[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Grzbiet wzgórza zasłaniał dalszą drogę.Jemmy próbował po-liczyć głowy.Dziesięć plus on plus Andrew dawało dwanaście.Cze-kał.Po chwili usłyszał ciche chlipanie.Ansel Tarr, szesnastoletnichudzielec, trząsł się z zimna i płakał.Jemmy cofnął się w dół zbo-cza, przeklinając skałę, którą musiał pokonać dwa razy.Poprowa-dził ręce i stopy Ansela, aż obaj dotarli do szerokiej szczelinyw skale.Następnym uciekinierem, któremu musiał pomóc, był Andrew.Andrew spędził poprzedni dzień i noc na wędrówce, przygo-towaniach do ucieczki.Nic dziwnego, że teraz był wyczerpany.Jem-my czuł na sobie jego nienawistne spojrzenie, kiedy wiązał linępod jego ramionami.Potem sam obwiązał się w pasie i obaj ruszy-li w górę.Znalezli szerszą półkę, zatrzymali się tam i rozejrzeli dokoła.Byli na szczycie.Przed nimi rozpoczynała się droga w dół.Sły-szeli radosne pokrzykiwania zbieraczy, którzy zaczęli już schodzić.Tylko Barda, Willametta i Amnon zechcieli na nich poczekać.W czasie zejścia rozmawiali ze sobą z ożywieniem.Wiatr wiałim w plecy.Rozpalone chmury oświetlały im drogę.Poniżej ciągnęła siędolina, a za nią następne pasmo górskie.Zbocza były strome, a dnodoliny pokryte czarnobrązowo-żółtym gąszczem roślinności, przezktóry prześwitywała migotliwa wstęga.Wstęga wody, nie to Dro-ga, pomyślał Jemmy.Nie miał pojęcia, jak przejdą na drugą stronę doliny.- To nie jest Droga - oświadczył Henry z pretensją w głosie.- Barda! - warknął Andrew.- Jeśli pójdziemy wzdłuż doliny,w końcu dotrzemy do Drogi, tak? Będziemy szli w stronę Szyi.Barda nie odpowiedziała.- Willya?- Zgoda.Andrew znów ich prowadził.Dno doliny w całości pokrywała woda, błoto i kolczaste krze-wy Przeznaczenia.Posuwali się równolegle do doliny, wzdłuż liniimrozu.Nim jeszcze zobaczyli ptaki, zgromadzili kamienie i gałę-zie, które mogły służyć im za broń.Dwa.Wysunęły się z krzaków w górze zbocza, bezszelestnie.Sunęły tuż nad ziemią, niczym dwie wielkie strzały.Tuż poza za-sięgiem rzutu zatrzymały się raptownie, rozkładając szeroko skrzy-dła.Potem zawróciły i znów zniknęły w krzakach.- Pewnie śmierdzimy obcą krwią - powiedział Rafik.- Nie wyrzucajcie tych pałek - przykazał im Andrew.- Do dia-bła, przydałby się ten pistolet! - Spojrzał wymownie na Jem-my'ego.- Powinienem był ci go oddać i kazać odnieść.- Odnieść? Ale.och.Ty gnojku.- Odnieść tam, gdzie zostawiłeś poncha i dopiero wtedy wy-rzucić.To by cię załatwiło.Andrew śmiał się wbrew własnej woli.- Nie wolno pieprzyć ptaków!- Takie jest prawo! - odpowiedziało pół tuzina głosów.Uciekinierzy stanęli nagle w miejscu.Dolina kończyła się ko-pułą zastygłej lawy.a może tu się zaczynała.Jemmy zrozumiał,że przez cały czas szli w górę strumienia.- Andrew? Ktokolwiek? Co buduje te rury? - spytał głośnojemmy.-Rury?Jemmy wskazał na przeciwległe zbocze.Wypływająca z wnę-trza planety lawa utworzyła skalną poduszkę wysoką na jakieś półkilometra.Wysuwał się z niej szary kamienny wąż, który na prze-mian robił się grubszy lub cieńszy.Zaokrąglony występ, przypomi-nający łeb węża, wypluwał z siebie mniejszą rurkę, skalny język ga-da.Ten znów się rozszerzał i znów wyrzucał z siebie kolejną rurę,a ta sięgała dna doliny i ginęła gdzieś między chaszczami.Jemmywidział ciemne plamy na powierzchni rur, znaczące miejsca, gdziecienka warstwa skały pękła i odsłoniła wejście do ich wnętrza.- Ukryłem się w jednej z nich - powiedział głośno.- Uratowa-ła mi życie.- Zwietnie.Tylko jak tam dojdziemy.To nie ma sensu.- Prole pewnie przyglądają się już dwunastu porzuconymkurtkom - powiedział Henry.-1 myślą, gdzie powinni szukać nasteraz.- A my za chwilę padniemy ze zmęczenia - dokończyła Willa-metta.- Ale mamy przecież noże, Andrew.Przedostaniemy się tam.Barda rozdała noże; miała ich osiem.Andrew też dostał jeden,choć Barda zatrzymała największy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Grzbiet wzgórza zasłaniał dalszą drogę.Jemmy próbował po-liczyć głowy.Dziesięć plus on plus Andrew dawało dwanaście.Cze-kał.Po chwili usłyszał ciche chlipanie.Ansel Tarr, szesnastoletnichudzielec, trząsł się z zimna i płakał.Jemmy cofnął się w dół zbo-cza, przeklinając skałę, którą musiał pokonać dwa razy.Poprowa-dził ręce i stopy Ansela, aż obaj dotarli do szerokiej szczelinyw skale.Następnym uciekinierem, któremu musiał pomóc, był Andrew.Andrew spędził poprzedni dzień i noc na wędrówce, przygo-towaniach do ucieczki.Nic dziwnego, że teraz był wyczerpany.Jem-my czuł na sobie jego nienawistne spojrzenie, kiedy wiązał linępod jego ramionami.Potem sam obwiązał się w pasie i obaj ruszy-li w górę.Znalezli szerszą półkę, zatrzymali się tam i rozejrzeli dokoła.Byli na szczycie.Przed nimi rozpoczynała się droga w dół.Sły-szeli radosne pokrzykiwania zbieraczy, którzy zaczęli już schodzić.Tylko Barda, Willametta i Amnon zechcieli na nich poczekać.W czasie zejścia rozmawiali ze sobą z ożywieniem.Wiatr wiałim w plecy.Rozpalone chmury oświetlały im drogę.Poniżej ciągnęła siędolina, a za nią następne pasmo górskie.Zbocza były strome, a dnodoliny pokryte czarnobrązowo-żółtym gąszczem roślinności, przezktóry prześwitywała migotliwa wstęga.Wstęga wody, nie to Dro-ga, pomyślał Jemmy.Nie miał pojęcia, jak przejdą na drugą stronę doliny.- To nie jest Droga - oświadczył Henry z pretensją w głosie.- Barda! - warknął Andrew.- Jeśli pójdziemy wzdłuż doliny,w końcu dotrzemy do Drogi, tak? Będziemy szli w stronę Szyi.Barda nie odpowiedziała.- Willya?- Zgoda.Andrew znów ich prowadził.Dno doliny w całości pokrywała woda, błoto i kolczaste krze-wy Przeznaczenia.Posuwali się równolegle do doliny, wzdłuż liniimrozu.Nim jeszcze zobaczyli ptaki, zgromadzili kamienie i gałę-zie, które mogły służyć im za broń.Dwa.Wysunęły się z krzaków w górze zbocza, bezszelestnie.Sunęły tuż nad ziemią, niczym dwie wielkie strzały.Tuż poza za-sięgiem rzutu zatrzymały się raptownie, rozkładając szeroko skrzy-dła.Potem zawróciły i znów zniknęły w krzakach.- Pewnie śmierdzimy obcą krwią - powiedział Rafik.- Nie wyrzucajcie tych pałek - przykazał im Andrew.- Do dia-bła, przydałby się ten pistolet! - Spojrzał wymownie na Jem-my'ego.- Powinienem był ci go oddać i kazać odnieść.- Odnieść? Ale.och.Ty gnojku.- Odnieść tam, gdzie zostawiłeś poncha i dopiero wtedy wy-rzucić.To by cię załatwiło.Andrew śmiał się wbrew własnej woli.- Nie wolno pieprzyć ptaków!- Takie jest prawo! - odpowiedziało pół tuzina głosów.Uciekinierzy stanęli nagle w miejscu.Dolina kończyła się ko-pułą zastygłej lawy.a może tu się zaczynała.Jemmy zrozumiał,że przez cały czas szli w górę strumienia.- Andrew? Ktokolwiek? Co buduje te rury? - spytał głośnojemmy.-Rury?Jemmy wskazał na przeciwległe zbocze.Wypływająca z wnę-trza planety lawa utworzyła skalną poduszkę wysoką na jakieś półkilometra.Wysuwał się z niej szary kamienny wąż, który na prze-mian robił się grubszy lub cieńszy.Zaokrąglony występ, przypomi-nający łeb węża, wypluwał z siebie mniejszą rurkę, skalny język ga-da.Ten znów się rozszerzał i znów wyrzucał z siebie kolejną rurę,a ta sięgała dna doliny i ginęła gdzieś między chaszczami.Jemmywidział ciemne plamy na powierzchni rur, znaczące miejsca, gdziecienka warstwa skały pękła i odsłoniła wejście do ich wnętrza.- Ukryłem się w jednej z nich - powiedział głośno.- Uratowa-ła mi życie.- Zwietnie.Tylko jak tam dojdziemy.To nie ma sensu.- Prole pewnie przyglądają się już dwunastu porzuconymkurtkom - powiedział Henry.-1 myślą, gdzie powinni szukać nasteraz.- A my za chwilę padniemy ze zmęczenia - dokończyła Willa-metta.- Ale mamy przecież noże, Andrew.Przedostaniemy się tam.Barda rozdała noże; miała ich osiem.Andrew też dostał jeden,choć Barda zatrzymała największy [ Pobierz całość w formacie PDF ]