jeślichodzi o duchowość, bliskość i rodzinną więz, kiedyś było lepiej.Dlaczego wtedy było takpięknie? Czyżby dlatego, że siedzieli sobie na głowie całymi rodzinami na co dzień, więc złopowszedniało? W dodatku na stołach pojawiało się jedzenie, okoliczność wielce pożądanaw czasach ogólnego kryzysu, więc faktycznie była to niecodzienna odmiana.Tak więc świąt oczekiwano, a zarazem bano się ich.Ta ambiwalencja uczuć wzmagałapodniecenie i napięcie panujące przez niemal cały grudzień.Nie inaczej było u Wenclów.Lecz to miłe, pełne napięcia oczekiwanie mąciła pewna niemiła okoliczność.Właśnie w tejsprawie Paweł jechał z ojcem do poleconego, zaufanego adwokata, specjalisty od spraw karnych mecenasa Jakuba Karpiuka.Jakub Karpiuk prowadził kancelarię w jednej z pięknych kamienic na Ochocie, przy ulicyPługa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl