[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gromadki żniwiarzy, nieprawidłowo śród szero-kiej przestrzeni rozrzucone, nierównej wielkości, zwolna, lecz nie-250Nad Niemnem - tom IIustannie posuwały się naprzód, w różnych kierunkach.Jedne z nichpostępowały od okolicy ku wzgórzom; inne - od wzgórz ku kor-czyńskiemu dworowi; inne jeszcze poruszały się naprzeciw piasz-czystej rozpadliny stanowiącej wejście do wielkiego parowu Jana iCecylii.Czasem tylko wzbijał się nad nimi krótki wybuch śmiechulub powietrzem przeleciało głośno wykrzyknięte imię, stado wróblipodjęło się z krzykiem, tu, tam, ówdzie szybko mignęły stalowe bły-skawice sierpów.Zresztą, opróżnione wozy, jedno i dwukonne, zba-czając z drogi i bez szelestu prawie tocząc się po ściernisku, stawa-ły w zagłębieniach otoczonych dokoła złotym lasem nie tkniętegojeszcze zboża; owady ćwierkały, czasem przelękniony ptak trwożniezaświegotał, a wszędzie, szeroko, jak okiem zajrzeć i uchem zasły-szeć, płynął po polu suchy, nieprzerwany szelest przecinanych i naziemię kładnących się kłosów.Paru godzin do zachodu słońca brakowało, kiedy Jan, po raz dziśmoże dziesiąty, wóz swój na ściernisko zawrócił i wjechał w szerokiei długie zagłębienie, w którym pracowała jedna z najliczniejszychgromad mężczyzn i kobiet.Była ona tak liczną, bo składało ją ro-dzin kilka.Chuda i chorowito wyglądająca żona Fabiana, w sztyw-nej chustce osłaniającej głowę i część mizernej jej twarzy, prędkojednak i wprawnie żęła obok swej córki, pulchnej i przysadzistejElżusi, z dala świecącej jaskrawą różowością swego kaftana i mnó-stwem polnych maków sterczących nad jej czołem, tak prawie, jakone, pąsowym.Za nimi dwaj niedorośli chłopcy żęli także, a jedenwielki, pleczysty, rudy chłopek, z czerwoną twarzą i rzędem białychzębów w wiecznym, gapiowatym uśmiechu ukazywanych, wiązałsnopy, układał je w dziesiątki i pomagał do naładowywania nimiwozu nieco młodszemu, lecz również pleczystemu i silnemu bratu.Wszystko to czynił powoli, z leniwymi ruchami, jakby sennie.Zanim, jak nierozłączny cień jego, siedział lub chodził czarny, kudła-ty kundel.Pan i pies jednostajnie często garbili się; wyciągali, po-ziewali.Czasem pies podnosił głowę i wtedy patrzali sobie w oczy.251Eliza OrzeszkowaPan śmiał się do psa wszystkie zęby ukazując.- A co, Sargas? Na Niemen może pójdziem? Na Niemnie lepiej,che, che, che!Pies wyciągał się i głowę w stronę rzeki zwracał.- Nie można, Sargas, nijak nie można! Nie puszczają nas na Nie-men, che, che, che! _- Julek! - zabrzmiał głos zawsze czegoś rozgniewanego Adama -zasnął stojąc czy co? snopy dawaj! hrabia!- Julek! - po kilku minutach donośnie wołała Elżusia - położy-łeś się już czy co? Bardzo słusznie! Leż sobie, a żyto niech gnije naziemi!Wielki chłopiec, który istotnie jak długi rozciągnął się był naścierni i leniwą rękę zatopił w kudłach Sargasa, wstał, wyciągnął sięi począł znowu snopy wiązać.Dalej, co kilka i kilkanaście zagonów, różowiały i błękitniały ka-ftany kobiet i dziewcząt, iskrzyły się na głowach kwieciste chustki,czerwone i żółte kwiaty; pod jedną ścianą stojącego jeszcze zbożawidać było kilka żwawo zwijających się najemnic Domuntówny i jąsamą, to żnącą, to góry snopków uwożącą ku domowi, a na przeciw-nym krańcu wydrążonego w zbożu zagłębienia, z dala od wszyst-kich, wlokła się smutnie uboga, samotna para ludzi.Mężczyzna byłtam bosy i cały odziany w grube, szarawe płótno; kobieta w ciemnej,starej odzieży starą chustkę miała na głowie.Na ich zagonie stałwóz zaprzężony jednym mizernym konikiem i owinięte w płachtyleżało kilkomiesięczne dziecko.Nikt im nie pomagał, nikt nawetz tych, którym obok nich z sierpem lub snopem prze- i chodzić wy-padło, z nimi nie rozmawiał.Był to najuboższy z Bohatyrowiczów,mieszkaniec chatki, bez komina i ogrodu, stojącej pod dębem, i jegożona chłopka.Wszyscy ci ludzie znajdowali się tak blisko siebie nie dlatego,aby zagony, na których pracowali, były jedyną ich własnością, aledlatego, że własności pojedyncze mieszały się na tej szerokiej rów-252Nad Niemnem - tom IIninie w chaos samym tylko właścicielom znany, a dla wszelkiegoobcego oka i pojmowania do rozwikłania niepodobny.%7ładen z nichgruntu swego nie posiadał w jednej ściśle ograniczonej całości aniw bezpośrednim z domem swym sąsiedztwie.Rzekłbyś, paciorki domnóstwa osób należące i na traf w najróżniejsze kierunki rozsy-pane, a w przeciągu czasu na drobne ułamki rozbite.Każdy z nichwiedział, gdzie szukać swoich ołamków, i od jednego do drugiegoprzechodził z pługiem siejbą kosą i sierpem.W tym miejscu ułamekJana i Anzelma znajdował się tuż obok tego, na którym pracowałarodzina Fabiana.Dwie tylko żniwiarki znajdowały się na nim: mło-dziutka, wiotka dziewczyna, której delikatnej twarzy nawet ciężki,całodzienny mozół zaczerwienić nie mógł okrywając ją tylko sła-bym rumieńcem i lśniącą wilgocią potu, i tęga, muskularna, prostajak świeca kobieta na pięćdziesiąt lat wyglądająca.O lat pięćdziesiątmożna ją było po sądzić tylko z powodu zmarszczek gęsto jej czołookrywających i ciemnej skóry, która jej drobne, chudawe rysy okry-wała.Ale z ruchów sprężystych i trochę nawet nerwowych, z blaskumałych, ciemnych oczu, z białości zębów co chwilę ukazujących sięzza przywiędłych warg, wydawała się prawie zupełnie młodą.%7łęłaprędko, z zapałem, wybornie, zabierając na raz wielkie garście żytai tnąc je równo, nisko przy ziemi.Jednak ile razy prostowała się i nie-co w tył odgięta ściętą garść do innych, już na ziemi leżących przy-łączała, tyle razy do kogoś zagadywała, z żartem zawsze, ze śmie-chem, z filuternymi spojrzeniami i zamaszystymi ruchami ramion,od których sierp jej rzucał w powietrze błyskawice wesołe i częste.W białej koszuli osłoniętej nieco skrzyżowaną na piersi chustką,w krótkiej spódnicy w czerwone i granatowe pasy, w małym czepkuz białego perkalu na siwiejących włosach, wydawała się najwesel-szą, najżwawszą i najrozmowniejszą ze wszystkich żniwiarek, choćbyła pomiędzy nimi najstarszą.Kobiety i dziewczęta odcinały sięjej, czasem z chwilowym gniewem, gdy jednej dogadywała, że żniepowoli, i na wyścigi z sobą wyzywała; drugiej kawalerem jakimś,253Eliza Orzeszkowaktóry ożenił się już, w oczy kłuła; trzeciej o weselu zaraz po żniwachnastąpić mającym przypominała.Chłopcy śmieli się z niej, o zdro-wie trzeciego jej męża i o to, wiele jeszcze razy za mąż wyjść myśli,zapytywali.Teraz przed kilku minutami przerwała znowu pracęswoją i stojąc przed kimś na snopach siedzącym głośno prawiła:- Bo to, widzi panienka, po czym poznać głupiego? Po śmiechujego.Kpinkują sobie ze mnie, że trzeciego męża mam [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Gromadki żniwiarzy, nieprawidłowo śród szero-kiej przestrzeni rozrzucone, nierównej wielkości, zwolna, lecz nie-250Nad Niemnem - tom IIustannie posuwały się naprzód, w różnych kierunkach.Jedne z nichpostępowały od okolicy ku wzgórzom; inne - od wzgórz ku kor-czyńskiemu dworowi; inne jeszcze poruszały się naprzeciw piasz-czystej rozpadliny stanowiącej wejście do wielkiego parowu Jana iCecylii.Czasem tylko wzbijał się nad nimi krótki wybuch śmiechulub powietrzem przeleciało głośno wykrzyknięte imię, stado wróblipodjęło się z krzykiem, tu, tam, ówdzie szybko mignęły stalowe bły-skawice sierpów.Zresztą, opróżnione wozy, jedno i dwukonne, zba-czając z drogi i bez szelestu prawie tocząc się po ściernisku, stawa-ły w zagłębieniach otoczonych dokoła złotym lasem nie tkniętegojeszcze zboża; owady ćwierkały, czasem przelękniony ptak trwożniezaświegotał, a wszędzie, szeroko, jak okiem zajrzeć i uchem zasły-szeć, płynął po polu suchy, nieprzerwany szelest przecinanych i naziemię kładnących się kłosów.Paru godzin do zachodu słońca brakowało, kiedy Jan, po raz dziśmoże dziesiąty, wóz swój na ściernisko zawrócił i wjechał w szerokiei długie zagłębienie, w którym pracowała jedna z najliczniejszychgromad mężczyzn i kobiet.Była ona tak liczną, bo składało ją ro-dzin kilka.Chuda i chorowito wyglądająca żona Fabiana, w sztyw-nej chustce osłaniającej głowę i część mizernej jej twarzy, prędkojednak i wprawnie żęła obok swej córki, pulchnej i przysadzistejElżusi, z dala świecącej jaskrawą różowością swego kaftana i mnó-stwem polnych maków sterczących nad jej czołem, tak prawie, jakone, pąsowym.Za nimi dwaj niedorośli chłopcy żęli także, a jedenwielki, pleczysty, rudy chłopek, z czerwoną twarzą i rzędem białychzębów w wiecznym, gapiowatym uśmiechu ukazywanych, wiązałsnopy, układał je w dziesiątki i pomagał do naładowywania nimiwozu nieco młodszemu, lecz również pleczystemu i silnemu bratu.Wszystko to czynił powoli, z leniwymi ruchami, jakby sennie.Zanim, jak nierozłączny cień jego, siedział lub chodził czarny, kudła-ty kundel.Pan i pies jednostajnie często garbili się; wyciągali, po-ziewali.Czasem pies podnosił głowę i wtedy patrzali sobie w oczy.251Eliza OrzeszkowaPan śmiał się do psa wszystkie zęby ukazując.- A co, Sargas? Na Niemen może pójdziem? Na Niemnie lepiej,che, che, che!Pies wyciągał się i głowę w stronę rzeki zwracał.- Nie można, Sargas, nijak nie można! Nie puszczają nas na Nie-men, che, che, che! _- Julek! - zabrzmiał głos zawsze czegoś rozgniewanego Adama -zasnął stojąc czy co? snopy dawaj! hrabia!- Julek! - po kilku minutach donośnie wołała Elżusia - położy-łeś się już czy co? Bardzo słusznie! Leż sobie, a żyto niech gnije naziemi!Wielki chłopiec, który istotnie jak długi rozciągnął się był naścierni i leniwą rękę zatopił w kudłach Sargasa, wstał, wyciągnął sięi począł znowu snopy wiązać.Dalej, co kilka i kilkanaście zagonów, różowiały i błękitniały ka-ftany kobiet i dziewcząt, iskrzyły się na głowach kwieciste chustki,czerwone i żółte kwiaty; pod jedną ścianą stojącego jeszcze zbożawidać było kilka żwawo zwijających się najemnic Domuntówny i jąsamą, to żnącą, to góry snopków uwożącą ku domowi, a na przeciw-nym krańcu wydrążonego w zbożu zagłębienia, z dala od wszyst-kich, wlokła się smutnie uboga, samotna para ludzi.Mężczyzna byłtam bosy i cały odziany w grube, szarawe płótno; kobieta w ciemnej,starej odzieży starą chustkę miała na głowie.Na ich zagonie stałwóz zaprzężony jednym mizernym konikiem i owinięte w płachtyleżało kilkomiesięczne dziecko.Nikt im nie pomagał, nikt nawetz tych, którym obok nich z sierpem lub snopem prze- i chodzić wy-padło, z nimi nie rozmawiał.Był to najuboższy z Bohatyrowiczów,mieszkaniec chatki, bez komina i ogrodu, stojącej pod dębem, i jegożona chłopka.Wszyscy ci ludzie znajdowali się tak blisko siebie nie dlatego,aby zagony, na których pracowali, były jedyną ich własnością, aledlatego, że własności pojedyncze mieszały się na tej szerokiej rów-252Nad Niemnem - tom IIninie w chaos samym tylko właścicielom znany, a dla wszelkiegoobcego oka i pojmowania do rozwikłania niepodobny.%7ładen z nichgruntu swego nie posiadał w jednej ściśle ograniczonej całości aniw bezpośrednim z domem swym sąsiedztwie.Rzekłbyś, paciorki domnóstwa osób należące i na traf w najróżniejsze kierunki rozsy-pane, a w przeciągu czasu na drobne ułamki rozbite.Każdy z nichwiedział, gdzie szukać swoich ołamków, i od jednego do drugiegoprzechodził z pługiem siejbą kosą i sierpem.W tym miejscu ułamekJana i Anzelma znajdował się tuż obok tego, na którym pracowałarodzina Fabiana.Dwie tylko żniwiarki znajdowały się na nim: mło-dziutka, wiotka dziewczyna, której delikatnej twarzy nawet ciężki,całodzienny mozół zaczerwienić nie mógł okrywając ją tylko sła-bym rumieńcem i lśniącą wilgocią potu, i tęga, muskularna, prostajak świeca kobieta na pięćdziesiąt lat wyglądająca.O lat pięćdziesiątmożna ją było po sądzić tylko z powodu zmarszczek gęsto jej czołookrywających i ciemnej skóry, która jej drobne, chudawe rysy okry-wała.Ale z ruchów sprężystych i trochę nawet nerwowych, z blaskumałych, ciemnych oczu, z białości zębów co chwilę ukazujących sięzza przywiędłych warg, wydawała się prawie zupełnie młodą.%7łęłaprędko, z zapałem, wybornie, zabierając na raz wielkie garście żytai tnąc je równo, nisko przy ziemi.Jednak ile razy prostowała się i nie-co w tył odgięta ściętą garść do innych, już na ziemi leżących przy-łączała, tyle razy do kogoś zagadywała, z żartem zawsze, ze śmie-chem, z filuternymi spojrzeniami i zamaszystymi ruchami ramion,od których sierp jej rzucał w powietrze błyskawice wesołe i częste.W białej koszuli osłoniętej nieco skrzyżowaną na piersi chustką,w krótkiej spódnicy w czerwone i granatowe pasy, w małym czepkuz białego perkalu na siwiejących włosach, wydawała się najwesel-szą, najżwawszą i najrozmowniejszą ze wszystkich żniwiarek, choćbyła pomiędzy nimi najstarszą.Kobiety i dziewczęta odcinały sięjej, czasem z chwilowym gniewem, gdy jednej dogadywała, że żniepowoli, i na wyścigi z sobą wyzywała; drugiej kawalerem jakimś,253Eliza Orzeszkowaktóry ożenił się już, w oczy kłuła; trzeciej o weselu zaraz po żniwachnastąpić mającym przypominała.Chłopcy śmieli się z niej, o zdro-wie trzeciego jej męża i o to, wiele jeszcze razy za mąż wyjść myśli,zapytywali.Teraz przed kilku minutami przerwała znowu pracęswoją i stojąc przed kimś na snopach siedzącym głośno prawiła:- Bo to, widzi panienka, po czym poznać głupiego? Po śmiechujego.Kpinkują sobie ze mnie, że trzeciego męża mam [ Pobierz całość w formacie PDF ]